Aleksander Dumas - Czarny tulipan.doc

(2281 KB) Pobierz

 

 

 

       

       

       

              Aleksander Dumas

       

       

              Czarny tulipan

       

       

                 tom

       

             Całość w tomach

       

       

       

       

       

          Polski Związek Niewidomych

          Zakład Wydawnictw i Nagrań

               Warszawa 1990

 

 

 

 

 

 

          Przełożyła

        Janina Karczmarewicz_Fedorowska

       

       

       

       

       

       

       

       

       

          Tłoczono w nakładzie 10 egz.

        pismem punktowym dla niewidomych

        w Drukarni PZN,

        Warszawa, ul. Konwiktorska 9

        Pap. kart. 140 g kl. III_Bą1

          Przedruk z wydawnictwa

        "Iskry", Warszawa 1983

        Wydanie drugie.

       

       

       

          Pisała J. Szopa

          Korekty dokonały:

        U. Maksimowicz

        i  K. Kruk

          1. Wdzięczny lud

       

          Dwudziestego sierpnia 1672

        roku Haga, lśniąca, biała,

        ożywiona, kokieteryjna, jak

        gdyby każdy dzień tygodnia był

        niedzielą, Haga ze swym

        cienistym parkiem, z

        rozłożystymi drzewami

        pochylającymi się nad tłumem

        gotyckich kamieniczek, z

        szerokimi lustrzanymi taflami

        kanałów, w których odbijają się

        dzwonnice o niemal orientalnych

        kopułach, Haga - stolica siedmiu

        Zjednoczonych Prowincji * -

        wezbrała czarno_czerwonym

        strumieniem obywateli

        wypełniających wszystkie jej

        arterie, spieszących, zziajanych

        i zatrwożonych, biegnących - ten

        z nożem u pasa, ów z muszkietem

        na ramieniu, inny jeszcze z

        kijem w garści - w stronę

        Buytenhofu, gdzie mieściło się

        olbrzymie więzienie, którego

        okratowane okna możemy oglądać

        po dziś dzień. Przebywał w nim

        wówczas, od chwili oskarżenia go

 

 

 

 

 

 

        przez chirurga Tyckelaera o

        morderstwo, brat byłego

        wielkiego pensjonarza

        Holandii, * Kornel de Witt.

          Zjednoczone Prowincje - nazwa

        republiki utworzonej w r. 1581

        przez siedem prowincji

        północnoniderlandzkich

        (największa z nich to Holandia)

        w wyniku walki wyzwoleńczej

        Niderlandów z absolutyzmem

        hiszpańskim. Republika ta

        uzanana została przez Hiszpanię

        w traktacie westfalskim w r. 1648.

          Wielki pensjonarz - tytuł

        państwowy w Niderlandach

        najwyższego urzędnika miasta lub

        prowincji. Od r. 1653 funkcję

        wielkiego pensjonarza prowincji

        Holandia pełnił Jan de Witt

        (1625_#72) sprawujący faktycznie

        władzę w całej Republice.

          Gdyby historia tego okresu, a

        zwłaszcza tego roku, w którym

        rozpoczynamy opowieść, nie była

        w sposób nierozerwalny związana

        z dwoma zacytowanymi nazwiskami,

        parę słów wyjaśnienia, jakich

        zamierzamy udzielić, mogłoby się

        wydać zbędnym balastem. Ale

        musimy uprzedzić czytelnika, że

        to wyjaśnienie jest w równej

        mierze potrzebne dla

        przejrzystości naszej opowieści,

        jak do zrozumienia doniosłych

        wydarzeń politycznych, wśród

        których się ona rozgrywa.

          Kornel lub Cornelius de Witt,

        Ruart de Pulten, czyli inspektor

        tam wodnych kraju, eks_burmistrz

        Dordrechtu, swego rodzinnego

        miasta i delegat do Stanów

        Holenderskich, * liczył lat

        czterdzieści dziewięć, gdy

        naród, zmęczony republiką, tak

        jak ją pojmował Jan de Witt,

        wielki pensjonarz Holandii,

        zapałał gwałtowną miłością do

        stathouderatu, * który, na mocy

        wieczystego edyktu, narzuconego

        przez Jana de Witta Zjednoczonym

        Prowincjom, został był po wsze

        czasy zniesiony w tym kraju.

          Stany Holenderskie -

        przedstawicielstwo Holandii w

 

 

 

 

 

 

        Stanach Generalnych - najwyższym

        organie władzy ustawodawczej

        Republiki.

          Stathouderat - (stathouder -

        hol. "namiestnik") w

        Niderlandach urząd zajmowany

        początkowo przez przedstawiciela

        króla hiszpańskiego; później

        tytuł stathoudera oznaczał

        najwyższego urzędnika Republiki

        w poszczególnych prowincjach. W

        Holandii od r. 1572 (z

        przerwami) funkcję tę pełnili

        książęta Orańscy.

          Ale tak to już bywa na

        świecie, że kapryśny w swoich

        uczuciach lud łączy z każdą

        sprawą osobę jakiegoś człowieka,

        więc i tym razem za Republiką

        widziały mu się surowe oblicza

        braci de Witt, owych Katonów

        Holandii, mających w pogardzie

        schlebianie uczuciom

        patriotycznym i będących

        nieugiętymi rzecznikami wolności

        bez swawoli i dobrobytu bez

        zbytku, za stathouderatem zaś -

        pochylona, poważna i myśląca

        twarz młodego Wilhelma

        Orańskiego *

          Wilhelm Orański - mowa tu o

        Wilhelmie III Orańskim

        (1650_1702), późniejszym królu

        Anglii, potomku niemieckiej

        dynastii Nassau. Jej ottońska

        linia osiadła w XV w. w

        Niderlandach, a w XVI w.

        odziedziczyła księstwo Orange w

        płd. Francji; odtąd holendreska

        linia Nassau reprezentowana była

        przez książąt Orańskich. W

        opisywanym okresie Wilhelm

        Orański dąży - wraz ze swymi

        stronnikami politycznymi zw.

        "oranżystami" - do przywrócenia

        w Republice urzędu stathoudera,

        zniesionego przez Jana de Witta

        na mocy tzw. edyktu wieczystego

        (1654) r.

          Obaj bracia de Witt liczyli

        się bardzo z Ludwikiem XIV,

        widzieli bowiem, jak wzrastają

        jego wpływy moralne w całej

        Europie, jego zaś przewagę

        militarną odczuli w Holandii,

 

 

 

 

 

 

        gdy król odniósł sukces w

        kampanii nad Renem. Była to

        wyprawa, która w ciągu trzech

        miesięcy obaliła potęgę

        Zjednoczonych Prowincji.

          Ludwik XIV od dawna już był

        wrogo usposobiony do Holendrów,

        którzy prześcigali się w

        obelgach i kpinach pod jego

        adresem, co prawda wypowiadając

        je zawsze ustami Francuzów,

        szukających schronienia w

        Holandii. Duma narodowa czyniła

        zeń nowego Mitrydatesa

        walczącego z Republiką.

        Animozja, jaką wzbudzali bracia

        de Witt, miała zatem dwie

        przyczyny: pierwszą był opór

        przeciwko dostojnikom tępiącym

        uczucia patriotyczne, drugą zaś

        - zniecierpliwienie, jakie

        ogarnia wszystkie zwyciężone

        narody, gdy nabierają

        przeświadczenia, że dopiero nowy

        wódz zdoła uchronić je od

        zagłady i hńby.

          Tym nowym wodzem, czekającym z

        boku i gotowym do zmierzenia się

        z Ludwikiem XIV - choć gwiazda

        tego ostatniego zdawała się

        wschodzić w olśniewającym po

        prostu blasku - był Wilhelm

        książę Orański, syn Wilhelma II

        i wnuk, poprzez Henriettę

        Stuart, króla Anglii Karola I;

        milczący młodzian, którego cień,

        jak już rzekliśmy, majaczył za

        instytucją stathouderatu.

          W 1672 roku Wilhelm liczył lat

        dwadzieścia dwa. Jego

        nauczycielem był Jan de Witt i

        on to starał się wychować go

        tak, by zrobić z dawnego władcy

        dobrego obywatela. On to,

        powodowany miłością do ojczyzny,

        silniejszą niż miłość do

        ucznia, odebrał mu edyktem

        wieczystym wszelką nadzieję na

        urząd stathoudera. Lecz Pan Bóg

        przekreślił zamiary ludzi,

        którzy kreują i obalają władców

        ziemskich nie licząc się z

        władcą niebieskim; wykorzystując

        kaprys Holendrów i grozę, jaką w

        nich wzbudzał Ludwik XIV, Bóg

 

 

 

 

 

 

        pokrzyżował politykę wielkiego

        pensjonarza i sprawił, że

        odwołano edykt wieczysty i

        przywrócono stathouderat dla

        Wilhelma Orańskiego, co do

        którego miał swoje plany, na

        razie ukryte w tajemniczych

        otchłaniach przyszłości.

          Wielki pensjonarz przychylił

        się do woli swych rodaków.

        Kornel de Witt był bardziej

        oporny i pomimo śmiertelnych

        gróźb ze strony tłumu,

        trzymającego za księciem

        Orańskim i oblegającego dom

        Kornela w Dordrechcie, odmówił

        podpisania aktu przywracającego

        urząd stathoudera.

          Wreszcie, ulegając namowom

        szlochającej żony, złożył swój

        podpis, dodając jednak obok

        swego nazwiska dwie litery: V.C.

        - "vi coactus", co oznacza:

        "ulegając sile".

          Cud to był prawdziwy, że tego

        dnia nie spadły na niego ciosy z

        ręki wrogów.

          Co się tyczy Jana de Witta, to

        jego szybsze i łatwiejsze

        poddanie się woli rodaków wcale

        nie wyszło mu na dobre. Przed

        paroma dniami padł ofiarą

        zbrodniczego zamachu i dziw, że

        pokłuty sztyletem, nie zmarł

        pomimo dużego upływu krwi.

          To jednak nie zaspokajało

        zwolenników domu Orańskiego.

        Żywi bracia de Witt stali ciągle

        na przeszkodzie ich zamiarom,

        toteż oranżyści błyskawicznie

        zmienili taktykę i postanowili

        osiągnąć oszczerstwem to, czego

        nie zdołali dokonać sztyletem.

          Dość rzadko się zdarza, aby we

        właściwym momencie znalazł się,

        za sprawą boską, wielki człowiek

        potrzebny do dokonania wielkiego

        dzieła, toteż gdy przypadkiem

        zajdzie taki opatrznościowy

        zbieg okoliczności, historia

        natychmiast rejestruje imię

        wybrańca i przekazuje je

        potomności do adoracji.

          Natomiast gdy diabeł miesza

        się do spraw ludzkich, ażeby

 

 

 

 

 

 

        zniszczyć jaką egzystencję lub

        ocalić cesarstwo, bardzo  rzadką

        jest rzeczą, żeby nie nawinął

        się natychmiast pod rękę jakiś

        nędznik, któremu wystarczy

        szepnąć słówko na ucho, a

        niezwłocznie bierze się do

        dzieła.

          W tym wypadku nędznik,

        czekający w pogotowiu jako

        narzędzie złego ducha, nazywał

        się - jak to już chyba

        powiedzieliśmy - Tyckelaer i był

        z zawodu chirurgiem.

          Złożył on oświadczenie, że

        Kornel de Witt, doprowadzony do

        rozpaczy zniesieniem edyktu

        wieczystego - o czym zresztą

        świadczy jego dopisek - i

        pałający nienawiścią do Wilhelma

        Orańskiego, zlecił pewnemu

        zbrodniarzowi misję uwolnienia

        Republiki od nowego stathoudera.

        Tym mordercą miał być on,

        Tyckelaer, lecz nękany wyrzutami

        sumienia na samą myśl o

        przestępstwie, jakiego odeń

        zażądano, woli przyznać się do

        zamiaru zbrodni, niżeli ją

        popełnić.

          Można sobie łatwo wyobrazić

        wrzenie, jakie wywołała wśród

        oranżystów wiadomość o

        planowanym zamachu. Dnia

        szesnastego sierpnia 1672 roku

        prokurator wydał nakaz

        aresztowania Kornela de Witta w

        jego własnym domu. Ruart de

        Pulten, szlachetny brat Jana de

        Witta, został poddany w sali

        Buytenhofu torturze wstępnej,

        mającej na celu wydarcie mu, jak

        najpodlejszemu zbrodniarzowi,

        wyznań o rzekomym spisku

        przeciwko Wilhelmowi.

          Lecz Kornel obdarzony był nie ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin