Nigel Barley - Bezpieczny sport.pdf

(701 KB) Pobierz
(7639 \227 Notatnik)
7639
NIGEL BARLEY
Bezpieczny sport
PrzełoŜyła Ewa T. Szyler
Copyright © Nigel Barley 1988
Tytuł oryginału: Not A Hazardous Sport
Copyright © for the Polish translation by Ewa T. Szyler, 2000
Okładkę i strony tytułowe opracował Zbigniew Karaszewski
Fotografie na okładce:
Figurki z teatru cieni {wayang kulit) © East News/Sipa Press
Pola ryŜowe © East News/Rapho
Mapki: Brunon Nowicki
Redaktor serii: Monika MachlejdZiemkiewicz
Redaktor techniczny: ElŜbieta Urbańska
Wydanie pierwsze
Warszawa 2000
ISBN 8372555699
Wydawca:
Strona 1
7639
Prószyński i Ska SA 02651 Warszawa, ul. GaraŜowa 7
Łamanie: Klara Łacisz
Druk i oprawa:
Opolskie Zakłady Graficzne SA 45085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 812
Wstęp
Zgodnie ze zwyczajem antropolodzy opisują inne ludy w tekstach mających formę akademickich
monografii. Autorzy tych cokolwiek suchych i powaŜnych tomów są wszystkowiedzący i olimpijsko
nieomylni. Dysponują nie tylko przenikliwą kulturową intuicją, która przewyŜsza zmysł kulturowy tubylców,
ale teŜ nigdy nie popełniają błędów, nigdy nie dają się oszukać innym ani samym sobie. Na mapach obcych
kultur, które nam przedstawiają, nie ma ślepych zaułków. Autorzy ci pozbawieni są jakichkolwiek emocji.
Nigdy nie odczuwają entuzjazmu ani przygnębienia. A przede wszystkim nigdy nie deklarują, czy lubią, czy
nie lubią ludzi, którymi się zajmują.
Ta ksiąŜka nie jest taką monografią. Opisuje pierwsze wysiłki na rzecz zbliŜenia się do „nowego" ludu w
gruncie rzeczy do „nowego" kontynentu. Dokumentuje fałszywe tropy i niekompetencję językową, ukazuje
błędność uprzedzeń oraz cudze i własne szachrajstwa. Nade wszystko zaś nie sprzedaje uogólnień, lecz
przygląda się poszczególnym jednostkom.
Ze ściśle antropologicznego punktu widzenia obserwacje te są zaburzone przez fakt, Ŝe do kontaktów nie
dochodziło za pośrednictwem języka lokalnego, lecz języka indonezyjskiego. W Republice Indonezji istnieją
dziesiątki, jeśli nie setki, lokalnych języków. Pierwsze zbliŜenie następuje więc zawsze poprzez język
urzędowy, a posługiwanie się nim wskazuje na wstępną naturę nawiązanych kontaktów. Niemniej kontakty, o
których mowa w tej ksiąŜce, trwające przez ponad dwa lata, przerodziły się w związki pełne prawdziwie
osobistych iuczuciowych treści.
Monografie pisane są od końca. Narzucają fałszywy porządek rzeczywistości, w której wszystko
wzajemnie do siebie pasuje. Ta ksiąŜka była pisana w czasie trwania dokumentowanych w niej doświadczeń.
Mogłaby powstać zupełnie inna praca, gdyby za jej punkt wyjścia wziąć wspaniały spichlerz ryŜowy
ToradŜan, który stoi obecnie w Muzeum Ludzkości w Londynie i gdyby ukazać w niej aspekt etnograficzny,
finansowy i muzealniczy planu jego budowy. Ale nie taka była kolej rzeczy.
W realizacji przedsięwzięcia, o którym mowa w niniejszej ksiąŜce, pomagało wiele osób. W Anglii dyrektor
i członkowie zarządu British Museum zechcieli dostrzec moŜliwość sfinansowania tak niepewnej inicjatywy.
Bez niesłabnącego wsparcia izrozumienia Jean Rankine i Malcolma McLeoda nigdy by się to nie udało.
W Indonezji podziękowania naleŜą się Ibu Hariyati Soebadio z Departemen Pendidikan dan Kebudayaan,
bapakowi* Yoopowi Avemu i Lutherowi Barrungowi zDepartemen Parpostel oni bowiem przeprowadzili
mnie za rękę urzędniczymi ścieŜkami, po których bez ich stałej Ŝyczliwości nie umiałbym się poruszać. Bapak
Yakob Bupati z Tana Toraja, bapak Patandianan z Sospolu i Nico Pasaka teŜ zawsze słuŜyli mi pomocą.
Doktorowi Silasowi Tarrupadangowi z Mamasy składam serdeczne podziękowania za szczodrą gościnność i
wsparcie. Profesor Ibu Abbas z Hasanuddin University kosztem własnych zobowiązań ratował mnie w chwili
wielkiej potrzeby. Antyuznanie naleŜy się bapakowi W. Arlenowi z Biura Imigracyjnego w Ujung Pandang.
Wdzięczny jestem Jego Ekscelencji bapakowi Suhartoyowi i bapakowi Hidayatowi zambasady Indonezji w
Londynie. Szczególne słowa podzięki kieruję do bapaka W.Miftacha, równieŜ z ambasady Indonezji w
Londynie, za przyjazne wsparcie i asystę wczasie realizacji przedsięwzięcia. Torajan Foundation wDŜakarcie
Strona 2
7639
zwłaszcza bapak J.Parapak ibapak H. Parinding od samego początku uczestniczyła z wielkim
zaangaŜowaniem w organizacji wystawy, wspomagając ją finansowo, podobnie jak Garuda Indonesia.
Bez dodającej otuchy sympatii, pomocy i zrozumienia ze strony Sallehuddina binHajji Abdullaha Saniego
projekt nie mógłby ani powstać, ani się urzeczywistnić.
Ponad wszystko zaś dziękuję wielu zwykłym ToradŜanom, męŜczyznom ikobietom, którzy przyjęli mnie
do swych serc i pomagali mi, nie myśląc onagrodzie czy własnej korzyści.
Nigel Barley
* Bapak, pak dosł. ojciec; słowo określające czyjąś wysoką pozycję społeczną, wysokie stanowisko. (Wszystkie
przypisy pochodzą od tłumaczki).
Wyjazdy w nieznane
Antropologia nie jest niebezpiecznym sportem. Zawsze tak mi się wydawało, ale lepiej się poczułem,
uzyskawszy potwierdzenie tej opinii, czarno na białym, zrenomowanego towarzystwa ubezpieczeniowego o
niepodwaŜalnej uczciwości. Takie towarzystwo w końcu powinno się na tym znać.
Polisa uwieńczyła obszerną korespondencję, utrzymywaną bardziej w duchu obojętnego zainteresowania
niŜ wnikliwych dociekań. Ubezpieczyłem swoje zdrowie na okres dwumiesięcznej podróŜy, której celem było
przeprowadzenie badań w terenie i okazałem się na tyle niemądry, by przeczytać spisane maczkiem warunki
umowy. Nie byłem ubezpieczony od skutków wybuchu nuklearnego ani nacjonalizacji przez obcy rząd. Co
gorsza, byłem ubezpieczony na wypadek uprowadzenia, i to na okres dwunastu miesięcy. Surowo zabraniano
skoków ze spadochronem oraz uprawiania „innych niebezpiecznych dyscyplin sportowych".
Miałem więc oficjalne świadectwo: Antropologia nie jest niebezpiecznym sportem.
Ekwipunek rozłoŜony na łóŜku zdawał się kwestionować powyŜsze twierdzenie. Były tam tabletki do
uzdatniania wody, środki przeciw dwóm odmianom malarii, przeciw grzybicy stóp, ropiejącym wrzodom i
ropowicy woreczka łzowego, czerwonce pełzakowej, katarowi siennemu, oparzeniom słonecznym, wszom,
kleszczom i chorobie morskiej. DuŜo, duŜo później uświadomiłem sobie, Ŝe zapomniałem o aspirynie.
Wyprawa miała być raczej trudna niŜ łatwa: ostatnie starcie wyraźnie słabnącego organizmu z
bezwzględną topografią (pewnie wszystko trzeba będzie dźwigać po górach albo przenosić przez wąwozy),
ostatni akt wiary w fizyczną wydolność przed przyznaniem się, Ŝe Ŝycie miejskie i wiek średni poczyniły
nieodwracalne spustoszenia.
W jednym rogu stał nowy plecak opalizował zielenią niczym pancerz tropikalnego chrabąszcza. Obok
krzepiąco lśniły nowe buty emanowały obietnicą nieprzemakalnej trwałości. Aparaty fotograficzne zostały
wyczyszczone iwyregulowane. Wszystkich pomniejszych zadań dopatrzyłem jak Ŝołnierz, który czyści i
smaruje karabin przed bitwą. Teraz, w posępnym oczekiwaniu na odlot, dowcip stępiał, zmysły ucichły.
Nadeszła chwila, gdy siedząc na walizkach, odczuwa się jedynie głębokie przygnębienie.
Nigdy nie mogłem zrozumieć, co pcha antropologów w teren. MoŜe to tylko triumf zwykłego wścibstwa
nad rozsądną ostroŜnością, a moŜe niedoskonałość pamięci ludzkiej, która nie przechowuje wspomnień o
niewygodach i nudzie, towarzyszących większości zajęć w terenie. MoŜe to monotonia miejskiego Ŝycia,
ogłupiające uporządkowanie egzystencji. Wyjazd jest często wywoływany przez stosunkowo drobne
wydarzenia, które zmieniają nasze spojrzenie na codzienną rutynę. Pamiętam, jaką pokusę odczułem, gdy
pękate opracowanie pod tytułem „Wykorzystanie komputerów w antropologii" wylądowało na moim biurku
dokładnie w momencie, gdy od czterdziestu minut przewijałem ręcznie taśmę wmaszynie do pisania była to
bowiem maszyna tak stara, Ŝe Ŝadna zdostępnych na rynku taśm juŜ do niej nie pasowała.
Chodzi teŜ o to, Ŝe wyjazd w teren jest wysiłkiem nakierowanym w większej mierze na rozwiązanie
własnych, bardzo osobistych problemów badacza niŜ na zgłębianie innych kultur. W tym zawodzie często
traktuje się go jak panaceum na wszelkie dolegliwości. Rozbite małŜeństwo? Jedź i popracuj w terenie, by
odzyskać utracone perspektywy. Przygnębienie z powodu braku awansu? Dzięki pracy w terenie będziesz
mieć inne zmartwienia.
Bez względu na przyczynę zew terenu jest dla kaŜdego etnografa równie oczywisty, jak dla muzułmanina
Strona 3
7639
nieodparta potrzeba pilnego udania się do Mekki.
Dokąd jechać? Tym razem nie do Afryki Zachodniej, lecz w nowe miejsce. Studenci często pytają mnie o
radę, dokąd mają się wybrać w teren. Niektórymi kieruje nieubłagany demon pracy nad jednym tematem,
powiedzmy: obrzezanie kobiet czy kowalstwo. Tym nietrudno doradzać. Inni najzwyczajniej zakochują się w
jakiejś części świata. Z tymi teŜ jest łatwo. Taki romans daje równie dobre oparcie gdy trzeba się borykać z
trudnościami i rozczarowaniami, których dostarcza etnografia jak kaŜda inna bardziej teoretyczna obsesja.
Jest teŜ trzecia, najtrudniejsza grupa, do której sam powinienem był się tym razem zaliczyć, a którą jeden z
kolegów nieuprzejmie nazwał socjaldemokracją antropologii ci mianowicie, którzy lepiej wiedzą, czego chcą
uniknąć, niŜ co chcieliby badać.
Doradzając ludziom z tej grupy, zadawałem zwykle pytanie w rodzaju: Czemu nie pojechać tam, gdzie
mieszkańcy są piękni i przyjaźni, gdzie jedzenie będzie ci smakowało i gdzie rosną ładne kwiatki? Z takich
miejsc wraca się zwykle ze znakomitymi pracami. Tym razem musiałem zadać takie pytanie samemu sobie.
Skoro Afryka Zachodnia nie wchodziła w grę, odpowiedź była oczywista Indonezja. NaleŜało zasięgnąć w tej
sprawie języka.
Udałem się po poradę do znakomitego znawcy Indonezji Holendra, naturalnie, a zatem człowieka
bardziej angielskiego niŜ jakikolwiek Anglik: marynarka w pepitkę, długie, elegancko wymawiane samogłoski
i fajka a’la Sherlock Holmes. Wskazał na mnie cybuchem.
Cierpi pan na mentalną menopauzę rzekł, pykając obficie. Potrzeba panu absolutnej zmiany.
Antropolodzy, udając się na swoje pierwsze badania wterenie, dokonują wielkiego odkrycia, tego mianowicie,
Ŝe tubylcy róŜnią się od ich ziomków: w pańskim przypadku, Ŝe Dowayowie są inni niŜ Anglicy. Ale nigdy
nie pojmują w pełni, Ŝe kaŜdy lud jest inny niŜ pozostałe. Całymi latami będzie pan patrzył na innych jak na
Dowayów. Ma pan juŜ pieniądze?
Jeszcze nie. Ale najprawdopodobniej zdobędę jakieś fundusze.
W pracy badawczej najsmutniejsze jest to, Ŝe młodym, którzy mają duŜo czasu, nikt nie chce dać pieniędzy.
Kiedy wypracujesz juŜ sobie jakąś pozycję wzawodzie, potrafisz zwykle przekonać sponsora, by dał ci trochę
grosza, ale wtedy jest juŜ raczej za późno, by dokonać czegoś waŜnego.
Granty to cudowna rzecz. Często myślałem o tym, by napisać ksiąŜkę oróŜnicach między tym, na co są
przyznawane, a tym, na co są wydawane. Mój samochód wykonał gest w stronę okna to grant na
przepisanie mojej ksiąŜki. Siedziałem po nocach przez sześć tygodni i zrobiłem wszystko sam. Nie jest to
bardzo dobry samochód, ale i ksiąŜka nie była bardzo dobra. OŜeniłem się dzięki grantowi, który dostałem na
studia nad Aczinami*. Moja pierwsza córka to grant, dzięki któremu mogłem odwiedzić placówki naukowe
zajmujące się Indonezją wNiemczech.
Ot, akademicy ubóstwo w dobrym tonie.
* Aczinowie lud zamieszkujący północną Sumatrę.
Rozwiódł się pan niedawno. Na to teŜ dostał pan jakiś grant?
Nie... Za to akurat sam zapłaciłem. Ale warto było.
Dokąd więc mam jechać? Pyknął z fajki.
Niech pan jedzie na Celebes*. Jeśli ktoś pana spyta dlaczego, wyjaśni pan, Ŝe tamtejsze dzieci mają
spiczaste uszy.
Spiczaste uszy? Jak Mr Spock**?
Właśnie.
Ale dlaczego?
Wypuścił chmurę dymu niczym indonezyjski wulkan i uśmiechnął się tajemniczo.
Jak pan pojedzie, to się pan dowie.
Połknąłem haczyk. Pojadę na wyspę Celebes naleŜącą do Indonezji i będę oglądał spiczaste uszy
tamtejszych dzieci.
Oczekiwanie na podróŜ moŜe być przyjemne. Ale pospieszne przygotowania nie mają w sobie nic
przyjemnego. Szczepienia. Czy naleŜy wierzyć, Ŝe ospa rzeczywiście została „wypleniona"? słówko ładne, ale
i podejrzane. Wścieklizna? Jak duŜe jest prawdopodobieństwo, Ŝe pogryzie cię wściekły pies? W porządku, ale
wścieklizną moŜna się teŜ zarazić wskutek podrapania przez kota lub dziobnięcia ptaka. Gammaglobulina?
Amerykanie są jej zagorzałymi zwolennikami. Brytyjczycy w nią nie wierzą. Wyboru dokonuje się ostatecznie
na chybił trafił, jak dziecko zagarniające słodycze pełną garścią. Ile koszul? Ile par skarpet? Nigdy nie masz
dość rzeczy do noszenia, ale zawsze za duŜo do niesienia. Garnki? Śpiwory? Na pewno będą chwile, gdy i
Strona 4
7639
jedne i drugie okaŜą się niezbędne, lecz czy warto taszczyć je przez całą Jawę? Przegląd zębów i stóp własne
ciało traktuje się jak uciąŜliwy towar na targu niewolnikami. Wreszcie czas na przewodniki i opracowania
etnograficzne poprzedników.
KaŜde ze źródeł mówi co innego. Nie sposób stworzyć na ich podstawie jednolitego obrazu, nie sposób
zaplanować marszruty. Jedno ze źródeł powiada, Ŝe indonezyjskie statki to pływające piekło, dno dna, brud i
ohyda. Inne przedstawia owe statki jako oazę rajskiego spokoju. Jeden z podróŜników oświadcza, Ŝe jeździł
asfaltowymi drogami, które inny podróŜnik uwaŜa za nieistniejące.
* Celebes nazwa indonezyjska: Sulawesi.
** Mr Spock postać z filmu Star Trek, syn przybysza z planety Wulkan i Ziemianki.
W przewodnikach było nie mniej fantazji niŜ w podaniach o granty. Jak nic pisał je mój Holender. Kolejny
problem dotyczył faktu, Ŝe nie moŜna polegać na opiniach autorów. Co dla jednego było „w przystępnej
cenie", dla drugiego było „absurdalnie drogie". Jedyne wyjście to pojechać i sprawdzić na własnej skórze.
Na pewnym etapie przygotowań szczególnie istotne wydają się mapy. Dają one złudne poczucie pewności,
Ŝe wiadomo, dokąd się jedzie.
Sprzedawcy map zdecydowanie wyróŜniają się wśród księgarzy naleŜą do gatunku poczochrańców z
okularami osadzonymi na czołach.
Mapa Celebesu? Charlie, jest tu ktoś, kto szuka mapy Celebesu.
Charlie przyjrzał mi się bacznie zza sterty map. Najwyraźniej nie codziennie pojawiał się ktoś, kto pytał o
mapę Celebesu. Charlie naleŜał do gatunku noszących okulary na czubku nosa.
Nie mamy. Sami byśmy chcieli mieć jedną dla siebie. Chyba Ŝe panu dogadza przedwojenna,
holenderska, na której nic nie ma. Indonezyjczycy nie wypuszczają z rąk praw autorskich. Wie pan. Boją się
szpiegów. Albo moŜe być wojskowa mapa amerykańska, ale ona składa się z trzech płacht, dwa na dwa kaŜda.
Kawał dobrej kartograficznej roboty.
Liczyłem na coś poręczniejszego.
MoŜemy dać polityczną wschodniej Malezji. Resztę weźmie pan z fizycznej mapy Borneo i parę
centymetrów z południowego Celebesu, Ŝeby był kwadrat. Ale jeśli wybiera się pan choćby piętnaście
kilometrów poza stolicę, to obawiam się, Ŝe całość będzie nieprzydatna. Mamy natomiast mapę stolicy z
alfabetycznym spisem ulic.
Obejrzałem ją. Ile razy studiowano tę ambitną plątaninę ulic i alei, które wrzeczywistości stanowią gorące,
pełne kurzu osiedla z jedną tylko prawdziwą drogą?
Nie, dziękuję. Poza tym nazwa się zmieniła. To juŜ nie Makasar, tylko Ujung Pandang.
Charlie spojrzał na mnie zaskoczony. Drogi panie, to mapa z 1944 roku.
W istocie. Spis ulic był po holendersku.
Pieniędzy jak zwykle brakowało, naleŜało zatem podzwonić po agencjach turystycznych i poszukać
taniego biletu. Trudno mieć nadzieję na znalezienie bezpośredniego połączenia z Celebesem. Najlepiej dostać
się do Singapuru i tam szukać dalej.
Dziwi nie to, Ŝe opłaty róŜnią się w zaleŜności od przewoźnika, ale to, Ŝe czystą niemoŜliwością jest
zapłacić tyle samo za lot tym samym samolotem, naleŜącym do tego samego przewoźnika. W miarę
przecierania szlaku ceny stawały się coraz niŜsze, nazwy linii lotniczych coraz mniej realne i coraz więcej
mówiące. Linia Finnair proponowała sztuczki w rodzaju „było, a nie ma". Linia Madair była droga, ale
obiecywała, Ŝe przygód nie zabraknie. W końcu zdecydowałem się na linię Trzeciego Świata reklamującą się:
„byle polecieć". Wbiurze na poddaszu przy Oxford Street spotkałem się z nerwowym niskim człowieczkiem,
który był chodzącym przykładem wyniszczających skutków stresu pomarszczony, roztrzęsiony, obgryzający
paznokcie i dymiący jak komin. Otaczały go sterty papieru, telefon dzwonił bez przerwy. Zapłaciłem,
męŜczyzna zaczął wypisywać bilet. Dryn, dryn.
Słucham? Co takiego? Kto? O, BoŜe. Ach, tak. Bardzo mi przykro. Rzecz wtym, Ŝe o tej porze roku
wszyscy chcą latać na Wschód, więc są kłopoty zmiejscami.
Tu nastąpiły pięciominutowe wyjaśnienia, mające na celu ułagodzenie kogoś z drugiego końca linii, kto
okazywał wielkie wzburzenie. Agent odłoŜył słuchawkę i obgryzając paznokcie, dalej wypisywał bilet. Telefon
zadzwonił znowu.
Słucham? Co takiego? Kiedy? O, BoŜe. Dobrze. Kłopot w tym, Ŝe o tej porze roku cała Azja lata na
Zachód, więc są kłopoty z miejscami.
Kolejne pięć minut uspokajających słów. Zaciągał się łapczywie. Dryn, dryn.
Słucham? Co takiego? O, BoŜe. Bardzo mi przykro. Nic podobnego nie przydarzyło mi się podczas tylu
Strona 5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin