Piskorski Krzysztof - Opowieści piasków 03 - Prorok.rtf

(841 KB) Pobierz
KRZYSZTOF PISKORSKI

KRZYSZTOF PISKORSKI

Prorok

Opowieść Piasków

Tom 3

Agencja Wydawnicza

RUNA


PROROK

 

Copyright © by Krzysztof Piskorski, Warszawa 2007

Copyright © for the cover illustration by Jakub Jabłoński

Copyright © 2007 by Agencja Wydawnicza RUNA, Warszawa 2007

 

 

Projekt okładki: Fabryka Wyobraźni

Opracowanie graficzne okładki: Studio Libro

Redakcja: Jadwiga Piller

Korekta: Renata Lewandowska, Urszula Okrzeja

 

Wydanie I

Warszawa 2007

 

ISBN: 978-83-89595-32-4

 

Agencja Wydawnicza RUNA

00-844 Warszawa, ul. Grzybowska 77 lok. 408

tel./fax: (0-22) 4S 70 385

e-mail: runa@runa.pl

Wydanie elektroniczne:

by  lille, 2010

Plik bez szczegółowego

sprawdzania błędów (tylko OCR)

Format: rtf/pdf


Rozdział 1

Płomienie na wodzie

 

„Biały Rumak” ześlizgnął się po fali, a pieniste rozbryzgi porwał wiatr, rzucając je w twarz ludziom, i miotnął nimi o żagle. Van Dreyck skulił się - próbował chronić kartę pergaminu, choć i tak była już upstrzona plamami wilgoci.

- Lewo na burt! - ryknął kapitan. - Przejdziemy im za rufą!

Gedialańska karawela zaczęła powoli skręcać. Wkrótce podskoczyła na kolejnej fali, a van Dreyckowi żołądek podszedł do gardła. Wstał niepewnie, ślizgając się po mokrym pokładzie, i wyjrzał za burtę. Galera Yauranu już reagowała na ich manewr, lecz jej długi kadłub, nawet pchany siłą wioseł, nie mógł obrócić się równie szybko pod wysoką falę. Za nią van Dreyck widział, jak na wzburzonym morzu tańczą bezładnie dziesiątki innych okrętów. Niektóre płonęły, inne dryfowały sczepione hakami. Ich dowódcy próbowali dokonać rzeczy niemożliwej, walcząc jednocześnie i z wrogiem, i z dzikim oceanem. Okręty wpadały na siebie, miotane przez fale, ostrzeliwały się z wielkich balist. Kilka miało na dziobach dziwne maszyny, rzygające ogniem na kilkadziesiąt stóp. Z yaurańskich galer spuszczano co jakiś czas na wodę tajemnicze, podłużne kształty, które mknęły, sypiąc iskrami w stronę wroga.

Morze pełne było rozbitków i nieszczęśników, którzy wypadli za burtę. Nikt jednak się nimi nie przejmował. W środku bitwy wyławianie marynarzy było szaleństwem, a zresztą ich głowy i tak szybko znikały, przykryte wysokimi na dziesięć stóp falami.

Van Dreyck nigdy nie przypuszczał, że bitwa morska może być tak chaotyczna, tak desperacka i straszna. Chwilę stał nieruchomo, ściskając pobielałymi palcami mokrą burtę.

- Schowajcie się pod pokład, mości poeto! - zawołał bosman, przebiegając tuż obok. - Jeśli wypadniecie, nikt wam nie pomoże!

Obok trzeszczały liny, marynarze przekrzykiwali się wśród ryku morza, a kapitan popędzał załogę dziobowej balisty - pięciu barczystych ludzi zmagających się z korbą naciągową.

Trubadur poczuł mdłości i gdy okręt wzniósł się znów na fali, opadł miękko do swojej kryjówki pod burtą, między zwoje mokrych lin. Skulony, wyciągnął spod pachy przenośny pulpit z przytwierdzonym pergaminem, po czym zaczął skrobać kawałkiem węgla: „Wśród wód szalonych dzikiej...”. Statek stoczył się w dół, a van Dreyck, powstrzymawszy odruch wymiotny, przycisnął deseczkę z pergaminem do piersi.

- Trzy w górę, cztery w lewo! - krzyczał kapitan do obsady balisty.

- Jest trzy w górę, cztery w lewo.

Zatrzeszczały wielkie, drewniane zębatki machiny.

- Ognia.

Świst bełtu.

Dłoń van Dreycka trzęsła się, stawiając litery krzywe jak u dziecka, na dodatek część pierwszego zdania już się rozmazała od wilgoci. Mimo to pisał dalej: „...burzy, okręt swe żagle stroszy dzielnie...”. Tu przerwał, bo wokół rozległy się ryki radości. Widocznie statek wroga został celnie trafiony, na linii wody, tak by powoli zaczął tonąć. Van Dreyck nie wstał jednak, by to obejrzeć, tylko naciągnął kaptur i zamaszystym ruchem skreślił ostatnie słowa. Jak mógł w ogóle coś takiego wymyślić? „Wód szalonych... stroszy dzielnie...”! Plewy i banały!

Tymczasem na burcie rozległy się rozkazy:

- Do lin, do lin. Ster prawo na burt! Do lin, na Eyul!

Galera wroga musiała wciąż ich ścigać. Okręt ześlizgnął się po fali bokiem, a van Dreyck poczuł w ustach smak odkrztuszonych wymiocin. Próbował się skupić na tekście, lecz jego myśli rozpływały się jak morska piana po deskach pokładu. Znieruchomiały, myślał o tym, jak dobrze byłoby teraz wędrować z Brenvanem, Kashimem oraz Vailana - do bezpiecznych krain, dalekich od wojny. Przeklęci! Jak mogli zostawić go tutaj, na kilka dni przed inwazją cesarskiej floty? Najpierw uciekł Al’Shannagg oraz kondotierka, następnej nocy zniknął Brenvan, zupełnie jakby jakaś niezrozumiała siła ciągnęła go za obcokrajowcem.

Manewry po wzburzonym morzu jakby nie miały końca. Van Dreyck co jakiś czas wychylał niepewnie głowę, by ocenić sytuację. Z każdą chwilą przybywało płonących wraków, zdanych na szaleństwo oceanu. Yaurańska galera, która wzięła ich karawelę na cel, zaczęła zwalniać, pewnie za sprawą wody wdzierającej się pod pokład szeroką wyrwą.

Trubadur odetchnął i osunął się na zwój lin, lecz wtedy ktoś z rufy krzyknął:

- Kapitanie! Dwa cesarskie okręty tuż za nami!

Marynarze rzucili się do pracy ze zdwojonym zapałem, van Dreyck zaś - przeciwnie - poczuł, że opuszczają go resztki sił. Jak bardzo żałował teraz, że miał kaprys napisać poemat o bitwie morskiej! Obiecał sobie, że jeśli wyjdzie z tego cało, będzie już do końca życia siedział w przytulnym, ciepłym domu i pisał o ogniu trzaskającym w kominku.

 

***

 

Bacharny ryczały i klinowały się wzajemnie w wejściu do małej zagrody. Dzień miał się ku końcowi, więc pasterze próbowali zagonić bydło za ogrodzenie, co było trudnym zajęciem dla ledwie trzech osób.

Mężczyźni klęli na czym świat stoi, ale nawet na chwilę nie przerwali pracy. Zwierzętom pozostawionym nocą bez opieki mogłoby się coś stać, w końcu wypędzili stado aż na nawiedzone pustkowia po wschodniej stronie Tel’Halik. I choć zabezpieczyli tę malutką oazę żerdziami, na których powiewały skóry ze słowami Księgi, to nocą, gdy leżeli skuleni w namiocie, zdawało im się, że słyszą chichoty pustynnych duchów, podchodzących aż pod samą zagrodę.

Gdy bacharny znów się zaklinowały, jeden z pasterzy wpadł między nie, by rozgonić je kijem, nie bacząc na ryzyko. Dwójka jego towarzyszy również ze wszystkich sił próbowała utrzymać stado głupich, kosmatych kolosów w jednym miejscu. Czerwone słońce zanurzyło się już pomiędzy wydmami niczym owoc granatu rzucony na poduszkę.

Opiekunowie bacharnów bali się stracić choć jedno zwierzę, bo stado, podobnie jak wiele innych stad zarekwirowanych prywatnym właścicielom, należało do Pierwszej Świątyni. A Świątynia była najsurowszym panem. Sam Kar’Shin przykazał, by pasterzowi, który doprowadzi do śmierci bacharna, odebrać miesięczne wynagrodzenie. Za drugą śmierć wymierzano mu pięćdziesiąt kijów; słabsi nie przeżywali tej kary, silniejsi dochodzili do siebie długimi tygodniami. Gdyby taki nieszczęśnik stracił potem jeszcze jedno zwierzę, mógł się spodziewać oskarżenia o zdradę, a to równało się śmierci.

Odkąd w Tel’Halik zaczął panować głód, odkąd zaczęło brakować niemal wszystkich towarów, Duzzahowie coraz częściej mówili, że to wina spekulantów i sabotażystów, którzy chcieli przeszkodzić prorokowi we wprowadzeniu jego wielkiego planu. A gdy majątki ziemskie rekwirowane możnym przestawały dawać odpowiedni dochód, słano tam zaraz Jastrzębie Najwyższego, by odnalazły i ukarały „zdrajców”. Zawsze można było przecież kilku wskazać.

Na domiar złego teraz, gdy wokół Tel’Amman trwała krwawa podjazdowa wojna, pasterze nie mogli korzystać z zielonych i żyznych łąk na brzegach Shaprut. Świątynia słała ich więc do zapomnianych, dalekich oaz, które widniały na mapach sprzed dwustu lat. Nie raz i nie dwa zdarzało się, że taka wyprawa kończyła się śmiercią wszystkich członków, którzy, dotarłszy we wskazane miejsce bez wody i na skraju wyczerpania, odnajdowali tam jedynie suchy piach i kikuty zeschłych drzew. Egzekucje i straty w dalekich wyprawach dostatecznie przetrzebiły pasterzy Tel’Halik. Jakby tego było mało, co młodsi i silniejsi zostali wcieleni do armii. Za Zerakhima jednym stadem bacharnów opiekował się tuzin krzepkich parobków; dziś było to najczęściej trzech lub czterech starszych mężczyzn.

Nic dziwnego, że gdy bacharny wreszcie zostały zamknięte w zagrodzie, pasterze słaniali się na nogach ze zmęczenia. Słońce już niemal zaszło, a spoceni mężczyźni drżeli od podmuchów lodowatego wiatru. Dwóch od razu zaszyło się w namiocie, by zjeść coś i odpocząć, trzeci jednak zaczął wspinać się na pobliską wydmę. Stanąwszy na szczycie, przez moment podziwiał piękny, złotożółty kolor piasku, skrzącego się w ostatnim świetle dnia. Potem ulżył swojemu pęcherzowi.

Chwilę później, gdy wiązał sznurek płóciennych szarawarów, jego uwagę niespodziewanie przyciągnął jasny błysk nad szczytami wydm. Mężczyzna utkwił w nim wzrok i w miarę jak jasna błyskawica zbliżała się ku niemu, lecąc na granicy piasku oraz nieba, krew odpływała mu z twarzy. Zachwiał się, niemal przewrócił, a potem zbiegł w dół, krzycząc z przerażenia.

 

***

 

Z górnego pokładu „Syna Siedmiu Mórz”, potężnej galery zbudowanej w stoczniach Dindż jako okręt flagowy, roztaczał się imponujący widok. Mostek kapitański wyniesiono tak wysoko, że gargantuiczne, prostokątne żagle niemal muskały głowy ludzi, którzy na nim stali. Sam pokład okrętu był jak wzgórze z drewna, wyrosłe nieoczekiwanie pośrodku wzburzonych fal. Ts’Rang Seledynowy Pazur siedziała na szczycie tego wzgórza, z kamienną twarzą przypatrując się piekłu na morzu.

- Pani - rzekł jeden z oficerów i podał lunetę. Jego dłoń, pokryta oliwkową łuską, odbiła światło pożogi. - Na północnym skrzydle buntownicy zdobyli trzy statki. Galera kapitana Ar’Zarga jest uszkodzona, wiatry znoszą ją daleko od pola bitwy...

- Gedialan... - zaczął drugi oficer, lecz przerwał, gdy Ts’Rang spiorunowała go wzrokiem.

- To buntownicy, nie Gedialan, żołnierzu. Nie ma Gedialanu. Boski Cesarz jest panem całego świata, a każdy, kto mu się sprzeciwia, to godny srogiej kary rebeliant. Zapamiętajcie!

Zawstydzony oficer skinął głową, a Ts’Rang odepchnęła podaną lunetę i podniosła się z tronu. Miała wystarczająco silną krew, by widzieć lepiej niż każdy z podległych jej oficerów. Podniosła wzrok ponad żagle sczepionych w boju okrętów, ponad ogień i kłęby dymu. Istotnie, na północy bitwa zdawała się przegrana. Te cesarskie okręty, które były jeszcze sprawne, szybko osaczyła wataha mniejszych i bardziej mobilnych karawel buntowników. Potwierdziły się obawy, które wyrażali jej inżynierowie przed bitwą. Galery Boskiego Cesarza, choć potężnie zbudowane i szybkie, w bliskim zwarciu łatwo oddawały pole okrętom wroga. Ich kwadratowe żagle i sztywne reje nie były przystosowane do częstych zwrotów i ostrych kursów, podczas gdy trójkątne ożaglowanie gedialańskich statków pozwalało im zataczać ciasne koła nawet wśród wzburzonych fal.

- Rozkażcie sternikowi, kurs trzydzieści stopni lewo na burt. Przedrzemy się na północ, tam jesteśmy bardziej potrzebni.

Wkrótce „Syn Siedmiu Mórz” zaczął powoli skręcać. Jego dziób z żeliwnym taranem w kształcie głowy smoka wycelował prosto w plątaninę zmagających się okrętów. Nie martwiło to jednak nikogo z załogi. Ich okręt był dwa razy wyższy niż inne. Jego burty zrobiono z dwóch grubych warstw najtwardszego dębu, wzmocnionych żelaznymi okuciami. Żaden okręt Gedialanu nie mógł się równać z tym kolosem. W ciągu pierwszej godziny bitwy posłał na dno już cztery okręty, rozbijając je niczym dziecięce zabawki z kory.

Jednak od miejsca, w którym yaurańskie galery stawały w ogniu, dzieliła ich szeroka połać wzburzonego morza. Ts’Rang zaczynała obawiać się, że wszystko dobiegnie końca, nim osiągną cel. Na domiar złego przez kurtynę dymu przedarła się biała strzałka, która zatoczywszy krąg nad mostkiem, wylądowała na barierce nieopodal jednego z oficerów. Mistrz ptaków delikatnie odczepił tuleję od nogi gołębia i podał ją adiutantowi Ts’Rang. Ten, przeczytawszy wiadomość, zbladł.

- Kapitan Gh’ieng wycofuje swoją eskadrę z centrum. Pisze, że jeśli załamie się północne skrzydło, to otoczą go przygniatające siły wroga.

- Gh’ieng. Przeklęty tchórz - parsknęła Ts’Rang.

Zapadła chwila ciszy. Wielki bęben wybijał rytm, w którym pracowały wiosła, z obu stron dochodziły odgłosy zaciętej bitwy. Mimo to na mostku „Syna Siedmiu Mórz” zapanowała spokojna atmosfera świątyni. Ludzie patrzyli na swoją boginię wojny w nadziei, że jej wyroki będą mądre i łaskawe, a jej wszechwiedza ocali ich z żywiołu. Wiedzieli, że jeśli środek floty zacznie się cofać, bitwa będzie przegrana. „Syn Siedmiu Mórz” był potężnym okrętem, ale nie mógł stawić czoła całej armadzie wroga... Ts’Rang rzuciła wokół wściekłym spojrzeniem.

- Na co się gapicie? - syknęła. - Żaden okręt z banderą Błogosławionego Cesarstwa nie może jej splamić ucieczką. Roześlijcie wiadomości do wszystkich kapitanów, by zgrupowali okręty i walczyli do końca. Pozostaje nam mieć nadzieję, że siły Ur’Usuga dotrą tu przed zmierzchem.

Po chwili dodała, patrząc na płonące wraki miotane falami:

- A jeśli nie, to przynajmniej zadamy im straty na tyle wielkie, by ci, którzy przyjdą potem, odnieśli zwycięstwo. Tego właśnie oczekuje od nas Cesarz.

Ludziom, którzy patrzyli na nią teraz z mieszaniną strachu i wyrzutu, nie powiedziała, że Cesarz przede wszystkim oczekuje tego od niej. Ts’Rang doskonale wiedziała, że lepiej było spocząć wśród wodorostów na dnie odległego morza, niż zaprzepaścić szansę odkupienia win, jaką dał jej Błogosławiony.

 

***

 

- Mów, no mów, Hiridż!

Pastuch potrząsnął towarzyszem z całej siły, lecz ten wciąż nie potrafił odpowiedzieć z sensem. Jąkał się tylko i trząsł jak młoda palma na wietrze.

Trzeci z mężczyzn wlał mu do ust trochę rozcieńczonego wina z daktyli. Przerażony człowiek zrazu się zakrztusił, lecz zaraz począł pić tak łapczywie, że w kilka chwil opróżnił niemal pół bukłaka.

- Teraz, na Jedynego, powiedz, co cię tak wystraszyło?

- Widziałem... demona. Najprawdziwszego, jak... jak z opowieści Duzzahów! Leciał tuż nad piaskiem, szybko niczym jaskółka, nie dotykał sto... stopami ziemi. A raczej... nie dotykała, bo to była chyba kobieta. Skórę miała bladą jak u trupa, włosy barwy skrzepłej krwi.

Jeden pasterz cicho zaklął, drugi od razu chwycił za wiszący pod koszulą talizman.

- Dostrzegła mnie. - Głos mówiącego drżał. - Zatrzymała się na szczycie wydmy, nieopodal... Wtedy zobaczyłem dokładnie... jej szata, była dziwna, a ramiona i twarz pokryte drobnymi ciemnymi cętkami. Na Jedynego, myślałem, że to już koniec, że ten okropny stwór porwie mnie do Marrenvan. Na szczęście... Na całe szczęście poleciał dalej. Na wschód!

- Niech Jedyny ma nas w opiece! - wyszeptał jeden z mężczyzn, a drugi osunął się na kolana.

Już samo pojawienie się demona było straszne, ale jeszcze gorszy zdawał im się fakt, że zjawa odleciała w stronę serca Ocalonej Krainy - w stronę Tel’Halik i zamieszkanych ziem. Czy naprawdę zbliżał się koniec świata? Bo fakt, że demony nie bały się już Światła Proroka, mógł oznaczać tylko jedno.

 

***

 

W czasach wojny i niepokoju rzadko widywano, by ktoś podróżował po zmroku. Nawet z dala od pól bitwy obawiano się band maruderów oraz pospolitych rzezimieszków, którzy w chaosie mogli widzieć szansę napełnienia sakiewek. Zwykli kupcy czy podróżni rozbijali obozy jeszcze przed zachodem słońca i tylko od czasu do czasu po zmierzchu przemknął goniec z pilną wieścią lub patrol strażników dróg.

Jednak tej właśnie nocy trójka podróżnych przemierzała podmokły leśny trakt na granicy Gotrlandu. Jechali w umiarkowanym tempie, cicho i ostrożnie, uważnie nasłuchując, czy ktoś się nie zbliża. Okolica była bagnista, więc rechoty żab i bzyczenie komarów niemal zagłuszały monotonny odgłos kopyt. Gdyby przy trakcie stał postronny świadek, z pewnością wziąłby tych ludzi za bandytów, którzy czekają na łup. Nie mógłby się bardziej mylić.

Wkrótce jeźdźcy zatrzymali się, bo daleko na końcu gościńca dostrzegli słabe światełka.

- Rogatki - rzekł cicho jeden z nich. - Na Warezara, przysiągłbym, że jeszcze rok temu ich nie było.

- Widać pamięć ci słabuje - zakpił drugi, wysokim, kobiecym głosem.

- Brenvan ma rację - odparł głos trzeci, z dziwnym akcentem. - Kupiec, któregom pytał o drogę, nic o nich nie wiedział. Widać niedawno zbudowali.

- I jak teraz dostać się nam do Heimdergu? Przejedziemy podle nich? - spytała kobieta.

- Nie, zbyt to niebezpieczne, Vailano. W taki czas trójka ludzi pod bronią podejrzana wydać się musi. W najlepszym wypadku na dzień czy dwa nas wstrzymają. W najgorszym... Margrabiowie Gotrlandu już pewnikiem rozkazy werbownikom posłali, by siły do walki z najeźdźcą zbierać. Jeszcze by nas mogli przemocą w szeregi wcielić...

- Cóż więc robimy?

- Objazdu nam trza szukać - rzekł Brenvan. - Kupce to ostatnie kutwy, dla nich każdy grosz myta się liczy, więc blisko wszystkich rogatek dzikie objazdy są...

- Które to często straż zna i swoich czatowników tam zostawia, by takowych oszustów grzywną albo ciemnicą karać - sparowała kobieta.

- Czasem znają, czasem nie. Nam mus spróbować, bo nie o parę srebrników tu idzie, ale o nasze bezpieczeństwo. Więc jak, Kashimie?

Ten odpowiedział płytkim skinieniem głowy.

Podróżni zawrócili, przeczesując boki gościńca. Konie parskały, zniecierpliwione przydługim marszem. Księżyc stał już wysoko na niebie, choć przesłonięty przez chmury nie dawał wiele światła.

Po kilku minutach jazdy Vailana odezwała się rozdrażniona:

- We dwójkę może i przemknąć bokiem by się dało, ale we trójkę, z panem rycerzem, co hałasu czyni, jakoby wózek z rondlami, nijak się nie da.

- Rycerz w kompanii zawsze się przyda - odparł Brenvan. - Zrzędliwa baba zaś może być jedynie przeszkodą.

Vailana fuknęła ze złości.

- Mnie będziesz o zrzędliwość pomawiał, panie szlachcic? Przecież to dla ciebie posłanie na leśnym mchu jest niegodne, wszystkie karczmy wydają się brudne. Coś mi się widzi, że bez ciebie byśmy już w sercu Gotrlandu byli...

Brenvan zatrzymał wierzchowca.

- Tego już za wiele. Nie będziesz ty mi...

- Uspokójcie się, trzeba nam za objazdem się rozglądać, a nie wróżdy między sobą szukać - przerwał im Kashim.

- Pan rycerz mnie obraził, a ty nawet słowa nie rzekniesz?

- Milczeć nam trzeba, a nie nowe słowa bez namysłu miotać - odparł sucho Al’Shannagg.

- Niedawno jeszcze... - Vailana nie dokończyła, tylko jej twarz przybrała bardziej zacięty wyraz.

Kashim przymknął oczy i westchnął niemal bezgłośnie. Jego cierpliwość, cierpliwość Świętego Jeźdźca szlifowana w trakcie długich godzin nauk w madrasie, była na wyczerpaniu. Gdy Brenvan niespodziewanie dołączył do nich przed tygodniem, z początku Al’Shannagg cieszył się bardzo. Co prawda zostawił go umyślnie w Gedialanie, lecz teraz, gdy los z powrotem ich połączył, sumienie Świętego Jeźdźca ukoiło się na tyle, by Brenvan mógł zostać w kompanii, zwłaszcza że Kashim wiedział, jak miłym umiał być towarzyszem. Niestety, z każdym dniem rycerz oraz kondotierka coraz bardziej sobie docinali. W końcu nawet Kashim, który nigdy nie celował w odgadywaniu ludzkich nastrojów, zorientował się, o co chodzi. Vailana była zła, że nagle pojawił się ten trzeci, że ich podróż, która miała być wyprawą pary kochanków, niespodziewanie zmieniła kształt. Brenvan zaś... Brenvan tak przywykł do wędrowania z samym Kashimem, że obecność kondotierki nieustannie go irytowała.

Wśród swarów i kłótni podróż ciągnęła się nieprzyjemnie, szczególnie dla Al’Shannagga, który z początku próbował zachować mediatorski ton, czym szybko rozdrażnił zarówno Vailanę, jak i Brenvana. Święty Jeździec nie potrafił jasno opowiedzieć się po którejś stronie. Kochał szczerze Vailane, lecz gwoli sprawiedliwości musiał przyznać, że to ona najczęściej wszczynała awantury, dogryzając Brenvanowi.

Wkrótce wypatrzyli wśród drzew ścieżkę, podmokłą i pełną kałuż, która znikała w lesie. Wyglądała na nieużywaną od dawna, więc podróżni mieli nadzieję, że nikogo na niej nie spotkają. Nie mogli się bardziej mylić.

 

***

 

Van Dreyck wzdrygnął się, gdy dłoń rannego ścisnęła jego przedramię. Mężczyzna miał wybałuszone oczy, a jego głowa, lekko uniesiona na wyprężonej szyi, drgała jak u chorego na febrę. Krew pomieszana ze śliną ciekła mu z ust. Kawałek płótna, niedbale zarzucony na ranę, by nie straszyła widokiem otwartej klatki piersiowej, rozłupanych żeber i drgającego w agonii mięsa, przesiąkł już całkiem krwią i zapadł się, oblepiając połamane krawędzie kości. W najbardziej wgłębionej części chusty rosła kałuża ciemnej krwi.

Spojrzenie trubadura zetknęło się na krótko z przymglonym wzrokiem umierającego. W tym momencie okręt opadł na fali, a van Dreyck niemal się wywrócił.

- Idź dalej - rzekł medyk, który razem z trubadurem niósł na szerokiej płachcie innego nieszczęśnika. - I tak nie zdołamy mu pomóc.

Najwyraźniej nie dbał o to, że ten człowiek z pewnością słyszy go i rozumie. Dłoń rannego zaraz zwiotczała, mężczyzna opuścił głowę, i choć wciąż trząsł się z przeraźliwego bólu, przymknął powieki, jakby pogodzony z własnym losem. Trubadur i chirurg ruszyli dalej - przez chybotliwy, śliski od krwi pokład, pełen konających ludzi.

Gdy dotarli pod niskie drzwiczki jednej z kabin forkasztelu, ze środka wybiegł pomocnik medyka, w fartuchu dosłownie zalanym krwią, i wziął od van Dreycka przednią część improwizowanych noszy.

Wchodząc do ciemnego wnętrza, z którego bił odór krwi zmieszanej z alkoholem, medyk rzekł:

- Dzięki wam, panie trubadurze. Teraz idźcie na rufę, do kapitana. Tutaj nic już po was.

Van Dreyck skinął sztywno głową. Odszedł, lawirując między ciałami zaścielającymi pokład. Co jakiś czas bezsilna dłoń chwytała go za nogawkę lub cholewę buta, ale trubadur zacisnął zęby i starał się nie patrzeć w dół, na wykręcone bólem twarze. W połowie drogi do rufy poczuł się jednak słabo. Dopadł do burty, przechylił się, targnęły nim torsje, lecz nie zwymiotował; obolały żołądek, który już dawno wydusił całą zawartość, wkrótce się uspokoił.

Wziąwszy głęboki oddech, van Dreyck spojrzał w bok, za rufę okrętu. Zapadała już noc, a ciemnogranatowe morze zlewało się z niebem podobnej barwy. Za szerokim zadem karaweli ciągnęły powoli inne okręty, dziesięć czy dwanaście. Większość wyglądała jak statki widma, z porwanymi linami i dziurawymi burtami. Kilka okrętów brało wodę i płynęło w dużym przechyle. Większość bander opuszczona była do połowy, na znak śmierci kapitanów. Van Dreyck wzdrygnął się, gdy pomyślał, że tyle tylko zostało z połączonej floty Gedialanu, Pavii oraz Sobonii.

Bitwa, która trwała cały dzień, w końcu pozostała nierozstrzygnięta. Z początku zdawało się, że przewaga w ciężkich okrętach oraz liczbie ludzi przechyli szalę zwycięstwa na stronę Yaurańczyków. W pierwszych godzinach starcia wiele okrętów Południowych Księstw spłonęło lub zostało zdobytych przez wroga, jednak bardzo zręczne manewry księcia de Casco doprowadziły do porażki północnego zgrupowania cesarskich sił, które wiatr oddzielił nieco od reszty armady. Środek floty zaczął się wtedy załamywać i wykruszać - teraz to yaurańskie statki osaczone, zaszczute szły jeden za drugim na dno. Mimo to wrogi admirał w końcu zgrupował resztę swojej floty i stawiał zacięty opór niemal do zmierzchu. Zmęczone i poranione załogi walczyły ze sobą z niewysłowionym okrucieństwem oraz desperacją, siły obu flot topniały, lecz zwycięzca się nie wyłaniał...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin