Juliusz Verne - Wąż morski.pdf

(864 KB) Pobierz
396909779 UNPDF
Juliusz Verne
Wąż Morski
Przełożyła: Janina Kaczmarkiewicz-Fedorowska
396909779.001.png
2
Rozdziałpierwszy - Spóźnionyodjazd
— Hej, panie kapitanie! Czyżby odjazd nie był wyznaczony na dzisiaj?
— Nie, panie Brunel, co więcej, obawiam się, że nie będziemy mogli wypłynąć ani jutro...
ani nawet za tydzień.
— To przykre.
— Powiedziałbym, że wysoce niepokojące — stwierdził kapitan Bourcart kręcąc głową.
— „Saint-Enoch” powinien był znaleźć się na morzu z końcem ubiegłego miesiąca, żeby
trafić na łowiska we właściwym czasie. Zobaczy pan, że damy się wyprzedzić Anglikom
i Amerykanom.
— Wciąż tych samych dwóch ludzi brakuje panu wśród załogi?
— Tak, panie Brunel. Jeden z nich jest mi nieodzownie potrzebny, co się tyczy drugiego,
to od biedy mógłbym się bez niego obejść, gdyby go nie narzucał regulamin.
— Chyba tym drugim nie jest bednarz? — zapytał pan Brunel.
— Mogę pana zapewnić, że nie! Na moim statku bednarz jest tak samo niezbędny jak
maszty, ster czy busola, zważywszy, że mam w ładowni dwa tysiące baryłek.
— Ilu ma pan ludzi na „Saint-Enochu”, panie kapitanie?
— Gdybyśmy byli w komplecie, miałbym trzydziestu czterech, panie Brunel. Widzi pan,
lepiej jest mieć bednarza do pielęgnowania beczułek niż lekarza do pielęgnowania ludzi.
Beczki wymagają ciągłych napraw, gdy tymczasem ludzie naprawiają się sami! A zresztą, czy
kto kiedykolwiek choruje na morzu?
— Rzeczywiście, przy tak świetnym powietrzu zdrowie powinno dopisywać, a jednak
niekiedy, panie kapitanie...
— Jak dotąd, panie Brunel, to jeszcze nie miałem na swoim statku ani jednego chorego.
3
— Gratuluję, panie kapitanie. Ale co zrobić? Statek jest statkiem i jako taki podlega
regulaminom morskim. Kiedy jego załoga osiąga pewną liczbę oficerów i marynarzy, musi
się znaleźć na jego pokładzie także i lekarz, tak głoszą przepisy. A pan właśnie go nie ma...
— To jest powód, dla którego „Saint-Enoch” nie przepływa dzisiaj obok przylądka Saint-
Vincent, choć tam właśnie powinien się znajdować.
Przytoczona rozmowa pomiędzy kapitanem Bourcartem a panem Brunelem odbywała się
na molo w Hawrze, około jedenastej rano, na lekko podwyższonej części wiodącej od
semafora* do krańca pomostu.
Obaj panowie znali się mnóstwo lat, jeden był dawnym kapitanem żeglugi przybrzeżnej,
obecnie urzędnikiem zarządu portowego, drugi zaś kapitanem trójmasztowca „Saint-Enoch”
z niecierpliwością wyglądającym chwili, kiedy skompletuje załogę i wyjdzie wreszcie
w morze!
Blisko pięćdziesięcioletni Ewaryst-Szymon Bourcart cieszył się nieposzlakowaną opinią
w Hawrze, który był jego portem macierzystym. Kawaler nie mający rodzeństwa ani bliskich
krewnych, pływał po morzach od najwcześniejszych lat, pełniąc kolejno obowiązki chłopca
okrętowego, młodszego marynarza, marynarza i bosmana w marynarce wojennej.
Po niezliczonych rejsach jako porucznik i pierwszy oficer, zastępca kapitana w marynarce
handlowej, obecnie dowodził od dziesięciu lat wielorybniczym statkiem „Saint-Enoch”,
należącym w połowie do niego i w połowie do firmy Bracia Morice.
Doskonały marynarz, ostrożny, a zarazem śmiały i stanowczy, w przeciwieństwie do wielu
swoich kolegów zachowywał się zawsze bardzo uprzejmie, nie klął i wydawał rozkazy
w sposób grzeczny. Oczywiście, nie posuwał się w swojej uprzejmości tak daleko, żeby
zwracać się do marynarza: „Może pan zechce z łaski swojej zluzować bramsel” lub do
sternika: „Niech pan będzie tak niesłychanie miły i przełoży ster na prawą burtę!”, jednak
uchodził za najgrzeczniejszego z kapitanów żeglugi wielkiej.
Trzeba w dodatku stwierdzić, że kapitanowi dopisywało szczęście w wielorybniczych
wyprawach, że jego polowy były zawsze obfite i każdy rejs przebiegał w doskonałych
warunkach. Nigdy nikt nie słyszał najmniejszej skargi z ust któregokolwiek z jego oficerów
czy marynarzy. Toteż jeśli tym razem pomimo starań kapitanowi nie udawało się
skompletować załogi „Saint-Enocha”, nie należało bynajmniej dopatrywać się w tym
nieufności ze strony personelu pływającego.
Panowie Bourcart i Brunel zatrzymali się na półkolistym tarasie zbudowanym na
zakończeniu mola. Pływomierz wskazywał w tym momencie najniższy poziom odpływu i na
maszcie sygnalizacyjnym nie powiewał ani proporczyk, ani flaga. Żaden statek nie zamierzał
wyjść z portu lub do niego wejść, a nawet szalupy rybackie nie miałyby w kanale portowym
dość wody podczas odpływu przy nowiu. Dlatego też gapie nie biegli do portu. Statki
z Honfleur, z Trouville, z Caen i z Southampton stały przycumowane do swoich pontonów.
Aż do trzeciej po południu nie można było się spodziewać najmniejszego ruchu
w awanporcie.
4
Przez parę chwil oczy kapitana Bourcarta zwrócone na morze błądziły po obszernym
wycinku przestrzeni zamkniętym dalekimi wzgórzami Ouisterham i masywnymi cokołami
latarni morskich na przylądku Heve. Pogoda była niepewna, niebo zaciągnęło się w wyższych
partiach szarawymi chmurami. Z północnego wschodu dęła lekka, kapryśna bryza, taki wiatr
zazwyczaj ochładza się, kiedy następuje przypływ.
Parę statków sunęło po zatoce, jedne z nich rozpinały żagle na wschodnim widnokręgu,
inne znów rysowały w przestrzeni esy- floresy z czarnego dymu. Niewątpliwie w spojrzeniu
kapitana Bourcarta malowała się zazdrość pod adresem bardziej uprzywilejowanych kolegów,
którym udało się opuścić port. Ale nawet rzucane im na odległość epitety były utrzymane
w tonie przyzwoitym, ponieważ kapitan nigdy nie pozwoliłby sobie na użycie mocniejszych
wyrazów, jak by to uczynił każdy inny wilk morski.
— Tak — przemówił wreszcie do Brunela — ci szczęściarze ostro idą z wiatrem dmącym
w żagle, a ja nadal tkwię w basenie portowym i nie mogę odbić! To się nazywa prawdziwy
pech; muszę przyznać, że po raz pierwszy tak się zawziął na mój statek.
— Niech pan nie wychodzi z siebie, kapitanie. Wystarczy, że nie może pan wyjść w morze
— zażartował Brunel.
— Przecież staram się panować nad sobą od długich dwóch tygodni! — zawołał kapitan
nie ukrywając rozgoryczenia.
— Pański statek pędzi pod żaglami aż miło, nadrobi pan więc stracony czas bardzo
szybko. Płynąc z prędkością jedenastu węzłów, przy pomyślnym wietrzyku połyka się wprost
przestrzeń! Ale, ale, panie kapitanie, czy doktor Sinoquet czuje się lepiej?
— Niestety, nie. Wprawdzie nasz kochany doktor nie jest poważnie chory, ale przykuł go
do łoża reumatyzm i choroba potrwa kilka tygodni. Kto by się tego spodziewał po człowieku
tak zżytym z morzem, który przez dziesięć lat przemierzył ze mną wszystkie strefy Pacyfiku...
— A może — wyraził przypuszczenie urzędnik portowy — z tych właśnie licznych
podróży doktor przywiózł swoje dolegliwości?
— Co też pan opowiada! — oburzył się kapitan Bourcart. — Nabawił się reumatyzmu na
pokładzie „Saint-Enocha”? Dlaczego nie cholery czy żółtej febry? Że też taka myśl mogła
zrodzić się w pana głowie, panie Brunel!
Kapitan rozłożył ręce gestem wyrażającym najwyższe zdumienie. Niesłychany pomysł!
„Saint-Enoch”, statek tak doskonale wyposażony, tak wygodny, niedostępny dla wilgoci —
i reumatyzm! Prędzej można by go złapać w sali obrad ratusza czy w salonach podprefektury
niż w kabinach czy w mesie jego statku! Reumatyzm! Alboż to on, kapitan, kiedykolwiek
cierpiał na reumatyzm? A przecież nie opuszczał nigdy swego żaglowca, ani kiedy stał na
kotwicy w którymś porcie, ani kiedy był przycumowany do nabrzeża w Hawrze. Po co komu
mieszkanie w mieście, kiedy ma się swoją kabinę na statku? Nie zamieniłby jej na najbardziej
komfortowy pokój w hotelu „Bordeaux” czy w „Terminusie”. Reumatyzm! Nie miewał nawet
kataru. Czy ktokolwiek na pokładzie „Saint-Enocha” słyszał, żeby kapitan kichnął?
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin