19.polonistka.pdf

(400 KB) Pobierz
Polonistka
Tekst spóźniony o prawie miesiąc, wspomnienia wciąż żywe...
10.10.2010, niedziela, pociąg relacji Białystok-Warszawa, godzina
10.00. Ktoś, kto jest przesądny, mógłby przestrzec nas przed
wyjazdem. Jednak nie bardzo się tym przejmujemy. Wchodzimy z
siostrą do przedziału kontynuując rozpoczętą wcześniej rozmowę. Para,
która siedzi naprzeciw, kiedy orientuje się, że jedziemy do Warszawy na
Marsz Pamięci ofiar katastrofy smoleńskiej, zaczyna coś do siebie
szeptać i chichotać. W końcu chłopak wychodzi z przedziału,
a dziewczyna wkłada w uszy słuchawki i słuchając muzyki patrzy na
nas z pogardą.
Drogę z dworca na Krakowskie Przedmieście pokonujemy na
piechotę, co w mocnym słońcu i zważywszy na toboły, które ze sobą
wzięłam (aparat fotograficzny i torbę z ubraniami i kosmetyczką) jest
dosyć męczące. Idziemy dosyć szybko, mimo, że czasu mamy naprawdę
dużo. Obie podświadomie chcemy być jak najszybciej pod Pałacem
Prezydenckim.
Docieramy tam ok. 13.00 i naszym oczom ukazuje się taki oto
widok— dwa zamknięte wianuszki osób, oddalone od siebie o około
4 metry. Jedna grupa to ludzie, którzy cierpliwie odmawiają różaniec
za zmarłych w katastrofie. Około dwadzieścia osób. Za to drugi
wianuszek, jakże odmienny od pierwszego, otacza eleganckiego
mężczyznę „pod krawatem”, stojącego przy popisanej markerami,
naturalnej wielkości trumnie, która jak widać jest elementem tego
„teatrzyku”. Mężczyzna wykrzykuje obraźliwe słowa pod adresem ofiar,
a z jego słów wnioskuję, że jest bezgranicznym sympatykiem Ligi
Polskich Rodzin.
Wkrótce dołącza do niego drugi, który bredzi coś o prawdziwym
katolicyzmie i za chwilę na dowód swojej wiary kładzie się krzyżem na
bruku, udając, że całuje tego pierwszego w stopy. Obserwuję tę scenę
z wielkim niesmakiem, tym bardziej, że, jak widać, gawiedź jest
ucieszona, a na obu mężczyzn skierowane są obiektywy czterech, czy
pięciu kamer, kiedy żadnej nie ma przy grupie modlących się.
Policja nie reaguje na to zdarzenie, mimo, że kilku policjantów
jest stale na placu. Dopiero po interwencji jednego z obserwatorów
całego zajścia, dwóch policjantów decyduje się krzykacza odprowadzić
w kierunku radiowozu.
Klaszczę głośno dziękując im w ten sposób za tą decyzję. Wiem,
z doświadczenia i z opowieści, że tego typu ekstremalnie zachowujące
się osoby i prowokatorzy chętnie „przyklejają” się do ludzi „spod
krzyża” i przez to obraz tego środowiska jest zafałszowywany. Jestem
zniesmaczona tym zajściem, więc namawiam siostrę, abyśmy się
stamtąd zabrały. Nie chcę więcej patrzeć na takie gorszące sceny, więc
postanawiamy iść na obiad.
Przemierzamy Krakowskie Przedmieście w poszukiwaniu czegoś
sycącego i w miarę niedrogiego i przy okazji trafiamy do knajpki,
w której, jak chodzą słuchy, poseł z Biłgoraju w czasie największych
„walk” pod krzyżem sponsorował alkohol młodym ludziom, którzy
potem atakowali tych koczujących pod krzyżem. Knajpka „Zakąski
i Przekąski” jak dotąd wsławiła się chyba tylko tym — w jej ofercie nie
znajdujemy nic ciekawego, więc idziemy dalej.
W końcu lądujemy w KFC. Tłuste amerykańskie kurczaki jedzone
palcami to nie jest to, czego nam w tej chwili trzeba, ale nie
narzekamy. W kolejce do baru zauważam dwie harcerki w mundurach.
Robi mi się ciepło na sercu.
Wychodzimy i znowu przemierzamy ulicę. Tym razem coraz więcej
jest tu obrazów cieszących serce. Na ławce siedzi mężczyzna z dosyć
sporym plecakiem, z którego wystaje kijek zakończony polską flagą.
Czyta gazetę, je kanapkę i widać, że ma za sobą długa podróż. Po
drodze widzimy inne osoby, które wyraźnie przyjechały w tym samym
celu. „Gazeta Polska” w dłoniach, flaga, biało-czerwona opaska na
ramieniu, białe i czerwone kwiaty… - to dziś znaki rozpoznawcze.
Zbliża się godzina 16.00. W miejscu dawnego krzyża jest już dużo
więcej osób, pojawiły się nawet transparenty, flagi, sporo zniczy.
Podchodzimy, rozmawiamy z ludźmi. Są otwarci, rozmowni, ciepli
i życzliwi.
Na tym tle prowokacje młodego punka w arafatce z głośno
grającym magnetofonem „jamnikiem” na ramieniu, który z buńczuczną
miną przepycha się przez ten tłum, bardzo mnie rażą. Chłopak kilka
razy przechodzi przez tłum, a potem znika.
Tymczasem moją uwagę przykuwa młoda dziewczyna
w eleganckim płaszczyku, która wiezie za sobą równie elegancką
walizkę na drobnych kółkach. Staje naprzeciw miejsca, gdzie kiedyś
stał krzyż, uśmiecha się ciepło, widać wzruszenie na jej twarzy, jakby
cieszyła się, że może tu być… Mam ochotę z nią porozmawiać, ale nie
robię tego. W końcu jest tu tylu przyjezdnych osób. Nie musimy
rozmawiać, ważne, że jesteśmy tu razem – to zastępuje wszelkie słowa.
Dzwonię do kolegi z Facebooka. Nigdy się nie widzieliśmy, ale
rozmawiam z nim jak ze starym znajomym. Od razu umawiamy się na
konkretną godzinę. Ma być nas więcej – młodych z Facebooka,
z którymi poznaliśmy się jakiś czas temu i działaliśmy na gruncie
internetu we wspólnej sprawie —sprawie prawdy o Smoleńsku.
Tymczasem pod Pałacem zaczyna się pierwsza zaplanowana
w grafiku uroczystości akcja. Oto pod „okna” Pałacu Prezydenckiego
przychodzi las smoleński, szekspirowski Las Birnam… Drzewka
w doniczkach, w których powtykano karteczki z nazwiskami ofiar
katastrofy smoleńskiej. Kto pamięta treść Makbeta, wie jaką symbolikę
ze sobą on niesie… Przy okazji ktoś rozdaje kartki odbite na ksero z
cytatami z Szekspira.
My zaś zbierzmy się celem jak najściślejszego
zbadania tego strasznego wypadku.
Każdym z nas miota niepewność
- Idźmy poszukać ustronnego cienia
i tam spokojnie spłakać naszą boleść.
- Idźmy wznieść raczej miecz nieubłagany
i, jak przystoi prawym mężom,
walczyć za poniżone nasze gniazdo.
Nie tknie Makbeta żaden cios morderczy
Póki las Birnam nie pójdzie walczyć przeciw niemu.
Hydro buntu nie podnoś głowy,
aż się nie podniesie Las Birnam
I stanął po Pałacem Las
Birnam. Przy pewnych
problemach ze strony
straży miejskiej, ale stanął.
A wokół niego znicze…
Chwilę potem idziemy w dół Krakowskim
Przedmieściem w poszukiwaniu dobrej i w miarę dużej kawy na wynos.
Z zaniepokojeniem zauważamy, że na trasie przemarszu, między
archikatedrą św. Jana a Pałacem Prezydenckim jest właśnie
rozstawiana wielka scena. Od ludzi dowiadujemy się, że wieczorem
odbędzie się tam koncert w okazji Dnia Papieskiego.
W głowie kołacze mi się wiele pytań. Czy nie można było zrobić go
innego dnia, lub przynajmniej scenę ustawić tak, aby nie
uniemożliwiać marszu, który stał się już comiesięcznym rytuałem
i władze miasta świetnie o nim wiedzą…? Staramy się jednak o tym za
dużo nie myśleć.
Idziemy na kawę na wynos, żeby szybko wrócić pod Krzyż
(którego już przecież nie ma). Kupuję też dodatkową kawę, którą niosę
poznanemu przed chwilą mężczyźnie z Gdańska, stojącemu przy
transparentach, które poustawiał przy metalowych barierkach i teraz
ich pilnuje, ponieważ były już próby ich zniszczenia ze strony
agresywnych młodych ludzi. Ze zdziwieniem obserwuję jak mężczyzna
z wdzięcznością bierze ode mnie kawę i bez chwili wahania ją
396121390.001.png
wypija. Myślę sobie, że taka naiwność i wiara w ludzi jest nie na te
czasy, kiedy wokół krążą tacy, którzy obrońcom krzyża podaliby
najchętniej cykutę.
W międzyczasie toczą się rozmowy, podczas jednej z nich, nie
wiedzieć skąd, obok nas pojawia się kobieta z 70-letnią koleżanką,
która okazuje się być najmłodszą uczestniczką Powstania
Warszawskiego znaną mi z mediów. Słuchamy jej z zaciekawieniem,
tym bardziej, że opowiada niezwykle zajmujące i wstrząsające rzeczy,
pokazując swoje papiery, które nosi w torebce — w wieku 7 lat (!), za
udział w powstaniu, ze statusem więźnia politycznego trafiła do obozu
w Oświęcimiu, a tam zetknęła się z osławionym doktorem Mengele. Jak
sama przyznaje, eksperymenty, które na niej przeprowadzał były
niczym w porównaniu z tym, co przeszła z polską służba zdrowia.
Rzeczywiście, widać, że jak na swój wiek jest mocno schorowana
i niedołężna.
Ale najbardziej dramatyczne jest dla nas to, co mówi o obecnej
sytuacji w Polsce. Nigdy nie sądziła, że dożyje takich czasów. Mówi, że
to już koniec. Najbardziej jest jej szkoda młodych ludzi, którzy być
może nie są do końca świadomi tego, że Polska właśnie traci
suwerenność…
Wszystkie trzy reagujemy ogromnym wzruszeniem. Smutne
napięcie rozładowuje kombatant w wojskowym berecie z orzełkiem.
Mówi, że przyjechał tu specjalnie z Gdańska, żartuje z naszych
„moherowych czapek”, które z premedytacją wzięłyśmy na ten wyjazd.
Sympatyczną rozmowę przerywa wiadomość, że na sąsiedniej ulicy za
chwilę będą pompowane balony. Właśnie zaczyna się kolejna akcja
z nieoficjalnego grafiku uroczystości…
Co jakiś czas w tłumie odzywa się prowokator. Najpierw kobieta,
na oko 50-letnia, która stanęła obok mnie. Podczas naszej modlitwy
mówi głośno, że robimy „teatrzyk” i że nie może na to patrzeć. Pytam ją
dlaczego w takim razie tu przyszła. Jest niedziela, o tej porze w
„dwójce” idzie „Na dobre i na złe”. W odpowiedzi słyszę pusty, bezzębny
śmiech. Dalej patrzy na ludzi modlących się, głośno ich komentując.
Patrzy, tak, jak się patrzy na zwierzęta w cyrku.
Biorę aparat, zaczynam strzelać jej zdjęcia. Coraz więcej i więcej.
To jest moja bezradność i bunt wobec takiego traktowania tych ludzi.
Kobieta, spłoszona, ucieka. Działa… Z tym, że jestem prawie pewna –
opowie później o mnie znajomym jako o agresywnej obrończyni krzyża.
W międzyczasie punk w arafatce nie poddaje się, przechodzi przez
tłum z magnetofonem głośno coś krzycząc i pokazując palcami znak
szatana.
Staramy się nie zwracać na niego uwagi. Widzę, jak ten człowiek
się miota w swojej nienawiści. Wkrótce znika, tak samo szybko, jak się
pojawił. Rozmawiamy z jakimiś paniami, warszawiankami. Mówią, żeby
iść z nimi.
Sporą grupą idziemy w dół małą ulicą odchodzącą od
Krakowskiego Przedmieścia. Z daleka widać schowane za niewielkim
murkiem butle z helem, który napełnia życiem czerwone i białe balony.
Wszystko idzie bardzo sprawnie — każdy jak widać ma swoje zadanie.
Jedni pompują balony, inni zawiązują na nich wstążeczki, jeszcze inni
przyczepiają do wstążeczek czarne kartki z nazwiskami ofiar
katastrofy.
Te balony, które są gotowe, przekazywane są dalej, następnym
osobom. Balonów jest około pięciuset, ale wątpię, że wszystkie uda się
napompować. Mamy czas jedynie do 18.00 – wtedy zostaną one na
znak-sygnał wypuszczone do nieba.
Tak więc pompujemy, zbieramy, przekazujemy, a w międzyczasie
rozmawiamy. Każdy z nas od 10 kwietnia nosi w sercu krwawą ranę,
którą chciałby się podzielić i zobaczyć w oczach rozmówcy zrozumienie.
Na co dzień trudno o nie… Balony zabieramy hurtem i niesiemy pod
Pałac. Po drodze podchodzą do nas ludzie i, widząc narodowe barwy,
proszą o balony dla siebie, dla dzieci. Rozlewająca się na placu biel
i czerwień balonów pokazuje jak jest nas dużo.
Rośnie energia i poczucie wspólnoty. Ktoś przemawia przez
mikrofon, modlimy się wspólnie za smoleńskie ofiary, po czym
wszystkie balony wzlatują do nieba, a my oprowadzamy je wzrokiem.
396121390.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin