Shaw Bob_Kosmiczny kalejdoskop.pdf

(617 KB) Pobierz
Shaw Bob_Kosmiczny kalejdoskop
Shaw Bob_ Potyczka w letni poranek
Shaw Bob_ Niedorzeczne facsimile
Shaw Bob_ Członek rzeczywisty
Shaw Bob_ Cisi wspólnicy
Shaw Bob_ Element ryzyka
Shaw Bob_ Frywolna Mona Lisa
Shaw Bob_ Niekomiksowa opowieść grozy
Shaw Bob_ Deflacja 2001
Shaw Bob_ Porywacze ciał
Shaw Bob_ Ostatni lot
Potyczka w letni poranek
Błysk srebra na drodze w odległości mniej więcej mili wyrwał Gregga z marzeń. Ściągnął lejce
zatrzymując bryczkę i wyjął z kieszeni marynarki, która leŜała obok niego na drewnianej
ławeczce, mały oprawny w skórę teleskop. Rozsunął go przy akompaniamencie szczęknięć,
podniósł do oka i skrzywił się nieznacznie czując ostry, dojmujący ból w łokciach. Był wczesny
ranek i mimo upału Gregg miał jeszcze kości zesztywniałe po nocy.
Słońce zaczynało juŜ praŜyć ziemię wprawiając dolne warstwy powietrza w niespokojne
drganie, teleskop przekazywał obraz płynny, odbarwiony. Widać było młodą kobietę w srebrnej
sukni, prawdopodobnie Meksykankę; Gregg opuścił przyrząd, otarł pot z czoła i usiłował
zrozumieć coś z tego, co właśnie zobaczył. Kobieta ubrana na srebrno stanowiłaby rzadki
widok wszędzie, nawet w najbardziej zbytkownych salonach Sacramento, ale ukazanie się
kogoś takiego na drodze, samotnie, trzy mile na północ od Copper Cross stanowiło
wydarzenie, na które Gregg zupełnie nie był przygotowany. Zwłaszcza Ŝe pięć minut temu
przekroczył niskie pasmo wzgórz, z którego roztaczał się rozległy widok, i mógłby przysiąc, Ŝe
droga była pusta.
Raz jeszcze spojrzał przez teleskop. Kobieta stała w miejscu i rozglądała się dokoła jak
ktoś, kto zabłądził, co teŜ zdziwiło Gregga. Oczywiście, Ŝe obcy przybysz z łatwością mógłby
się zgubić w tej części południowej Arizony, ale przecieŜ powinna się była zorientować, Ŝe
zgubiła drogę, na długo nim się dostała do Copper Cross. Nie rozglądałaby się po
monotonnym krajobrazie, jakby to było dla niej coś zupełnie nowego.
Gregg zlustrował teren w poszukiwaniu powozu, zbiegłego czy okulawionego konia, słowem
czegoś, co by tłumaczyło obecność kobiety. Jego uwagę przyciągnęła smuga kurzu
towarzysząca dwóm odległym punktom — jeźdźcom widocznym na wschodnim odgałęzieniu
drogi wiodącym ku ranczu Portfielda — i przez chwilę myślał, Ŝe znalazł rozwiązanie zagadki.
Zdarzało się, Ŝe Josh Portfield przywoził sobie ze swoich zagranicznych wypadów dziewczyny,
i porzucenie zdobyczy gdzieś w szczerym polu, jeśli się okazała nie dość dobra, byłoby w jego
stylu. Ale po dokładniejszym przyjrzeniu się jeźdźcom Gregg stwierdził, Ŝe zbliŜają się do
głównego szlaku i Ŝe najprawdopodobniej nie zdają sobie sprawy z obecności kobiety.
Pojawienie się męŜczyzn dało mu dodatkowo do myślenia; ich drogi muszą się nieuchronnie
skrzyŜować.
Gregg nie był człowiekiem ostroŜnym z natury i przez pierwsze czterdzieści osiem lat Ŝycia
niemal rozmyślnie pchał się na oślep w kaŜdą niebezpieczną sytuację, ufny we własny instynkt
samozachowawczy i szybki refleks, które go zawsze ratowały z opresji (jeśli w nią
przypadkiem popadł). Ta właśnie filozofia kazała mu przyjąć na siebie rolę nieoficjalnego
stróŜa porządku i postawiła go w pewne upalne popołudnie tamtego niemiłosiernie gorącego
lata wobec zadania ponad siły: naleŜało uspokoić Josha Portfielda i jego czterech
awanturujących się pijanych kompanów. Gregg wyszedł z tego z kontuzją rąk i nowym
zwyczajem planowania kaŜdego posunięcia z namysłem godnym mistrza szachowego.
Obecna sytuacja wydawała się niegroźna, ale jak na jego gust zawierała zbyt wiele
nieznanych elementów. Wziął dubeltówkę z dna bryczki, załadował w nią dwa grzechoczące
głucho naboje i odwiódł kurki. Przeklinając sztywność własnych rąk wsunął broń w pętlę z
surowej skóry przybitą pod siedzeniem. Była to praktyka niezbyt godna pochwały i urządzenie
niebezpieczne, szczególnie dla kogoś, kto by zechciał jechać obok, ale przecieŜ gdyby okaza-ł
przyjazne czy przynajmniej nie nadmiernie wrogie zamiary, moŜna go było ostrzec.
Szarpnął lejcami i koń wyrwał do przodu, a lśniące plamy na jego bokach zamigotały. Gregg
 
wbił wzrok przed siebie i zobaczył, jak dwaj jeźdźcy przecinają odgałęzienie drogi i zatrzymują
się przy błysku srebrzystego ognia, jakim wydała się teraz oglądana gołym okiem kobieta. Miał
w jej imieniu nadzieję, Ŝe ci dwaj to jedni
z przyzwoitszych pracowników Josha, dzięki którym jego ranczo jakoś funkcjonowało, a nie
uczestnicy jego nocnych wypadów. Obserwując dalej tę scenę zauwaŜył, Ŝe jeźdźcy ani nie
zsiadają z koni, ani ich nie zatrzymują, lecz siedząc w siodłach wolno zataczają wokół kobiety
coraz mniejsze kręgi. Z tego faktu wywnioskował, Ŝe jego nadzieje były płonne, i poczuł w
Ŝołądku przykry niepokój. Dawniej, przed kontuzją rąk, zaciąłby pewnie konia i zmusił go do
galopu; dziś w pierwszym odruchu miał ochotę zawrócić. W rezultacie wybrał kompromis:
pozwolił bryczce toczyć się niespiesznie, w nadziei, Ŝe nie zostanie zamieszany w sprawę.
Kiedy się zbliŜył do kobiety, stwierdził, Ŝe nie ma na sobie — jak pierwotnie sądził — mantyli,
tylko dziwną szatę z kapturem naciągniętym na głowę. OkrąŜona przez jeźdźców, miotała się
to w jedną, to w drugą stronę. Gregg przeniósł uwagę na męŜczyzn i ze zgrozą rozpoznał w
nich Wolfa Caleya i Siggy'ego Sorensona. Siwe włosy i biała broda Caleya nie licowały z
apetytami i instynktami młodego barbarzyńcy, jakimi się odznaczał; jak zwykle miał
zatkniętego za pas starego Trantora kaliber 54. Szwed Sorensen, potęŜnie zbudowany
trzydziestoletni eks-górnik, nie miał przy sobie strzelby, ale było to bez znaczenia — w jego
potęŜnym ciele czaiła się śmiercionośna siła broni palnej. Obaj naleŜeli do tej grupy ludzi,
którzy przed dwoma laty dali Greggowi nauczkę za to, Ŝe miesza się w sprawy Portfielda.
Udawali, Ŝe nie widzą nadjeŜdŜającego, i dalej krąŜyli wokół kobiety, od czasu do czasu
wychylając się z siodeł i usiłując zerwać jej z głowy kaptur. Gregg zatrzymał bryczkę o kilka
kroków od nich.
— Widzę, Ŝe się dobrze bawicie, chłopcy — zagadnął ich od niechcenia.
W tej samej chwili kobieta obróciła się ku niemu i Gregg dostrzegł jej pociągłą, bladą,
przestraszoną twarz. Pod wpływem nagłego ruchu niezwykła srebrna szata przylgnęła do jej
ciała i Gregg z przeraŜeniem stwierdził, Ŝe jest w zaawansowanej ciąŜy.
— Spływaj, Billy — powiedział obojętnie Caley nie odwracając nawet głowy.
— Wydaje mi się, Ŝe powinniście zostawić panią w spokoju.
— A mnie się wydaje, Ŝe musisz lubić odgłos łamania własnych kości — odparł Caley. Znów
sięgnął do kaptura kobiety, która uchyliła się przed jego ręką.
— Dość tego, Wolf. — Gregg spojrzał na ofiarę. — Ogromnie mi przykro. Jeśli się pani
wybiera do miasta, mogę panią podwieźć.
— Do miasta? Podwieźć? — Miała niski głos i bardzo dziwny akcent. — Czy pan jest
Anglikiem?
Zanim Caley wmieszał się do rozmowy, Gregg zdąŜył się jeszcze zdziwić, Ŝe biorą go za
Anglika, a nie za Amerykanina tylko na tej podstawie, Ŝe mówi po angielsku.
— Ty się nie wtrącaj, Billy — powiedział Caley. — JuŜ my wiemy, jak się obchodzić z
Meksykanami, którzy się przekradają przez granicę.
— Ona nie jest Meksykanką.
— A kto cię pyta? — ze złością powiedział Caley, sięgając do kolby Trantora.
Sorensen zawrócił konia, podjechał do bryczki i zajrzał do jej tylnej części. Oczy mu się
rozszerzyły, kiedy zobaczył zakopane w słomę ogromne gąsiory.
— Hej, popatrz no, Wolf! — zawołał. — Pan Gregg wiezie do miasta całą partię swojej
najlepszej pulgue. Urządzimy sobie tu zaraz wszyscy wspaniałą bibę.
Caley natychmiast obrócił się ku niemu; na jego brodatej twarzy malował się niemal błogi
wyraz.
— Dawaj tu jedną z tych skorup.
Gregg wsunął prawą rękę pod siedzenie bryczki.
— Będzie cię to kosztowało osiem pięćdziesiąt.
— Nie mam zamiaru płacić osiem pięćdziesiąt za byle sok z kaktusa. — Caley potrząsnął
głową, popędził konia i znalazł się koło bryczki, dokładnie na wysokości poprzecznej ławeczki.
— Tyle płaci mi Whaley, ale powiem wam, co zrobimy — rzekł spokojnie Gregg. — Dam
kaŜdemu po gąsiorku na kredyt i wy tu sobie popijecie, a ja zabiorę panią do miasta. Musiała
zabłądzić i... — przerwał widząc, Ŝe zupełnie niewłaściwie ocenił nastrój Caleya.
— A ty sobie wyobraŜasz, Ŝe kim jesteś? — warknął tamten. — Jakim prawem gadasz do
 
mnie jak do dzieciaka! Gdyby to ode mnie zaleŜało, wykończyłbym cię juŜ wtedy dwa lata
temu, Gregg. A właściwie... — Caley ściągnął usta, tak Ŝe tworzyły jedynie Ŝółty punkt na tle
białej brody, a jego porcelanowo-błękitne oczy zalśniły pod wpływem nagłej myśli. Otwarcie
trzymał teraz rękę na kolbie Tran
tora i chociaŜ go nie wyciągnął, to jednak kciukiem zdołał odwieść kurek.
Gregg rozejrzał się po wibrującym, cichym krajobrazie, popatrzył na bezosobową dekorację
Sierra Madre; wiedział, Ŝe pozostała mu być moŜe juŜ tylko jedna sekunda na podjęcie decyzji
i działanie. Caley nie znajdował się dokładnie na linii strzału ukrytej dubeltówki i siedząc na
koniu był znacznie ponad poziomem lufy, ale Gregg nie miał wyboru. Z trudem zgiąwszy
zesztywniały staw łokcia zdołał sięgnąć do spustu i mocno go nacisnąć. W ostatnim mo-
mencie Caley pojął, co się święci, i próbował uskoczyć w bok. Huknął strzał i zwarta wiązka
śrutu rozdarła mu but tuŜ powyŜej kostki, a następnie wyryła krwawy ślad w końskim zadzie.
PrzeraŜone zwierzę wytrzeszczając ślepia stanęło dęba w obłoku czarnego dymu i runęło na
bok z Caleyem w siodle. Gregg usłyszał koszmarny trzask łamanej grubej kości, a zaraz
potem krzyk.
— Nie! — wrzasnął Sorensen z grzbietu swojej klaczy, która poniosła. — Nie strzelaj! —
Spiął konia ostrogami, ujechał z pięćdziesiąt jardów i zatrzymał się z rękami w górze.
Gregg patrzył na niego przez chwilę ogłupiały, zanim zdał sobie sprawę, Ŝe — na skutek
hałasu, dymu i ogólnego zamieszania — Szwed nie ma pojęcia ani co się stało, ani Ŝe jego
przeciwnik jest w tej chwili bezbronny. Nieustanne ryki Caleya za kaŜdym razem, gdy jego
powalony koń usiłował się go pozbyć, utrudniały Greggowi myślenie. Zagadkowa kobieta stał z
twarzą ukrytą w dłoniach.
— Nie ruszaj się! Gregg krzyknął do Sorensona, a następnie zwrócił się do kobiety. —
Proszę, niech pani wsiada, najlepiej będzie, jak się stąd oddalimy.
Zaczęła gwałtownie dygotać, ale nie ruszyła się z miejsca. Gregg zeskoczył na ziemię, wyjął
podwieszoną dubeltówkę, podszedł do kobiety i pociągnął ją w stronę bryczki. Szła ulegle i
pozwoliła podsadzić się na ławeczkę. Gregg usłyszał tuŜ za sobą tętent kopyt, a kiedy się
odwrócił, zobaczył, Ŝe koń Caleya uwolnił się i rwie galopem na wschód, w kierunku rancza
Porfielda. Caley leŜał trzymając się za złamane udo. Przestał krzyczeć i jak gdyby odzyskał
panowanie nad sobą. Gregg podszedł do niego, ukląkł i na wszelki wypadek wyjął mu zza
pasa cięŜki pięciostrzałowy pistolet z odwiedzionym kurkiem.
— Masz szczęście, Ŝe nie wypalił — powiedział zwalniając ostroŜnie kurek i wsuwając broń
za własny pasek. — Postrzelona noga to jeszcze nie jest najgorsze, co moŜe się przytrafić
męŜczyźnie.
— Ty juŜ jesteś trup, Gregg — powiedział Caley słabym głosem, spokojnie, z zamkniętymi
oczyma. — Josh jest teraz daleko... ale niedługo wróci i... przyprowadzi mi cię... Ŝywego... i
ja...
— Oszczędzaj tchu — poradził mu Gregg nie zdradzając się z wątpliwościami co do własnej
przyszłości. — Josh z pewnością uwaŜa, Ŝe jego ludzie sami powinni sobie radzić. — Wrócił
do bryczki, wdrapał się na siedzenie i usiadł obok pochylonej, odzianej na srebrno postaci.
— Zawiozę teraz panią do miasta — powiedział. — Ale to wszystko, co mogę dla pani
zrobić. Dokąd się pani wybiera?
— Wybiera? — Słowo było jej wyraźnie obce i Gregg nie miał wątpliwości co do tego, Ŝe
angielski nie jest jej rodzimym językiem, chociaŜ nie wydała mu się ani Hiszpanką, ani
Meksykanką.
— Tak. Dąkąd pani jedzie? ^
— Ja nie mogę jechać do miasta,
— Dlaczego?
— KsiąŜę by mnie tam znalazł. Nie mogę jechać do miasta.
— Hę? — Gregg szarpnął lejcami i bryczka ruszyła. — Czy chce pani powiedzieć, Ŝe z
jakiegoś powodu jest pani ścigana? Zawahała się.
— Tak:
— To przecieŜ nie moŜe być nic powaŜnego, a poza tym ten ktoś musi mieć wzgląd na
pani...
 
Kiedy Gregg męczył się nad doborem słów, kobieta zsunęła z głowy kaptur ręką, która
drŜała w dalszym ciągu w sposób dostrzegalny. Miała dwadzieścia kilka lat, złociste włosy i
białą cerę wskazującą na miejskie pochodzenie. Był pewien, Ŝe w normalnych warunkach jest
śliczna, ale pod wpływem strachu, szoku, a moŜe i wyczerpania jej twarz wydawała się
martwa, a szare oczy miały wyraz zaszczucia.
— Pan musi być dobrym człowiekiem — rzekła wolno. — Gdzie pan mieszka?
— Jakieś trzy mile stąd w tamtej stronie.
— Czy pan mieszka sam?
— Tak, ale... — bezpośredniość jej indagacji speszyła Gregga, który zapomniał języka w
gębie. — A gdzie jest pani mąŜ?
— Ja nie mam męŜa. Odwrócił od niej wzrok.
— Myślę, Ŝe jednak będzie lepiej, jeśli pojedziemy do miasta.
— Nie! — Kobieta uniosła się, jakby zamierzała wyskoczyć z bryczki w biegu, a następnie
złapała się za wzdęty brzuch i z powrotem opadła na siedzenie. Gregg poczuł, Ŝe opiera się o
niego całym cięŜarem. PrzeraŜony rozejrzał się w poszukiwaniu jakiejkolwiek pomocy, ale
zobaczył jedynie Sorensona, który klęczał przy Caleyu. Caley siedział prosto i obaj męŜczyźni
śledzili bryczkę i jej pasaŜerów jadowitym wzrokiem węŜy.
ZatrwoŜony nagłością, z jaką przestał decydować o własnym losie, Gregg zaklął pod
nosem, zatoczył bryczką półkole i zawrócił w stronę domu.
Domek był mały — powstał mniej więcej przed dziesięciu laty jako jedna z szeregu chat
uŜywanych przez pastuchów z duŜego, ale podupadłego rancza. Gregg skupił go razem z
kawałkiem ziemi w czasach, kiedy zanosiło się na to, Ŝe sam zostanie farmerem, i dobudował
jeszcze dwie izby, co z zewnątrz nadało chałupinie dość obskurny wygląd. Po niefortunnym
starciu z ludźmi Portfielda, po którym nie mogło być mowy o niczym więcej, jak uprawa
zagonka warzyw, sprzedał większość ziemi zostawiając sobie dom. Nie była to najlepsza
transakcja z punktu widzenia nowego nabywcy, ale stanowiła dowód, Ŝe niektórzy ludzie w
okolicy cenili sobie wysiłki Gregga w kierunku egzekwowania prawa.
— No, to jesteśmy na miejscu — powiedział. Pomógł wysiąść z bryczki kobiecie, która
wsparła się na nim całym cięŜarem. Gregg poczuł się speszony tak bliskim fizycznym
kontaktem. Stanowiła dla niego całkowitą zagadkę, ale zdawał sobie sprawę, Ŝe nie nawykła
do brutalności. Wprowadził ją do środka i wskazał naj-wygodniejsze krzesło w głównej izbie.
Usiadła z zamkniętymi oczyma, przyciskając brzuch rękami.
— Proszę pani... — powiedział zaniepokojony. — Czy to juŜ czas... na... to znaczy pani
pewnie potrzebuje lekarza? Otworzyła szeroko oczy.
— Nie! Nie! Lekarza nie!
— AleŜ jeŜeli pani będzie...
— Jeszcze czas — powiedziała juŜ nieco pewniejszym głosem.
— Wszystko jedno, najbliŜszy lekarz mieszka około pięćdziesięciu mil stąd. Prawie tak
daleko jak najbliŜszy szeryf.
Gregg spojrzał na nią i ze zdziwieniem stwierdził, Ŝe spowijająca ją szata z jednego
kawałka, która w słońcu świeciła jak srebrna do-larówka prosto z mennicy, teraz jest
szaroniebieska. Przyglądając się sukni stwierdził, Ŝe nie widzi w niej Ŝadnych szwów ani nawet
fastrygi. Jego zdumienie wzrosło.
— Chce mi się pić — powiedziała kobieta. — Czy ma pan coś do picia?
— Było za gorąco, Ŝeby rozpalać ogień, więc nie ma kawy, ale jest woda źródlana.
— Poproszę wody.
— Poza tym jest duŜo whisky i pulque. Ja sam pędzę ją tu na miejscu. To pani nie
zaszkodzi.
— Poproszę wody.
— Dobrze. — Gregg podszedł do dębowego szaflika, podniósł przykrywkę i zaczerpnął
wielką łyŜką chłodnej wody.
Kiedy się odwrócił, zobaczył, Ŝe kobieta rozgląda się po nagich sosnowych ścianach i
prymitywnych sprzętach z mieszaniną odrazy i rozpaczy. Zrobiło mu się jej Ŝal.
— Izba jest bardzo skromna — powiedział — ale mieszkam tu sam, a mnie niewiele
 
potrzeba.
— Nie ma pan kobiety?
I znów uderzył Gregga kontrast pomiędzy jej nobliwym wyglądem a obcesowością pytań.
Pomyślał o Ruth Jefferson pracującej w sklepie w Copper Cross, która mogłaby mieszkać w
tym domu, gdyby sprawy przybrały inny obrót, i potrząsnął głową. Kobieta wzięła od niego
emaliowaną chochlę i upiła trochę wody.
— Chlałabym tu u pana zostać — powiedziała.
— Proszę bardzo, moŜe się tu pani zatrzymać na jakiś czas — rzekł niepewnie,
zaniepokojony taką perspektywą.
— Chciałabym zostać na sześć dni. — Spojrzała mu spokojnie prosto w oczy. — AŜ do
urodzenia mojego syna. Gregg parsknął z niedowierzaniem.
— To nie szpital, a ja nie jestem akuszerką.
— Dobrze zapłacę. — Sięgnęła pod szatę i wyjęła kawałek Ŝółtego metalu, który połyskiwał
tłusto jak złoto wysokiej próby. Sztabka, z zaokrąglonymi krawędziami i rogami, miała wymiary
jakieś osiem cali na cal. — Za kaŜdy dzień jedną taką. Razem będzie sześć.
— Ale przecieŜ to nie ma najmniejszego sensu — wyjąkał Gregg. — Nie wie pani nawet,
czy sześć dni wystarczy.
— Mój syn przyjdzie na świat pojutrze.
— Ale przecieŜ pani nie moŜe mieć pewności.
— Owszem, mogę.
— Pani... ja... — Gregg wziął do ręki cięŜką sztabkę. — To moŜna by wymienić na masę
pieniędzy w banku.
— Nie jest kradziona, jeśli o to panu chodzi.
Gregg odchrząknął i nie chcąc sprzeciwiać się ani wypytywać gościa, zaczął oglądać złotą
sztabkę w poszukiwaniu jakiejś próby. Ale nie było Ŝadnych tłoczeń i kruszec miał niemal
oleistą powierzchnię, jak czyste dwudziestoczterokaratowe złoto.
— Ja przecieŜ nie powiedziałem, Ŝe to jest kradzione, ale nieczęsto się zdarza, Ŝeby
majętne damy przychodziły tu do mnie rodzić dzieci. — Uśmiechnął się krzywo. — Prawdę
powiedziawszy, pani jest pierwsza.
— Delikatnie pan to ujął. — Odwzajemniła mu się uśmiechem. — Rozumiem, jak dziwne
musi się to panu wydawać, ale nie wolno mi nic wyjaśniać. Jedyne, co mogę powiedzieć, to Ŝe
nie popełniłam Ŝadnego wykroczenia przeciw prawu.
— Po prostu na jakiś czas poszukuje pani ukrycia?
— NiechŜe pan zrozumie, Ŝe istnieją inne społeczeństwa, w których panują inne prawa niŜ
w Meksyku.
— Pani wybaczy — rzekł Gregg ze zdziwieniem — ale te tereny naleŜą do Stanów od roku
1848.
— To mnie proszę wybaczyć — powiedziała ze skruchą. — Geografia nigdy nie była moją
mocną stroną, a poza tym jestem bardzo daleko od domu.
Gregg zaczął podejrzewać, Ŝe usiłują go w coś wrobić, i postanowił się nie dać.
— A co z tym księciem?
Promień słońca, odbity w chochli, którą trzymała, rozszczepił się na koncentryczne kręgi.
— To nieładnie z mojej strony, Ŝe chciałam pana tym wszystkim obarczyć — powiedziała.
— Pójdę sobie, jak tylko odpocznę.
— Pójdzie pani, dokąd? — Gregg roześmiał się pogardliwie czując, Ŝe się angaŜuje w tę
historię, niezaleŜnie od jej czy nawet od swojej własnej woli. — Pani sobie chyba nie zdaje
sprawy z tego, w jakiej zapadłej dziurze się pani znajduje. Jak pani się tu dostała?
— To ja juŜ sobie pójdę. — Wstała z pewną trudnością, a jej mała twarz zrobiła się jeszcze
bledsza niŜ zwykle. — Dziękuję za tę pomoc, jaką mi pan okazał. Mam nadzieję, Ŝe przyjmie
pan tę sztabkę złota...
— Proszę siadać — powiedział Gregg zrezygnowany. — Jeśli pani jest na tyle szalona, Ŝeby
chcieć tu zostać i rodzić dziecko, ja jestem na tyle szalony, Ŝeby na to przystać.
— Dziękuję. — Usiadła cięŜko i Gregg zobaczył, Ŝe jest bliska omdlenia.
— Nie ma powodu bez przerwy mi dziękować — burknął chcąc zatuszować fakt, Ŝe w jakiś
niejasny sposób sprawia mu przyjemność, Ŝe młoda, piękna kobieta po tak krótkiej
znajomości jest gotowa powierzyć się jego opiece. „Pan musi być dobrym człowiekiem" — tak
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin