PHILIP K. DICK GALAKTYCZNY DRUCIARZ Rozdzia� pierwszy Przed nim konserwatorem by� jego ojciec. On tak�e �ata� porcelan�, a w zasadzie wszelkie ceramiczne szcz�tki z Dawnych Czas�w, sprzed wojny, gdy nie wszystko jeszcze robiono z plastyku. Ceramiczny bibelot to wspania�a rzecz, a ka�dy naprawiony przez niego przedmiot stawa� si� obiektem umi�owanym, nie daj�cym si� zapomnie�; jego kszta�t, powierzchnia i blask pozostawa�y na zawsze w jego pami�ci. Jednak�e nikt ju� nie potrzebowa� jego umiej�tno�ci. Pozosta�o zbyt ma�o ceramiki, a ludzie, kt�rzy j� posiadali, dbali o to, by si� nie t�uk�a. - Jestem Joe Fernwright - powiedzia� do siebie. - Najlepszy druciarz na Ziemi. Ja, Joe Fernwright, r�ni� si� od innych ludzi. W jego biurze pi�trzy�y si� puste stalowe pud�a, s�u��ce do zwrotu naprawionej porcelany. Ale miejsce na przyjmowany towar od siedmiu miesi�cy �wieci�o pustkami. Przez ten czas my�la� o wielu rzeczach. O tym, �eby to rzuci� i wybra� dla siebie inny fach, jakikolwiek fach z przysz�o�ci�. Jednak nie jestem wystarczaj�co dobry. Nie mam �adnych klient�w, poniewa� oni posy�aj� swo- j� porcelan� do naprawy innym firmom. My�la� o samob�jstwie, a tak�e o przest�pstwie wi�kszego kalibru, o zabiciu kogo� z hierarchii �wiatowego Senatu Pokoju. Ale co by to zmieni�o? �ycie mimo wszystko mia�o jaki� sens, bo pozosta�a jedna dobra rzecz, mimo i� wszystko inne oddali�o si� od niego. Gra. Joe Fernwright z lunchem w d�oni czeka� na dachu swego domu na przybycie ekspresowego poduszkowca. Ch�odne powietrze poranka zi�bi�o go ze wszystkich stron. Dr�a�. Pociesza� si�, �e transportowiec zaraz si� zjawi. Ale b�dzie w nim t�oczno. Wi�c nie zatrzyma si�, przemknie bokiem i uleci gdzie� w dal. No c�, pomy�la� Joe, mog� si� przej��. Przywyk� do chodzenia. Jak z wieloma innymi sprawami, tak i z publiczn� komunikacj� rz�dowi nie sz�o najlepiej. Niech ich cholera we�mie, powiedzia� do siebie Joe. A raczej, poprawi� si�, niech nas we�mie cholera. W ko�cu on r�wnie� by� cz�stk� rozbudowanego aparatu partyjnego, sieci �y�ek oplataj�cych wszystko, a potem dusz�cych mi�osnym u�ciskiem obejmuj�cym ca�y �wiat. - Poddaj� si� - stwierdzi� stoj�cy za nim m�czyzna, zaciskaj�c z poirytowaniem wygolone i uperfumo-wane szcz�ki. - Zjad� zje�d�alni� do poziomu ulicy i p�jd� pieszo. Powodzenia. M�czyzna przepchn�� si� pomi�dzy oczekuj�cymi na poduszkowiec, a ci ponownie zwarli swe szeregi, tak �e znikn�� z pola widzenia. Ja te� id�, zadecydowa� Joe. Skierowa� si� ku zje�d�alni, a za nim jeszcze paru innych ludzi. Na poziomie ulicy wszed� na pop�kany i wypaczony chodnik, wzi�� g��boki gniewny wdech i z pomoc� w�asnych n�g ruszy� na p�noc. Jaki� policyjny kr��ownik obni�y� lot tu� nad jego g�ow�. - Idziesz zbyt wolno - poinformowa� go odziany s�u�bowo oficer i wycelowa� w niego laserowy pistolet marki Walters & James. - Przyspiesz albo ci� skasuj�. - Obiecuj� - oznajmi� Joe - �e si� pospiesz�. Prosz� tylko o pozwolenie na nabranie tempa. Dopiero co ruszy�em. Przyspieszy�. Zr�wna� si� z innymi lud�mi dzielnie przebieraj�cymi nogami, kt�rzy jak on mieli jak�� prac� lub co� do za�atwienia w ten wietrzny czwartkowy ranek na pocz�tku kwietnia 2046 roku w mie�cie Cle-veland w Komunistycznej Republice Ludowej Ameryki P�nocnej. Albo, pomy�la�, mieli co�, co przypomina�o prac�. Miejsce pracy, talent, do�wiadczenie i pewnego dnia jakie� zam�wienie do wykonania. Jego biuro i pracownia - kwadratowa klitka - mie�ci�o �aw�, narz�dzia, sterty pustych pude� z metalu, ma�e biurko i pradawny fotel, pokryty sk�r� bujak, kt�ry nale�a� kiedy� do jego dziadka, a potem do ojca. Teraz on w nim siedzia�, dzie� w dzie�, miesi�c za miesi�cem. Mia� r�wnie� porcelanowy wazon, przysadzisty i p�katy, wyko�czony niebiesk� emali�. Znalaz� go wiele lat temu i rozpozna� w nim japo�szczyzn� z siedemnastego wieku. Kocha� go. Wazon nigdy nie by� st�uczony, nawet podczas wojny. Usadowi� si� w fotelu i czu�, jak z trzaskiem dopasowuje si� on do znajomego cia�a. Fotel zna� go r�wnie dobrze, jak on zna� �w mebel. Wyci�gn�� d�o�, by nacisn�� przycisk, kt�ry sprawi, �e poranna poczta sp�ynie przez tub� na jego biurko. Wyci�gn�� d�o�, ale zawaha� si�. A je�li nic nie przysz�o, zapyta� sam siebie. Nigdy nie przychodzi. Ale jak mog�o by� inaczej. To jest jak hazard; zawsze wierzysz, �e za kt�rym� razem si� uda. I udaje si�. Joe nacisn�� guzik i wysun�y si� trzy �wistki. Za nimi pojawi� si� szary pakunek, zawieraj�cy dzisiejsz� poczt� rz�dow� oraz jego dzienn� dol�. Rz�dowe pieni�dze, w formie brzydkich i prawie bezwarto�ciowych znaczk�w. Ka�dego dnia, gdy otrzymywa� szar� kopert� z nowo wydrukowanymi banknotami, lecia� najszybciej jak to by�o mo�liwe do CZH, najbli�szego supercentrum zaku- powo-handlowego i dokonywa� pospiesznych transakcji. Zamienia� banknoty, p�ki mia�y jak�� warto��, na produkty spo�ywcze, czasopisma, pigu�ki i now� koszul� - cokolwiek u�ytecznego. Wszyscy tak robili. Musieli. Trzymanie banknot�w ponad 24 godziny by�o katastrof�, rodzajem samob�jstwa. Mniej wi�cej w dwa dni traci�y one osiemdziesi�t procent swojej si�y nabywczej. S�siad z klatki obok zawo�a�: - Niechaj Prezydent �yje nam w wiecznym zdrowiu! Oto jak brzmia�o rutynowe pozdrowienie. - Tak - odpar� Joe refleksyjnie. Klitka na klitce, ca�e rz�dy klitek. Nagle co� przysz�o mu do g�owy. Ile pomieszcze� by�o w tym budynku? Tysi�c? Dwa, dwa i p� tysi�ca? Mog� dzi� si� tym zaj��, powiedzia� sobie. Mog� sprawdzi�, ile kabin, pr�cz mojej, znajduje si� wok�. W�wczas b�d� wiedzia�, ilu �udzi przebywa w budynku... nie licz�c chorych i tych, co ju� zmarli. Jednak najpierw papieros. Wyj�� paczk� tytoniowych papieros�w, wysoce nielegalnych z uwagi na niebezpiecze�stwo dla zdrowia i narkotyczn� natur�, i zacz�� pali�. W tym momencie jego wzrok pad� jak zwykle na czujnik dymu zamontowany w przeciwleg�ej �cianie. Jeden dymek, dziesi�� kredyt�w, powiedzia� sobie. Schowa� papierosy do kieszeni i przetar� energicznie czo�o, jakby chcia� wyrzuci� z m�zgownicy to pragnienie, kt�re sk�ania�o go do wielokrotnego �amania prawa. O co mi w�a�ciwie chodzi, zapyta� sam siebie. Co chc� sobie tym zast�pi�? Co� okaza�ego, zadecydowa�. Czu� wzbieraj�cy w nim wielki g��d, jakby chcia� po�re� wszystko doko�a. Przenie�� wszystko z zewn�trz do wewn�trz. To w�a�nie doprowadzi�o go do Gry. Nacisn�wszy czerwony guzik, podni�s� s�uchawk� i czeka� a� powolna maszyneria po��czy go z lini� zewn�trzn�. - Kraaak - oznajmi� telefon. Jego ekran wype�ni�y bez�adne kolory, kszta�ty; elektroniczny miszmasz. Zadzwoni� z pami�ci. Dwana�cie cyfr, trzy pierwsze ��czy�y go z Moskw�. - Od wicekomisarza Saxtona Gordona - oznajmi� rosyjskiemu oficerowi, kt�rego twarz pojawi�a si� na ekranie. - Znowu Gra, jak przypuszczam - stwierdzi� operator. Joe ci�gn�� dalej: - Humanoidalny dw�jn�g nie mo�e utrzyma� proces�w metabolicznych przy pomocy m�czki z planktonu. Po gani�cym puryta�skim spojrzeniu oficer po��czy� go z Gaukiem. Spojrza�a na niego znudzona twarz niskiego rang� rosyjskiego urz�dnika. Znudzenie zaraz ust�pi�o miejsca zainteresowaniu. - A pres�awni witiaz - zaci�gn�� Gauk. - Dostojni gra�dan mie�dy biezm�zgawoj... - Do�� tej mowy - przerwa� zniecierpliwiony Joe. By� to jego zwyk�y poranny nastr�j. - Prostitie - przeprosi� Gauk. - Masz dla mnie tytu�? - zapyta� Joe. Trzyma� pi�ro w gotowo�ci. - Tokijski komputer t�umacz�cy by� zaj�ty przez ca�y ranek - odpar� Gauk. - Spr�bowa�em wi�c z mniejszym, w Kobe. Pod pewnymi wzgl�dami Kobe jest bardziej... jakby to powiedzie�... odpowiednie ni� Tokio - zrobi� pauz�, spogl�daj�c na skrawek papieru. Jego biuro, podobnie jak biuro Joego, by�o klitk� z biurkiem, telefonem, plastykowym krzes�em i notesem. - Got�w? - Got�w. - Joe zrobi� nieokre�lony znaczek pi�rem. Gauk prze�kn�� �lin� i przeczyta� skrawek papieru, z �agodnym grymasem na twarzy, jakby tym razem by� pewien siebie: - To pochodzi z waszego j�zyka - wyja�ni�, honoruj�c zasady, kt�re wszyscy razem wymy�lili. Rozsiani po r�nych kra�cach Ziemi, w ma�ych biurach, w niewygodnych pozycjach, nie maj�cy nic do roboty; �adnych zada�, �adnych zmartwie�, czy trudnych problem�w do rozwi�zania. Nic poza pustk� ich kolektywnej spo�eczno�ci, kt�rej ka�dy przeciwstawia� si� na sw�j spos�b, i kt�r� wszyscy razem przeistaczali z pomoc� Gry. - Tytu� ksi��ki - kontynuowa� Gauk - to jedyna wskaz�wka jak� mog� ci da�. - Czy jest dobrze znana? - zapyta� Joe. Ignoruj�c jego pytanie, Gauk odczyta� na g�os trzymany skrawek papieru: - P� synonimu przys�owia, bieganie, alfabetu koniec, wiejskie imi� kobitki. - Alfabetu goniec? - zapyta� Joe. - Nie, alfabetu koniec. - P� synonimu przys�owia - zastanawia� si� Joe. - Porzekad�o, porze... Bieganie, gnanie? - po-skroba� si� pi�rem. - I masz to z komputera w Kobe? Alfabetu koniec to "z" - zapisa� wszystko. Poz�... gnanie "z" . Po�egnanie z... wiejskie imi� kobitki. No jasne, ju� to mia�. - Po�egnanie z broni� - triumfowa�. - Dziesi�� punkt�w dla ciebie - oznajmi� Gauk. Podliczy� co�. - To stawia ci� na r�wni z Hirshme-yerem w Berlinie i tu� nad Smithem w Nowym Jorku. Chcesz spr�bowa� jeszcze raz? _ Te� mam co� dla ciebie - powiedzia� Joe i wyj�� z kieszeni zwini�t� kartk�. Roz�o�y� j� na biurku i odczyta�: - Du�y ssak l�dowy, witamina, w dodatku kie�kuje. _ Spojrza� na Gauka, czuj�c ciep�o wiedzy, jak� uzyska� od du�ego komputera t�umacz�cego w Tokio. Gauk odpowiedzia� bez wysi�ku: - S�o� "ce". S�o�ce te� wschodzi. Dziesi�� punkt�w dla mnie. - Zapisa� to sobie. Joe wyrzuci� z siebie rozdra�niony: - Pocz�tek nazwy ustroju, podw�jny, pobiera po�ywienie, rodzaj spodni. - Znowu co�, co lubi� - odpar� Gauk z szerokim u�miechem. - Komu bije dzwon. - Co�, co lubi�? - powt�rzy� Joe pytaj�co. - Ernest Hemingway. - Poddaj� si� - stwierdzi� Joe. Czu� si� znu�ony. Gauk jak zwykle bi� go na g�ow� w grze polegaj�cej na przek�adaniu komputerowych t�umacze� na ludzki j�zyk. - Chcesz jeszcze spr�bowa�? -jedwabi�cie zapyta� Gauk. - Tylko raz - zdecydowa�...
marc144