16 - Tajemnica nawiedzonego zwierciadła.doc

(435 KB) Pobierz
ALFRED HITCHCOCK

  ALFRED HITCHCOCK

       

       

      

TAJEMNICA NAWIEDZONEGO ZWIERCIADŁA

        

      PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW

       

(Przełożyła: DOROTA KEAŚNIEWSKA)

     

Słowo wstępne Alfreda Hitchcocka

       

        Jeśli mieliście już przyjemność poznać Trzech Detektywów, możecie opuścić niniejszy wstęp i przejść od razu do rozdziału pierwszego, w którym rozpoczyna się nasza przygoda. A jeśli to Wasze pierwsze z nimi spotkanie, pozwólcie, że przedstawię Wam całą trójkę.

        Jupiter Jones, Pete Crenshaw i Bob Andrews, trzej młodzi i zdolni detektywi, mieszkają w Rocky Beach, małej miejscowości leżącej w pobliżu Hollywoodu w Kalifornii. Jupiter Jones - nieco otyły i bardzo inteligentny - jest Pierwszym Detektywem i przywódcą zespołu. Jego umysł pracuje z szybkością błyskawicy, choć czasem Jupe bywa zbyt pompatyczny. Pete Crenshaw - Drugi Detektyw - jest silny i wysportowany, ale bardzo ostrożny. Ryzykowne przedsięwzięcia Jupitera nie budzą w nim entuzjazmu. Bob Andrews jest spokojnym, systematycznym chłopcem. Z wielką starannością gromadzi dokumentację, mogącą się przydać detektywom przy rozwiązywaniu kolejnych zagadek.

        Kwatera Główna młodych detektywów znajduje się w starej przyczepie kempingowej stojącej na terenie składu złomu należącego do wuja i ciotki Jupitera.

        Nasza trójka nie zawsze działa w Rocky Beach. Tym razem chłopcy będą mieli do czynienia ze zjawą nawiedzającą pewną starą posiadłość w Hollywoodzie. Powszechnie wiadomo, że w owej posiadłości straszy. Trzej Detektywi podejmą się wyjaśnienia tajemnicy pewnego człowieka, który zniknął w starym zwierciadle i nigdy nie powrócił.

        A może wrócił?

        Tylko w jeden sposób możecie się o tym przekonać. Otwórzcie pierwszy rozdział i sprawdźcie.

        Alfred Hitchcock

       

Rozdział 1

      Łapać złodzieja!

       

        - Wujowi Tytusowi trafiła się wyjątkowa okazja - stwierdził Jupiter Jones, opierając się o zderzak pikapa należącego do składu złomu Jonesów. - W jedno krótkie popołudnie zdobył cztery okna z witrażami, jeden marmurowy kominek, zabytkową wannę i siedmioro mahoniowych drzwi.

        - To popołudnie wcale nie było takie krótkie - jęknął Pete Crenshaw, przysiadając na krawężniku. - Zwłaszcza kiedy trzeba było ładować to wszystko na samochód. Sama wanna ważyła chyba z tonę!

        Bob Andrews zachichotał.

        - Rzeczywiście ciężko było, ale widok pana Jonesa zdobywającego te sprzęty wynagrodził nam wysiłek.

        Jupe otarł ręką czoło. Razem z Bobem, Pete'em i wujem Tytusem wyruszyli z Rocky Beach zaraz po obiedzie. Pewien stary dom na jednym ze wzgórz nad Hollywoodem miał być zburzony i wuj Tytus chciał uratować z niego, co tylko się dało. Teraz dochodziła czwarta i sierpniowe słońce mocno przypiekało wzgórza nad miastem. W dole, ulice zdawały się falować w upale.

        - Jupe - odezwał się Pete - co twój wuj tam robi tyle czasu?

        - Niewątpliwie sprawdza, czy nie przeoczył jakichś skarbów - odparł Jupiter Jones.

        Pozostali skinęli głowami ze zrozumieniem. Skład złomu Jonesów, należący do wuja i ciotki Jupitera, słynął na całym Zachodnim Wybrzeżu z różnorodności towaru. Wuj Tytus regularnie przemierzał Los Angeles wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu zabytkowych drzwi, nietypowych lamp, bram, płotów, sprzętu domowego i starych mebli. Czasami kupował rzeczy, na które potem trudno było znaleźć nabywcę. Ciotka Matylda trochę się o to złościła, ale mimo tego zawsze kazała Hansowi i Konradowi - dwóm braciom Bawarczykom zatrudnionym do pomocy - robić na dziedzińcu miejsce dla kolejnego nabytku męża. W gruncie rzeczy, nawet najdziwaczniejsze meble znajdowały w końcu nabywcę. A wuj Tytus triumfował w takich chwilach.

        Jupiter uśmiechnął się na widok wuja, który w końcu ukazał się w drzwiach ogromnego, pseudowiktoriańskiego pałacu zbudowanego na szczycie Crestview Drive. Pan Jones rozmawiał chwilę z szefem ekipy rozbiórkowej. Miała ona wkrótce przystąpić do burzenia pałacu, aby zwolnić miejsce pod nowe osiedle mieszkaniowe. Wreszcie podali sobie ręce i wuj Tytus ruszył w stronę samochodu.

        - W porządku, chłopcy - powiedział. - Nie ma tam nic więcej wartościowego. Szkoda, że się już takich domów nie buduje. Musiał się kiedyś wspaniale prezentować. Teraz zostały w nim tylko termity i grzyb - westchnął. Przygładził sumiaste, czarne wąsy i wspiął się do kabiny ciężarówki.

        - Jedziemy! - krzyknął.

        Nie musiał tego dwa razy powtarzać. Chłopcy w jednej chwili znaleźli się w bagażowej części pikapa i przycupnęli wciśnięci pomiędzy mahoniowe drzwi i witrażowe okna. Samochód zaczął powoli zjeżdżać ze wzgórza w kierunku Hollywoodu. Jupe zauważył, że okolica jest bardzo zadbana. Wzdłuż ulicy stały wielkie, stare domy - jedne w stylu letnich angielskich rezydencji, inne niczym francuskie zamki, a jeszcze inne przypominały hiszpańskie posiadłości kolonialne, zdobione sztukaterią i pokryte grubą, czerwoną dachówką.

        - Popatrz! - Bob klepnął Jupitera po ramieniu i wskazał palcem ogromne hiszpańskie domisko po prawej stronie drogi. Na jego dziedzińcu stał samochód, ale nie jakiś zwykły wóz. Był to czarny rolls-royce ze złoceniami.

        - Nasz rolls! - wykrzyknął Jupiter. - Worthington musi być gdzieś w pobliżu.

        Jakiś czas temu Jupiter wygrał konkurs organizowany przez wypożyczalnię samochodów. W nagrodę pozwolono mu przez trzydzieści dni korzystać z zabytkowego rollsa prowadzonego przez Worthingtona - angielskiego szofera o nienagannych manierach. Wielokrotnie woził on Trzech Detektywów podczas rozwiązywania przez nich kolejnych tajemnic, odkrywania zaginionych skarbów i udaremniania czyichś nikczemnych zamiarów. Kiedy wykorzystali już trzydzieści jazd, jeden z klientów odwdzięczył się za pomoc, załatwiając im w wypożyczalni możliwość dalszego korzystania z rolls-royce'a.

        Wuj Tytus zwolnił nieco, by podjechać do lśniącego rollsa. W tym samym momencie drzwi wielkiego domu otworzyły się z impetem. Wypadł z nich niski, chudy człowieczek w ciemnym garniturze i co sił w cienkich nogach pognał przed siebie.

        - Stój! Zatrzymaj się, łajdaku!

        Worthington rzucił się w pościg za chudzielcem.

        Wuj Tytus gwałtownie zahamował, a Pete wyskoczył z samochodu, by odciąć zbiegowi drogę ucieczki.

        - Łapać złodzieja! - krzyczał Worthington.

        Pete dopadł człowieczka, próbując przytrzymać go wpół. Lecz zbieg, choć drobny, okazał się silny i zwinny. Trafił Pete'a pięścią pod prawe oko. Chłopiec oszołomiony bólem upadł na ziemię. Słyszał jednak wyraźnie tupot biegnącego, a potem trzaśniecie drzwi samochodowych.

        - O, do licha! - zawołał Worthington.

        Pete otworzył oczy i potrząsnął głową, próbując dojść do siebie. Worthington pochylił się nad nim.

        - Czy wszystko w porządku, panie Pete? - zapytał.

        - Chyba tak. Trochę mnie zatkało.

        Nadbiegli Bob i Jupe.

        - Facet nawiał - powiedział Bob. - Miał zaparkowany przy drodze samochód.

        Worthington wyprostował się, prezentując swój okazały wzrost. Jego owalna twarz, zazwyczaj pogodna, była teraz czerwona z gniewu i z wysiłku.

        - Jak mogłem dopuścić, by mnie ten łotr prześcignął? - rzekł zasępiony. Po chwili twarz trochę mu się rozpogodziła. - No, ale przynajmniej porządnie go nastraszyliśmy!

       

Rozdział 2

      Dom luster

       

        - Worthington, czy on uciekł? Wezwałam już policję.

        Jupiter zamrugał oczami. Pete, wciąż oszołomiony, przetarł twarz niepewnym ruchem, a Bob wytrzeszczył oczy na kobietę, która pojawiła się w drzwiach posiadłości.

        - Obawiam się, że tak, proszę pani - odparł Worthington.

        Kobieta zaczęła schodzić w ich kierunku. Jupe nagle uświadomił sobie, że przygląda jej się z otwartymi ustami. Szybko je zamknął. Niełatwo wprawić w osłupienie Jupitera Jonesa, ale każdy na jego miejscu zareagowałby podobnie na widok damy ubranej w suto marszczoną, długą do ziemi brokatową krynolinę. Kiedy podeszła bliżej, Jupiter zobaczył, że jasne włosy upięte w wysoki kok są peruką przysypaną pudrem.

        - Pani Darnley, chciałbym pani przedstawić moich przyjaciół, Trzech Detektywów - odezwał się Worthington.

        Kobieta wydawała się nieco zaskoczona. Po chwili uśmiechnęła się.

        - Ach, tak. To wy jesteście tymi trzema młodymi detektywami. Worthington wiele mi o was mówił. - Spojrzała na Jupe'a. - Jupiter Jones, prawda?

        - Zgadza się - odparł Jupe.

        Następnie Worthington przedstawił Boba i Pete'a.

        - Pan Pete próbował odciąć drogę temu złoczyńcy - wyjaśnił.

        - Ale nie jesteś ranny, prawda? - zapytała kobieta.

        - Nie, nie jestem - odrzekł Pete, powoli podnosząc się z ziemi.

        - Dzięki Bogu. Słyszałam, że włamywacze bywają niebezpieczni.

        W tym momencie wuj Tytus wysiadł z pikapa.

        - Pani Darnley, to jest Tytus Jones - przedstawił go Worthington.

        Kobieta uśmiechnęła się promiennie.

        - Ach, jakże mi miło pana poznać! Tyle słyszałam o pańskim składzie złomu. Wybierałam się nawet z wizytą, żeby zobaczyć, czy nie ma pan może jakichś interesujących luster.

        - Luster?

        - Tak. Kolekcjonuję je. Proszę wejść i obejrzeć moje zbiory.

        Kobieta odwróciła się zamaszyście i ruszyła do domu szeleszcząc suknią.

        - Czy ona ubiera się tak na co dzień? - zapytał Pete.

        - To nadzwyczaj interesująca dama - odparł Worthington. - Często ją wożę, ponieważ nie zależy jej na posiadaniu własnego samochodu. Przekonacie się, że jej dom jest fascynujący.

        I rzeczywiście dom okazał się taki. Chłopcy i wuj Tytus weszli za Worthingtonem do dużego, ciemnego holu. Panował tu dziwny chłód. Z lewej strony zobaczyli imponujące schody prowadzące na piętro. Za nimi wąski korytarz ciągnął się przez cały niemal dom. Po prawej stronie zwróciły ich uwagę ozdobne, dwuskrzydłowe drzwi. Nie mogli dojrzeć, co jest za nimi, ponieważ w pokoju panowały ciemności. Gości wprowadzono do przestronnego salonu. Na jego ścianach igrały jakieś cienie. Całe wnętrze zdawało się pulsować życiem. Ciężkie kotary nie przepuszczały światła dziennego i chłopcy dopiero po chwili zorientowali się, iż cienie, poruszające się po ścianach, to ich własne odbicia w dziesiątkach, a być może setkach, luster. Widzieli odbicia własnych odbić. Miało się wrażenie, iż w pokoju są nie trzej detektywi, lecz trzydziestu lub trzystu.

        - Piękne, prawda? - W lustrach pojawiła się postać pani Darnley.

        - Trochę kręci mi się w głowie - powiedział Pete.

        - Usiądź więc - poradziła pani Darnley i sama przysiadła na stołeczku obok kominka. - Niemal wszystkie moje zwierciadła są bardzo stare i każde z nich ma swoją historię. Zbieram je przez całe życie. Zaczęłam jako mała dziewczynka. Czy pamiętacie bajkę o Alicji, która przeszła na drugą stronę lustra i znalazła się w zaczarowanym świecie, w którym wszystko odwrócone było do góry nogami? Kiedy byłam dzieckiem, wierzyłam, że i mnie to się przydarzy, jeśli tylko znajdę właściwe lustro.

        Do pokoju wszedł chłopiec wzrostu Pete'a i w jego mniej więcej wieku. Miał marchewkowe włosy i piegowaty nos. Za nim wsunęła się dziewczynka tego samego wzrostu, ale o włosach ciemniejszych. Uśmiechnęła się na widok Worthingtona, który stał sztywno przy jednym z okien. Następnie przesunęła spojrzenie na wuja Tytusa, a potem na chłopców.

        - To moje wnuczęta, Jean i Jeff Parkinson - przedstawiła ich pani Darnley. - Dzieci, a oto pan Tytus Jones, właściciel tego sławnego składu staroci, oraz jego siostrzeniec, Jupiter i ich przyjaciele, Bob i Pete.

        - Trzej Detektywi! - wykrzyknął Jeff.

        - Co za zbieg okoliczności! - zauważyła dziewczynka. - Akurat, kiedy mieliśmy włamanie. Nic, co prawda, nie zaginęło.

        - Nic nie zaginęło? - zdziwiła się pani Darnley.

        - Tak mi się wydaje - odparła Jean. Usłyszeli coraz bliższy dźwięk syreny.

        - To pewnie policja - stwierdziła pani Darnley. - Jean, otwórz im drzwi. A ty, Worthingtonie, usiądź, proszę. Chyba nie jest ci wygodnie tak stać jak słup.

        - Dziękuję pani - odrzekł Worthington i znalazł sobie jakieś krzesło. Jean wprowadziła dwóch młodych policjantów. Jeden z nich, na widok pani Darnley całej w brokatach, upuścił czapkę. Dama udała, że tego nie dostrzega, i opowiedziała im pokrótce, co się wydarzyło.

        - Byłam na górze. John Chan, który zarządza moim domem, właśnie podawał mi herbatę. Nie słyszeliśmy nic podejrzanego. Włamywacz niewątpliwie sądził, że w domu nie ma nikogo. Worthington i moje wnuki wrócili z zakupów w Farmers Market i zaskoczyli go. Był właśnie w bibliotece i, jak nam się wydaje, niczego nie ukradł. Być może nie zdążył.

        Następnie Worthington i chłopcy opisali mężczyznę, który wybiegł z domu - niski, bardzo chudy, o ciemnych, kręconych włosach, w średnim wieku, lecz bardzo silny i szybki. Jupiter opisał samochód, którym uciekł.

        - Takich samochodów są tysiące - skrzywił się policjant. - Może udało ci się zapamiętać numer rejestracyjny?

        - Niestety, nie. Cały samochód był zabłocony i tablica też.

        Policjant westchnął i zanotował coś.

        - Wiemy, jak dostał się do środka - odezwała się Jean Parkinson. - Wyłamał zamek w drzwiach kuchennych.

        Policjant pokiwał głową.

        - Zawsze to samo, kiepskie zamki w kuchennych drzwiach.

        - Moje drzwi kuchenne mają... to znaczy, miały bardzo dobry zamek. Dbam o takie rzeczy - zapewniła pani Darnley. - Jak pan może zauważył, we wszystkich oknach są żelazne kraty. Do domu można się dostać tylko głównym wejściem lub drzwiami kuchennymi poprzez garaż. Obie pary drzwi mają podwójne zamki-skarbce. Ten człowiek wyważył je łomem. Jeff, zaprowadź panów do kuchni i pokaż, jak to wygląda!

        Policjanci wyszli razem z Jeffem i po chwili wrócili, niosąc łom porzucony przez włamywacza.

        - Zajmą się nim nasi specjaliści od daktyloskopii.

        - Ale ten człowiek miał rękawiczki - zauważył Pete.

        - Jesteś pewien?

        - Jestem. Odczułem to na własnej skórze.

        Policjanci odjechali, obiecując pani Darnley, że jak tylko trafią na ślad przestępcy, natychmiast ją zawiadomią. Worthington też się pożegnał, by odwieźć rolls-royce'a do wypożyczalni.

        - Pewnie już nie usłyszymy więcej o tej sprawie - powiedziała pani Darnley. - No cóż, właściwie nic takiego się nie stało. Może chcecie państwo obejrzeć dom? Kiedyś należał do magika Drakestara. To on go zbudował.

        - Dom Drakestara? - zainteresował się Jupiter, który dość dobrze znał środowisko teatralne. - A więc to jest dom Drakestara! Czytałem o nim.

        Pani Darnley skinęła głową.

        - Drakestar umarł tutaj i podobno od tamtej pory w domu straszy. Ja niczego dziwnego jak dotąd nie widziałam ani nie słyszałam. Ale jeśli lubicie stare, interesujące przedmioty, chodźcie ze mną.

        Otworzyła dwuskrzydłowe drzwi w końcu salonu. Wuj Tytus, Trzej Detektywi, Jean i Jeff Parkinson przeszli za nią do jadalni. Tutaj kotary były rozsunięte i popołudniowe słońce oświetlało ściany pokryte grubym, czerwonym adamaszkiem. Nad kredensem wisiało zwierciadło w ramie z pozłacanych wolut. Wyglądało na bardzo stare i jego srebrna, powłoka miejscami poodpryskiwała.

        - To jeden z moich najcenniejszych skarbów - powiedziała pani Darnley. - Pochodzi z Sankt Petersburga, z pałacu carów. Być może przeglądała się w nim sama Katarzyna Wielka. Właśnie to mnie fascynuje w lustrach. Odbijały tyle ludzkich twarzy... Niełatwo się oprzeć wrażeniu, iż jakaś cząstka każdej z tych osób w nich pozostała.

        Za jadalnią znajdowało się pomieszczenie na zastawę stołową, a za nim kuchnia, gdzie chłopcy poznali Johna Chana, zarządzającego domem pani Darnley. Był szczupły. Miał około dwudziestu pięciu lat. I choć nie ulegało wątpliwości, iż jego przodkowie pochodzili z Dalekiego Wschodu, mówił z silnym bostońskim akcentem. Zawiadomił panią Darnley, że wezwał już stolarza i ślusarza, i do wieczora drzwi kuchenne będą naprawione.

        - Doskonale - ucieszyła się. Wskazała ręką boczne drzwi. - To pokój Johna. Nie pozwolił mi powiesić w nim ani jednego lustra.

        - Zbyt często musiałbym na siebie patrzeć - wyjaśnił zarządca z uśmiechem.

        - Przejdźmy dalej, pokażę wam inne moje skarby. - Otworzyła jeszcze jedne drzwi i znaleźli się w wąskim korytarzu, który widzieli zaraz po wejściu do domu.

        - W czasach Drakestara cała część frontowa tworzyła wielką salę balową. Postawiłam w niej ścianki działowe i w ten sposób powstały... no cóż, można by je chyba nazwać pokojami wystawowymi.

        Stłoczyli się wszyscy w narożnym pomieszczeniu o ścianach koloru palonej gliny. Stało w nim wąskie łóżko, skórzany kufer, krzesło i stół zbity z ręcznie ciosanych desek. Nad stołem wisiało lustro w klonowej ramie.

        - To lustro sprowadzono do Kalifornii w czasach gorączki złota - objaśniła pani Darnley. - Zamówił je w Nowej Anglii pewien Amerykanin, który chciał poślubić córkę hiszpańskiego dona. Otrzymała je od niego w podarunku.

        - A chociaż wyszła za niego? - zapytał Bob.

        - Tak, i to był początek tragedii. Amerykanin okazał się hazardzistą i przegrał cały ich majątek. Ten pokój jest rekonstrukcją pokoju, w którym mieszkała. Pod koniec życia nie miała już niczego... kompletnie niczego.

        W kolejnym pomieszczeniu znajdował się pokoik panieński. Pani Darnley nazywała go wiktoriańskim.

        - Zrekonstruowałam salonik, w którym Królowa Wiktoria, zanim jeszcze została królową, zwykła siadywać ze swoją matką. Meble odtworzono na moje zamówienie, ale lustro nad kominkiem jest autentyczne. Należało do Królowej Wiktorii lub jej matki. Lubię wyobrażać sobie przeglądającą się w nim Wiktorię, taką młodziutką i niewinną, mającą lata sławy i wielkości dopiero przed sobą. Przychodzę tu czasem posiedzieć sobie. Wkładam wtedy specjalną suknię. Nie, oczywiście nie udaję młodej Wiktorii. Jestem na to za stara. Niekiedy wyobrażam sobie, że jestem jej matką.

        Następnie obejrzeli pokój Lincolna. Panował w nim mrok i nieład.

        - To replika pokoju, w którym mieszkała Mary Todd Lincoln już jako stara, zmęczona i samotna kobieta, długo po śmierci prezydenta Lincolna. Właśnie do niej należało to zwierciadło.

        Wuj Tytus, stojący obok Jupitera, poruszył się niespokojnie.

        - Smutne miejsce - powiedział.

        - Bardzo smutne - zgodziła się pani Darnley. - Ale przecież wielu ludzi zyskiwało sławę właśnie z powodu jakiegoś smutnego wydarzenia.

        Zamknęła drzwi do pokoiku i nagle ożywiła się.

        - Na górze jest pokój Marii Antoniny. Jest tam małe ręczne zwierciadło należące do królowej i jeszcze kilka drobiazgów. Suknia, którą mam na sobie, została uszyta na wzór sukni z jej portretu.

        - Rozumiem - wyszeptał Jupiter. - Czy ten pokój też jest smutny?

        - W pewnym sensie tak. To ładny pokój. Lubię w nim przebywać. Staram się nie myśleć o tym, jak umierała... biedna, głupiutka królowa. Pokażę go wam. Jest dokładną kopią jednego z jej pokoi w Wersalu. Ale najpierw musicie zobaczyć mój najnowszy nabytek.

        - To będzie prawdziwy horror - mruknęła Jean Parkinson.

        - Założę się, że wyda wam się okropny - dodał Jeff.

        - Rzeczywiście jest brzydki, ale to moja prawdziwa duma - odrzekła dama i szeleszcząc suknią poprowadziła ich korytarzem aż do głównego holu. Wuj Tytus i chłopcy weszli za nią przez podwójne drzwi do ciemnego pokoju, który zauważyli na samym początku wizyty. Kiedy tylko pani Darnley odsłoniła kotary, zorientowali się, że są w bibliotece. Trzy ściany zastawione były książkami niemal po sufit. Czwartą, tę od frontu, pokrywała ciemna boazeria. Między dwoma wysokimi oknami wisiało ogromne lustro sięgające od podłogi aż do sufitu.

        - O rany! - krzyknął Pete.

        W samym lustrze nie było niczego niezwykłego. Odbijało postaci chłopców i wuja Tytusa wyraźnie i bez zniekształceń. Uwagę zwracała natomiast jego groteskowa metalowa rama, powyginana w dziwnie odrażające kształty. Tworzyły ją jakby splątane korzenie drzew, spomiędzy których wyglądały maleńkie twarze. Twarze niepodobne do ludzkich. Niektórym z czoła wyrastały rogi, inne miały wąskie szparki zamiast oczu. Jeszcze inne wykrzywiał złośliwy grymas. Na samym szczycie lustra królowała karłowata, przygarbiona postać ze spiczastymi uszami. Trzymała w objęciach węża.

        - Co... - zaczął Bob wskazując ramę - co t-t-to za stworki?

        - W Hiszpanii nazywa się je trasgos - odparła pani Darnley. - My mówimy o nich gobliny. To zwierciadło należało kiedyś do czarodzieja Chiava, który żył w Madrycie przed dwustu niemal laty. Podobno ukazywały się w nim duchy i gobliny przepowiadające przyszłość. - Mieszkały, rzekomo, w korzeniach drzew na odludnych mokradłach - wtrącił Jeff. - I przyjaźniły się z wężami i robakami.

        - Ohyda! - skrzywiła się Jean Parkinson.

        - Jestem dumna z posiadania tego zwierciadła    powtórzyła pani Darnely. - Każde z moich luster ma swoją historię i niektóre widziały rzeczy piękne oraz wielkie tragedie. Lecz zwierciadło Chiava, jeśli wierzy się w takie rzeczy, jest podobno prawdziwym zaczarowanym zwierciadłem.

        Jupiter Jones pomyślał, że wyglądała teraz tak, jakby rzeczywiście wierzyła, iż zwierciadło jest zaczarowane.

        W holu rozległ się dzwonek.

        - To pewnie senor Santora - powiedziała Jean, uśmiechając się do Trzech Detektywów. - Senor Santora przyjechał z Hiszpanii. Jest kolekcjonerem, jak babcia, całkiem zwariowanym na punkcie luster. Chce odkupić to zwierciadło oprawione w ramę z okropnymi stworkami. Przychodzi codziennie o tej samej mniej więcej porze.

        Znów rozległ się dzwonek.

        Pani Darnley odwróciła wzrok od lustra i popatrzyła w kierunku drzwi wejściowych.

        - Codziennie - westchnęła. - Od tygodnia przychodzi tu każdego dnia, a dziś...

        Zawiesiła głos, nie kończąc myśli.

        - A dziś - odezwał się cicho Jupiter - w tym właśnie pokoju zaskoczono włamywacza.

        - Nikt nie byłby w stanie udźwignąć tego lustra - nie zgodził się z nim Jeff. - Rama jest stalowa i waży chyba z tonę. Aż trzech ludzi wieszało je na ścianie.

        Pani Darnley uniosła z lekka głowę i jej twarz przybrała surowy wyraz.

        - Panie Jones - zwróciła się do wuja Tytusa - będę wdzięczna, jeśli pan i chłopcy zostaniecie, żeby zobaczyć senora Santorę. Worthington bardzo ceni Trzech Detektywów. Chciałabym poznać ich opinię o tym człowieku.

        Dzwonek znów zadźwięczał.

        Pani Darnley, nie czekając na odpowiedź wuja Tytusa, poleciła Jean:

        - Otwórz senorowi Santorze.

       

Rozdział 3

      Klątwa Chiava

       

        Jean wprowadziła do biblioteki mężczyznę o mocnej budowie, bardzo ciemnych włosach i szeroko rozstawionych, czarnych oczach. Miał na sobie jasny garnitur z bardzo dobrego materiału o jedwabistym połysku. Jego gładka twarz, nie naznaczona czasem ani troską, była lekko zaczerwieniona, jakby od gniewu.

        - Senora Darnley, jeśli można... - zaczął. Na widok wuja Tytusa i chłopców przerwał i zachmurzył się, zaciskając przy tym wargi. - Miałem nadzieję, że zastanę panią... że będzie pani... - znów przerwał, jakby szukając odpowiednich angielskich wyrazów dla wyrażenia myśli. - Miałem nadzieję, że zastanę panią bez gości - powiedział w końcu.

        - Bardzo proszę, niech państwo usiądą - rzekła pani Darnley, zajmując jedno z miejsc. - Właśnie opowiadałam przyjaciołom o dumie mojej kolekcji - zwierciadle goblinów - zwróciła się chłodnym tonem do seńora Santory.

        - Zwierciadło wielkiego Chiava - westchnął Santora, siadając przy stoliku z lampą. Położył na nim paczkę owiniętą w biały papier. - Cudowne zwierciadło!

        - Rzeczywiście cudowne - przytaknęła pani Darnley. - Senor Santora, sama musiałam czasem dołożyć wielkich starań, aby zdobyć niektóre z tych luster, lecz pański upór staje się doprawdy śmieszny.

        - Pragnienie posiadania zwierciadła Chiava wcale nie jest czymś śmiesznym. Pani Darnley... senora... proszę o rozmowę na osobności.

        - Nie widzę takiej potrzeby. Nie mamy o czym rozmawiać.

        - Ależ mamy - rzekł podniesionym tonem, pochylając się do przodu.

        Nikt z obecnych nie poruszył się.

        - Rozumiem. A więc musimy mieć publiczność. Jak pani sobie życzy, senora. Złożyłem pani bardzo korzystną ofertę. Dziś przychodzę z jeszcze korzystniejszą. Dam pani dziesięć tysięcy dolarów za zwierciadło Chiava i dołożę do tego pewien eksponat z mojej własnej kolekcji. – Wręczył pani Darnley białą paczkę. - To małe ręczne lusterko znalezione w ruinach Pompei.

        Pani Darnley wybuchnęła śmiechem.

        - Mam więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek zdołam wydać, a przedmioty z Pompei nie są aż tak rzadkie. A zwierciadło goblinów jest tylko jedno.

        - Tylko jedno - zgodził się Santora. - Jedno na całym świecie. I muszę je mieć, seńora!

       - Nie.

        - To niezwykle ważne. Nawet sobie pani nie zdaje sprawy, jak ważne! - krzyknął Santora.

        - Oczywiście, że ważne, skoro dotyczy lustra jedynego na świecie. Tylko że dla mnie jest tak samo ważne, jak dla pana. Czemu pańska kolekcja miałaby być lepsza od mojej?

        - Senora, muszę panią ostrzec! - podniósł głos. Jupiter zauważył, że zacisnął pięści, a pani Darnley wyprostowała się na krześle.

        - Przed czym? - zapytała, patrząc mężczyźnie prosto w twarz. - Senor Santora, czy pan wie, że jakiś człowiek włamał się dziś do mojego domu. Przyłapano go w tym właśnie pokoju.

        Rumieniec zniknął z twarzy Santory. Stała się ona wręcz kredowobiała. Spojrzał na lustro.

        - W tym pokoju? Ależ... ależ nie, skąd miałbym o tym wiedzieć?

        - Miejmy nadzieję, że tak właśnie jest.

        Santora spuścił wzrok na podłogę, a potem na swoje ręce.

        - Przyłapano go? Tutaj? - Santora podniósł głowę i na jego twarzy pojawił się wymuszony uśmiech. - Rzeczywiście, czytałem w waszych gazetach, że macie złodziei, którzy okradają domy w dzień, korzystając z tych godzin, kiedy mieszkańcy wychodzą. Mam nadzieję, senora, że policja potraktuje surowo tego osobnika.

        - Niestety, udało mu się zbiec - odparła pani Darnley.

        - Ach, tak - zmarszczył brwi, jakby rozważał jakiś trudny problem.

        - Senora, nie mogę niczego powiedzieć o tym włamywaczu, lecz oboje dobrze wiemy, iż człowiek tak nikłej postury nie uniósłby zwierciadła Chiava. W tym lustrze czai się pewne niebezpieczeństwo.

        - Czyżby?

        - Nie byłem z panią całkiem szczery - wyznał Santora. - Tak naprawdę nie jestem kolekcjonerem. To lusterko z Pompei... kupiłem je wczoraj w Beverly Hilis.

        - Mam nadzieję, że nie dał pan za nie fortuny - odparła pani Darnley nie bez sympatii.

        - Jeśli to lusterko nie skłoni pani do rozstania z lustrem Chiava, może zrobi to pani ze względu na mnie. Widzi pani, nie tylko zwierciadło Chiava jest unikatem światowym, ja jestem nim także.

        Pani Darnley była wyraźnie rozbawiona.

        - Nie jest pan aż takim unikatem, seńor Santora.

        - Mogę pani opowiedzieć historię tego lustra.

        - Ależ ja znam jego historię.

        - Tak się tylko pani wydaje - powiedział Santora już bez gniewu. Głos miał teraz łagodny, niemal błagalny. - Chiavo był wielkim czarnoksiężnikiem. Lustro zaczarował przy pomocy wielu zaklęć. Miał dzięki niemu dostęp do świata stworzeń i duchów mieszkających pod ziemią. Od nich dowiadywał się o wydarzeniach, które miały dopiero nastąpić. Aż pewnego dnia Chiavo zniknął.

        - Wiem o tym - wtrąciła pani Darnley. - I zostawił zwierciadło pewnej rodzinie z Madrytu. Ludzie ci nazywali się Estancia.

        Santora skinął głową.

        - To prawda. Lecz to nie wszystko. Chiavo miał wrogów. Ludzi, którzy bali się go i twierdzili, że ich skrzywdził. Nie chciał więc, by ktokolwiek wiedział, iż rodzina Estancia, to jego własna rodzina - jego żona i syn. Ten syn też miał syna, a ten z kolei - córkę, która wyszła za mąż. W ten sposób nazwisko Estancia zaginęło. Lustro pozostało jednak w rodzinie, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Aż kiedyś, ponad czterdzieści lat temu, jeszcze przed moim urodzeniem, lustro wielkiego Chiava zostało skradzione, gdzieś w Madrycie. Złodziej zapłacił za to stokrotnie. Mój ojciec wytropił go i...

        - Pański ojciec? - krzyknęła pani Darnley. - Czy chce pan powiedzieć, że jest pan potomkiem Chiava? Mężczyzna skinął głową.

        - I to jedynym. Mój ojciec już nie żyje. Pozostałem tylko ja i dlatego muszę odzyskać to lustro. Należy do mnie i chcę je przekazać mojemu synowi.

        Pani Darnley milczała zamyślona. W końcu zapytała:

        - Jeśli pański ojciec wytropił złodzieja tyle lat temu, dlaczego nie odzyskał lustra?

        - Ponieważ złodziej już wtedy nie żył, a lustro zabrała jakaś inna kanalia. Widzi pani, lustro jest bezpieczne tylko w rękach naszej rodziny.

        Tylko my znamy jego sekret i tylko my wiemy, co zrobić, by lustro przepowiadało przyszłość.

        - Przydatne urządzenie - stwierdziła pani Darnley.

        - Rzeczywiście. Lecz dla ludzi nie pochodzących z rodu Chiava może być niebezpieczne. Człowieka, który ukradł je mojemu ojcu, znaleziono w domu martwego. Jedynym obrażeniem był ślad na czole, jakby po oparzeniu - ale on nie żył. A lustro zniknęło. Mój ojciec wznowił poszukiwania. Kiedyś usłyszał, że lustro trafiło do Barcelony. Odnalazł nowego posiadacza. Niestety, przybył za późno. Mężczyzna właśnie się powiesił. Właściciel domu, w którym ów człowiek mieszkał, zabrał lustro i sprzedał komuś, kto z kolei...

        - Też się powiesił? - dokończyła za niego pani Darnley.

        - Zginął w katastrofie kolejowej, zanim mój ojciec zdołał do niego dotrzeć. Jego syn oddał lustro przyjacielowi, który właśnie jechał ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin