Abrahams Peter - Fan.doc

(1366 KB) Pobierz
P E T E R

Peter Abrahams

 

 

 

 

 

 

 

 

 

FAN

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1

 

- Kto następny? Gil z samochodu? Co u ciebie, Gil?

Głucha cisza.

- No, mów, Gil.

- Czy to jest...

- No, dalej.

- Halo?

- Jesteś na falach JOC.

- Jestem na antenie?

- Jak tak dalej pójdzie, to już nie za długo, Gil. My tu mamy zapewnić rozrywkę.

Głucha cisza.

- Masz do nas jakieś pytanie? A może jakieś uwagi, Gil?

- Dzwonię pierwszy raz.

- Fantastycznie. Co nam powiesz?

- Jestem trochę zdenerwowany.

- A czym tu się denerwować? Tylko trzy miliony par uszu nastawionych jest teraz na każde twoje słowo. O czym chciałbyś mówić?

- O Soxach.

- Podoba mi się sposób, w jaki to wymawiasz.

- To znaczy?

- Tak... jakbyś chciał powiedzieć: „A o czym innym mógłbym chcieć rozmawiać?”

Głucha cisza.

- No to co z tymi Soxami, Gil?

- Tylko tyle, że jestem nakręcony, Bernie.

- Bernie ma dzisiaj wolne. Tu Norm. Wszyscy na wiosnę wariują. To nieodłączny element tej gry, jak musztarda na hot dogu.

- To co innego.

- Jak to?

Głucha cisza.

- Gil?

- Długo na to czekałem.

- Na co?

- Na ten rok.

- A co w nim szczególnego?

- To ich rok.

- Dlaczego tak niepewnie?

- Niepewnie?

- Podpuściłem cię. Mówisz z takim przekonaniem, jakby to było zapisane w gwiazdach. To oznaka wiernego kibica.

Głucha cisza.

- Gil?

- Tak?

- W Vegas stawiają zakłady... Jakie są stawki, Fred? Fred w reżyserce przygotowuje jakieś paskudztwo z wędzonej wołowiny i żyta... Dziesięć do jednego dla Soxów, że wygrają? Dwadzieścia? Co tam, daję dwadzieścia pięć do jednego. Powiedz mi, Gil, tak, żeby dać nam jakieś pojęcie o sobie, ile ty byś postawił na Soxów, gdybyś, rzecz jasna, parał się hazardem?

- Wszystkie swoje długi.

 

- Długi? Hejże, podoba mi się ten facet. Jednak ma poczucie humoru. Ale, Gil, mój przyjacielu... Obawiam się, że może to być dla ciebie sezon rozczarowania.

- Rozczarowania?

- Tak, to znaczy...

- Wiem, co znaczy „rozczarowanie”.

- Wiesz? W takim razie musisz...

- W zeszłym roku doszli przecież do finału, może nie?

- To zamierzchłe czasy, Gil.

- A teraz na dodatek mają u siebie Rayburna.

- Rayburn, Rayburn. Ech. Wszyscy teraz mówią o kontrakcie Rayburna. On nie jest Mesjaszem, dobrzy ludzie. Nie zstąpił do nas z nieba z kijem baseballowym wzniesionym wysoko. W Dniu Otwarcia Sezonu przylatuje z Orlando samolotem czarterowym drużyny. Chodzi bez przerwy ze słuchawkami od walkmana na uszach i co dzień zakłada na tyłek portki, dokładnie tak jak ty i...

- Na litość boską, on...

- Uważaj teraz, co mówisz, Gil. Mogę cię rozłączyć za pomocą jednego małego guziczka.

- Nie rób tego. Ten dzieciak...

- Jaki dzieciak? W lipcu kończy trzydzieści dwa lata. To już średni wiek w tym...

- ...zaliczył sto dwadzieścia trzy asysty w ciągu ostatnich trzech lat, kiedy grał w tej kupie...

- Uważaj, co...

- ...łajna... Czy mogę mówić „łajno” na antenie?

- „Łajno” może być.

- ...jakie tam mieli. Teraz dopiero zobaczymy, jakich cudów może dokonać z tym swoim genialnym zamachem.

- Racja, zobaczymy. Przyjrzyj się w międzyczasie dokonaniom takich wolnych strzelców jak on, przyjacielu, zwłaszcza tym szczęśliwcom grającym za równie wielką kupę szmalu. Trudno tam dopatrzyć się cudu, bez względu na geniusz, z jakim wymachują pałką.

- Dlaczego z ciebie taki su...

- Nie przeholuj, Gil. No już. Wyluzuj się. Czy szczerze, w głębi serca, wierzysz w to, że on jest wart tego, co wyłuskał? Odpowiedz mi.

Głucha cisza.

- Halo? Halo? Nie ma Gila. Połączmy się więc z Donniem ze śródmieścia. Jesteś na falach JOC, Donnie. Pięćdziesiąt tysięcy wat non stop, kanał czysto sportowych rozmów, dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, pięćdziesiąt dwa tygodnie w roku. Co u ciebie?

 

2

 

Gil zaparkował swoje 325i jedną przecznicę od biura, myśląc poniewczasie o tym, co mógł powiedzieć Berniemu czy Normowi, czy z kim tam, u  diabła, rozmawiał. Z książką zamówień i teczką z modelami pokazowymi w ręku wysiadł na oblodzony chodnik, podczas gdy pierwsze płatki śniegu, niewiele większe od drobinek kurzu, zawirowały dokoła. Nie wyglądało to na zapowiedź wielkiej śnieżycy. Nic nie wskazywało na początek fatalnego dnia. Minęło go dwóch przygarbionych nastolatków w czapkach nisko ściągniętych na oczy. Dostrzegli jego tablicę rejestracyjną - WNSOX - i Gil usłyszał, jak jeden z nich mówi:

- Uważaj, bo wygrają.

 

 

 

W kiosku na parterze kupił los na loterię i „Wiadomości Sportowe” i w windzie przejrzał szybko sprawozdanie ze zgrupowania. Była tam fotografia uśmiechniętego Rayburna, stojącego obok tunelu do pałkowania. Nagłówek głosił: „Asysta za miliony dolarów”. Gil złożył gazetę i wsunął ją do kieszeni płaszcza.

Dzyń. Piąte piętro. Gil szedł korytarzem, podłoga lepiła mu się pod butami.

Siedziba firmy mieściła się między pomieszczeniami Narodowego Towarzystwa Hipotecznego, które przez całą zimę stały puste, a kolejnym biurem bez wywieszki na drzwiach, które stało nieużywane znacznie dłużej.

Wszedł do środka. Bridgid siedziała przy swoim biurku, odwijając z papieru bukiet róż. Ukuła się w palec, krzyknęła: „Au!” i possała go.

- Cześć - rzucił Gil. - Są już bilety?

Firma zawsze miała bilety na cały sezon rozgrywek, dwa miejsca w połowie linii pierwszobazowej, w osiemnastym rzędzie. Szefowie rozdzielali je według skomplikowanej procedury, która co roku ulegała zmianie, i tym razem na Otwarciu miał być obecny Gil.

- Musisz zapytać Garrity’ego - odparła Bridgid.

Czy gdy to mówiła, nie było w jej głosie czegoś szczególnego? Gilowi, który już ją mijał, w każdym razie tak się wydawało.

Wszedł do sali konferencyjnej. Spotkania sprawozdawcze dotyczące sprzedaży zaczynały się punktualnie o ósmej w każdą drugą środę miesiąca.

Wszyscy już tam byli, siedzieli wokół stołu, jedenastu pozostałych przedstawicieli handlowych na Północny-Wschód i Garrity, regionalny dyrektor sprzedaży. W pokoju unosił się zapach wody po goleniu. Garrity rzucił okiem na Gila i na zegar na ścianie, jak gdyby w ten sposób chciał go zmusić, aby i on tam spojrzał. Gil zerknął. 8:04.

Usiadł. Figuerido, akwizytor z szóstej strefy, zaraz na zachód od jego obszaru działania, przeturlał po stole paczkę dropsów o rożnych smakach. Gil wziął jednego, wiśniowego, i odturlał je do Figgy’ego. Śniadanie.

- Jak twoje cacko? - zapytał Figgy głośnym szeptem; Figgy był napalony na wóz Gila.

Gil wykonał rękami ruch naśladujący szybką jazdę w dół wzgórza krętą drogą i, ssąc dropsa, czekał, aż Garrity rozpocznie zebranie. Garrity zawsze zaczynał od przygnębiającego podsumowania tego, jak pracowali, po czym następowała podnosząca na duchu anegdota z jego przeszłości o tym, jak to dźwigał się zawsze z upadku, choć nie było już żadnej nadziei, i parł do zwycięstwa, rozprowadzając na Południu odkurzacze czy jakieś inne gówno. To miało stanowić dla nich bodziec przed wręczeniem nowych norm. Ale Garrity nie zajmował się teraz akwizycją, był w zarządzie, a zarząd nie miał pojęcia o tym, co działo się na zewnątrz. Taka była prawda.

Zadzwonił telefon Garrityego. Odebrał go, posłuchał chwilę, po czym rzucił:

- Proszę.

Odwrócił się w stronę drzwi. Wszedł O’Meara, krajowy dyrektor do spraw sprzedaży. Raz w roku przylatywał tu z Cincinnati i zabierał ich wszystkich na obiad. Ale od jego ostatniej wizyty nie upłynął rok; i nie była to pora obiadu.

- Witam, Keith - rzekł Garrity, wstając.

O’Meara zignorował go. Kiwnął lekko palcem na Waxmana, Larsena i Figuerido. Wyszli za nim z sali. Figgy zapomniał o swoich dropsach leżących na stole.

- Już nadszedł czas premii? — rzucił ktoś, jednak nikt się nie zaśmiał.

Premie dzielono w grudniu; poza tym najpierw trzeba było wyrobić normę, a kto tego dokona?

Cisza trwała aż do powrotu O’Meary, prowadzącego trzech ludzi - białych mężczyzn, takich jak Waxman, Larsen i Figuerido, ubranych w garnitury za 150 $, takie jak Waxmana, Larsena i Figuerido, ale nie byli to Waxman, Larsen i Figuerido. O’Meara przedstawił ich. Zajęli miejsca na pustych krzesłach. Ten, który usiadł na miejscu Figgy’ego, popatrzył na dropsy, ale ich nie tknął.

O’Meara stanął u szczytu stołu. Garrity wstał. O’Meara mógłby być pnącym się po szczeblach kariery synem Garrity’ego, lepiej karmionym i lepiej wykształconym. Postawił stopę na krześle Garrity’ego i nachylił się nad stołem.

- Panowie - zaczął. - Widziałem statystyki. - Zamilkł.

Gil wyczuł czyjś pot. Nie swój: on był opanowany, suchy i w ogóle nieprzyjęty. Tak naprawdę nie zważał zbytnio na to, co się działo. Wspominał właśnie swe wejście na pałkę, gdy grali przeciwko Jankesom, o czym nie myślał już od lat. Człowiek na drugiej bazie - to musiał być Claymore, Gil widział go jeszcze teraz: rude włosy, piegi - ostatnia zmiana, dwa strajki, dwukrotnie zaprzepaszczona szansa zdobycia mety, jeden aut między metami i kolejny rzut. Niemal poczuł ciepło słońca.

Twarz O’Meary rozjaśniła się, jakby nagle przyszedł mu do głowy jakiś pomysł.

- Chyba że to jakiś błąd w wydruku - rzekł. Odwrócił się do Garrity'ego.

- Czy istnieje możliwość, że to błąd w wydruku?

- Chciałbym, żeby tak było.

- Ja też - odparł O’Meara. - Bo te wyniki są do dupy.

Usiadł. Garrity przysunął do niego drugie krzesło. O’Meara znowu milczał przez chwilę, podczas której przyglądał się im wszystkim po kolei. Miał małe, zielone, osadzone głęboko oczy w różowych obwódkach, wskazujących na jaskrę.

- Och, doskonale wiem, co sobie myślicie: „Co za dureń. Oczekuje od nas nie wiadomo jakich wyników w tej gospodarczej kupie gnoju, oczekuje, że będziemy konkurować z tymi Japońcami pożerającymi łapczywie cały nasz pieprzony rynek”. Mam rację?

Trzej nowo wprowadzeni przytaknęli, na innych twarzach odmalowały się różnorodne uczucia; Gil nawet nie drgnął.

- Trafił pan w dziesiątkę - rzekł Garrity.

O’Meara pominął to milczeniem. Podniósł do góry palec wskazujący. Miał małe i pulchne dłonie, za małe nawet do tego, by porządnie chwycić kij baseballowy, pomyślał Gil z pogardą.

- Zacznijmy więc od gospodarki. Czy wyrażenie „samospełniająca się przepowiednia” mówi tu komuś cokolwiek? - Utkwił wzrok w Gilu. - Renard?

- Nie - odparł Gil, dodając nieomal: „Może Figgy'emu coś to mówi”.

- Co chciał pan przez to powiedzieć?

- Nic.

O’Meara nie spuszczał z niego wzroku.

- Chodzi o to, Renard, że to całe pieprzenie i jęczenie o gospodarce ma stanowić tylko wielką śmierdzącą kupę wymówek. „Samospełniająca się przepowiednia”. Skoro cała gospodarka jest do dupy, to jak, do diabła, mam przekroczyć swoją normę albo chociaż ją wyrobić, na miłość boską? To nie jest moja wina, tak? Więc nawet nie próbujecie się bardziej postarać, a wtedy nasza gospodarka rzeczywiście staje się gówno warta. Jesteście jak te lemingi, co? Skok, bum i trup.

Wskazał na okno. Przydałoby się je umyć. Na dworze wirowały coraz szybciej szare płatki, teraz już grubsze, spadając z ciemnego nieba.

- Na tym polega piękno naszego systemu ekonomicznego, przekleństwo i piękno zarazem. To my go kontrolujemy. My Faceci tacy jak ty i ja, jak ludzie w tym pokoju. Siedzimy w tej machinie po uszy. To właśnie my możemy zrobić z ekonomią, co tylko nam się spodoba.

Gil obserwował płatki śniegu. To była prosta piłka, niska i długa, ale rzucona zbyt blisko, aby ją dobrze odebrać. Odbił ją na prawo, obok nurkującego obrońcy drugometowego, którego nazwiska nie mógł sobie przypomnieć.

Za to pamiętał miotacza: Bouchard, as Jankesów. I pamiętał ryk tłumu, kiedy Claymore zaliczył wszystkie mety, a on sam zdołał dobiec do trzeciej, gdy obcinający nie złapał piłki z zapola.

- Pozwólcie, że dam wam przykład - ciągnął O’Meara. - Możesz wstać, Verrucci?

Mężczyzna, który siedział teraz przy dropsach Figgy'ego, wstał.

- Verrucci przybył z Teksasu, aby chwilowo udzielić pomocy rejonowi szóstemu. Czy mógłbyś podać nam swoje wyniki z lutego?

- W lutym ledwo wyszedłem na swoje, panie O’Meara.

- O to chodzi, Verrucci.

Verrucci podał liczbę, do której Gil nigdy się nie zbliżył, nawet w reaganowskich latach, gdy interes szedł pełną parą.

- Czy przywiązujesz wielką wagę do stanu gospodarki, Verrucci?

- Nie mam na to czasu, panie O’Meara.

O’Meara roześmiał się.

- Błogosławiona ignorancja. - Przyjrzał się uważnie swej publiczności. - Jest pan z nami, Renard?

Gil skinął głową, myśląc: Teksas - to wszystko tłumaczy. Verrucci wciąż stał.

- Dziękuję, Verrucci. Usiądź.

Verrucci usiadł, złapał dropsy, wyłuskał jednego i rozgryzł.

- Dosyć filozofii - rzekł O’Meara. Uniósł drugi palec. - Przejdźmy teraz do Japońcow. - Uśmiechnął się. - Myślę, że mamy w końcu coś, co pomoże wam sobie z nimi poradzić.

Sięgnął pod marynarkę i wyciągnął nóż. Był wielki: miał prawie trzydzieści centymetrów długości, z czego ponad połowę stanowiło ostrze, i polimerową rączkę w czerwono-biało-niebieską szachownicę. Trzymał go wysoko, jak król wiodący swój lud na bitwę. Wreszcie skinął na Verrucciego.

Verrucci opuścił pokój. O’Meara zdjął marynarkę, podwinął rękawy i przesunął lekko ostrzem po przedramieniu, goląc szerokie na trzy centymetry pasmo rdzawych kręconych włosów, które upadły na rozłożony terminarz spotkań Garrity'ego.

Verrucci powrócił z drzwiami samochodu. Od japończyka? - zastanawiał się Gil. Verrucci położył je na stole. O’Meara otworzył swą aktówkę, wyjął młotek, umieścił nóż kilkanaście centymetrów poniżej klamki i zaczął uderzać w rękojeść. Walił mocno; pod jego lewą pachą rozrastała się plama potu, a twarz zaróżowiła się z zadowolenia. Dziesięć ciosów - Gil liczył; to zbyt wiele - i dopiero ostrze zatonęło aż po uchwyt. Postękując, Verrucci postawił drzwi na krawędzi, pokazując czubek ostrza wystający z obudowy głośnika. O’Meara szarpnięciem uwolnił nóż i wyciągnął przed siebie rękę.

Ogolił kolejny fragment skory. Garrity patrzył, jak kręcone włosy opadają na jego terminarz.

O’Meara posłał kolejno nóż wszystkim siedzącym wokół stołu.

- Powitajcie Survivora - rzekł. - Produkt z naszej najnowszej kolekcji w najnowszej technologii.

- Co za nowa kolekcja? - zapytał ktoś.

- Siekący Iwo Jima - odparł O’Meara. - Czy to nie mówi samo za siebie?

Akwizytorzy obracali w rękach nowy produkt, kciukiem badali ostrość, ważąc go na palcach wskazujących. Wszyscy z wyjątkiem Gila: on po prostu przekazał go następnemu człowiekowi. Ten moment wystarczył mu jednak, by stwierdzić, że to żadne dzieło sztuki, a w porównaniu z resztą ich produktów, plasował się nawet o dwie, trzy klasy niżej. Ostrze zbyt cienkie - miało najwyżej pół centymetra, podczas gdy wszystkie podobne japońskie modele były przynajmniej o milimetr grubsze. Uchwyt zbyt mały; prześwit w rączce, co oznaczało, że trzpień ostrza tkwił w niej tylko do połowy. Po chwili dotarł do niego arkusz danych: stal 440, do przyjęcia, choć gorsza od japońskich, wzmocniony do 61 w skali Rockwella - imponująca liczba, ale był zbyt ciężki jak na nóż umożliwiający przetrwanie w ekstremalnych warunkach. Choć do śmieci raczej by go nie zaliczył; no i może jakiś kupiec poleci na tę efektowną rączkę.

Survivor wrócił do O’Meary.

- Kto uważa, że zdoła sprzedać to cacko?

- Banzai[1] - krzyknął Verrucci.

- O to chodzi - rzekł O’Meara. - Renard?

- To zależy od ceny - odparł Gil, myśląc: Dlaczego uwziął się akurat na mnie?

- Trzydzieści siedem, siedemdziesiąt pięć.

W hurcie. W detalu cena podskoczy do 70.75, a nawet 80 $. Czy Survivor mógłby zostać sprzedany za taką cenę? Gil nie miał pojęcia. Nie miał też pojęcia, dlaczego którakolwiek z rzeczy, jakimi handlowali, sprzedawała się po określonej cenie.

- Ile wynosi prowizja? - zapytał.

O’Meara zrobił taką minę, jakby chciał pokazać, że nie lubi rozmawiać o pieniądzach.

- Dwanaście i pół.

- Za nową kolekcję?!

- W Cincinnati uważają, że to i tak więcej, niż się należy. Jakieś uwagi?

- Żadnych.

- Więc do roboty.

O’Meara spakował swój młotek i udał się na lotnisko. Garrity rozdał nowe katalogi, przedstawiające kolekcję Iwo Jima, dał każdemu po jednym Survivorze w futerale, jako model do prezentacji, i życzył im szczęścia.

Akwizytorzy wyszli gęsiego, wszyscy oprócz Gila.

Garrity zdmuchnął włosy O’Meary z terminarza spotkań.

- Są już te bilety? - zapytał Gil.

- Bilety?

- Na Soxów.

Garrity przyglądał się uważnie zniszczonym drzwiom samochodu leżącym na stole.

- Co ja mam zrobić z tymi pieprzonymi drzwiami?

- Bridgid powiedziała, żeby zapytać ciebie.

Garrity spojrzał w gorę.

- Nie mam biletów w tym roku, chłopie.

- Nie przyszły?

- Ależ przyszły, przyszły. I odsprzedaliśmy je... Marriottowi, Gillette, paru innym firmom.

- Odsprzedaliście?!

- Po kosztach.

- Dlaczego?

- Takie zarządzenia.

- Czyje zarządzenia?

- Tych z Cincinnati. Któż inny wydaje tu rozkazy?

- Ale ja już obiecałem je moim klientom. - Skłamał, choć rzeczywiście komuś je obiecał. - Przez ciebie wychodzimy na dupków.

- Chłopie, uwierz mi, że masz teraz większe zmartwienia.

- Jak to?

- Zdradzę ci tajemnicę: byłeś tak blisko - Garrity podniósł dłoń, kciuk i palec wskazujący prawie się dotykały. - O mały włos. O mały włos nie znalazłeś się na bruku. O’Meara miał cię na liście razem z tamtymi, gdy przyleciał tu wczoraj wieczorem. Odwiodłem go od tego. Postaraj się, abym nie musiał tego żałować.

- Dzięki, massa.

- Odwal się.

Spojrzeli na siebie ze złością. Gil podniósł Survivora leżącego przed nim na stole. Wrzucił go do teczki i wyszedł. Bridgid płakała przy swoim biurku.

No tak. Romansowała przecież z Figgym. Oszczędzali razem na kupno domu na raty czy na leczenie jej bezpłodności, czy co tam jeszcze.

- Daję ci miesiąc - zawołał za nim Garrity.

Gil nie zatrzymał się.

Garrity podniósł głos:

- Razem z tamtymi przyleciał wczoraj twój następca. Rano poleciał z powrotem. Na koszt firmy. Słuchasz, co do ciebie mówię?

Gil nie odpowiedział.

- Wyrób swoją normę, ty opierdalaczu!

Gil jechał samotnie windą. Kiedy to ostatni raz wyrobił normę? Nie pamiętał. Jednak inni wcale nie byli lepsi. Może na południu, w Teksasie, w raju sprzedawców noży, ale nie tutaj. Akwizytorzy co miesiąc porownywali nswoje wyniki w Ostrzu Noża, firmowej gazecie. Ta jednak nigdy nie wspominała o dwóch sprawach: o produkcji w przemyśle i rynku pracy - i jedno,  i drugie stanowiło teraz jedno wielkie szambo. Gil uderzył w guziki windy tak, jakby walił O’Mearę w twarz, zaświeciły się wszystkie piętra. Rozładował się i pozbył częściowo tego, co w nim wzrastało, lecz przyszło mu do głowy pytanie, czy rzeczywiście powinien być wdzięczny Garrity'emu. No cóż, Garrity uchronił go teraz przed bezrobociem, a przede wszystkim kiedyś tam dał mu tę pracę. Ale to wszystko ze względu na jego staruszka i na to, co mu zrobili. Nie odczuwał więc wdzięczności.

Na zewnątrz śnieg padał jeszcze mocniej, na tyle mocno, by jego gruba warstwa zaokrągliła wszelkie krawędzie i stłumiła odgłosy miasta. Gil gołą dłonią wytarł przednią szybę swojej 325-ki - lewą ręką, a nie tą, którą się rzuca. Stary nawyk. Wreszcie wsiadł i odjechał. Sporo czasu spędzał w samochodzie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin