Perez-Reverte Arturo - Przygody kapitana Alatriste 01 - Kapitan Alatriste.pdf

(6393 KB) Pobierz
Wiedzcie bowiem: był tam z nami,
Walecznymi żołnierzami,
Z głęboką raną kapitan,
A śmierć wielkimi krokami
Szła, by o niego zapytać.
Nie ma go już między nami!
Eduardo Marquina, We Flandrii już zapadł zmierzch
I. GOSPODA POD TURKIEM
ie grzeszył ni uczciwością, ni pobożnością, lecz jako żywo był człekiem odważnym. Zwał się
Diego Alatriste y Tenorio i swoje przewojował w barwach regimentu piechoty podczas kampanii
flamandzkich. Gdym go poznał, wiódł w Madrycie marny żywot i najmował się za grosze do mało
chwalebnych zajęć, nierzadko pojedynkując się w imieniu każdego, komu kunsztu bądź odwagi nie stawało,
by samemu załatwić swoje porachunki. A to, drodzy waszmościowie, rogi jakiemuś mężowi przyprawione, a
to waśń lub też niejasno wyłożony testament, a to dług spłacony w części jedynie i jeszcze inne pomniejsze
sprawki. Dzisiaj łatwo piętnować taki proceder, ale w owych czasach stolica Hiszpanii była miejscem, gdzie
człowieczy los rozstrzygał się w błysku stali w lada zaułku i zależał częstokroć od szybkiego uniku. A w
takich momentach Diego Alatriste wyśmienicie radę sobie dawał. Gdy dobywał rapiera, znać było mistrza,
na dodatek jego lewica kryła wąski i długi sztylet, zwany przez niektórych lewakiem, którym zawodowe
zabijaki nieraz się podówczas posługiwały, on zaś władał nim jak się patrzy. Jak mawiano, i z góry, i z
mańki. Przeciwnik, bywało, uwijał się właśnie przy zadawaniu i parowaniu wykwintnych sztychów, a tu
znienacka, od spodu, prosto w wątpia dochodziło go krótkie pchnięcie niby grom z jasnego nieba i czasu już
nie miał nawet, by księdza wołać. Taaak. Mówiłem waszmościom, że czasy nie były łaskawe.
Kapitan Alatriste wszelako potrafił rapierem na życie zapracować. Jak sięgam pamięcią, owo
„kapitan" było nie tyle faktyczną szarżą, ile raczej przydomkiem. Tytuł ów pochodził z dawnych czasów:
oto walcząc jako żołnierz pod królewskim sztandarem, musiał Alatriste pewnej nocy sforsować lodowato
zimną rzekę wraz z dwudziestoma dziewięcioma towarzyszami i prawdziwym kapitanem, miarkujecie
waszmościowie, wiwat Hiszpania i tak dalej, z rapierami w zębach i w samych koszulach, by od śnieżnej
połaci się nie odróżniać. A wszystko to w celu zaskoczenia oddziału Holendrów, oni to bowiem byli
podówczas naszymi wrogami, iże niezawisłość pragnęli ogłosić, jakby nigdy nic. Owóż na koniec udało im
się, ale nim się wybili, mocno im skórę przetrzepaliśmy. Wracając do kapitana - zamysł był taki, iżby
zatrzymać się na owym brzegu czy też grobli, czy bies jeden wie, co to było, i czekać, aż świt nastanie,
kiedy to główne siły królewskie do ataku ruszą, a wtedy oddział miał się do nich przyłączyć. Koniec
końców, schizmatyków dosięgła sprawiedliwa kara w postaci śmiertelnego żelaza, ani pisnąć nie zdołali.
Spali jak susły, gdy nasi, z wody wyszedłszy, ziąbem skuci, ogrzali się natychmiast, posyłając heretyków do
piekieł czy gdzie tam lutrów po śmierci przyjmują. Nieszczęsnym trafem świt nadszedł, za nim jasny
poranek, a tymczasem hiszpański atak nie nadchodził. Jak powiadano potem, do fermentów pomiędzy
marszałkami polnymi a generałami doszło było. Stało się przeto, że naszych trzydziestu jeden mężów
pozostawiono ich własnemu losowi, klnących na czym świat stoi i w żywe kamienie, a wokół już roić się
poczęło od Holendrów nad wyraz chętnych rzeź kamratów pomścić. Znaleźli się w opałach większych niźli
Niezwyciężona Armada poczciwego króla Filipa Drugiego. Długi to był dzień i ciężki nadzwyczaj. I
915979952.001.png 915979952.002.png
wystawcie sobie waszmościowie - dwóch tylko Hiszpanów na drugi brzeg dotrzeć zdołało, nim noc zapadła.
Jednym z nich był Diego Alatriste, a jako że dzień cały ludźmi dowodził (prawdziwy kapitan już w
pierwszej potyczce padł i ducha wyzionął za sprawą stali, która na dwie piędzi z pleców mu wystawała),
toteż i przezwisko mu zostało, choć nigdy nie zdołał dochrapać się odpowiedniej pozycji. Był kapitanem
przez jeden dzionek, mając pod swymi rozkazami oddział ludzi skazanych na śmierć. Drogo skórę swą
sprzedali, jeden po drugim, mając rzekę za plecami i złorzecząc najczystszą żołnierską łaciną. Ot, wojenne
zawieruchy. Ot, hiszpański los.
Ale, ale. Drugim żołnierzem ocalałym owej nocy był mój ojciec. Zwał się Lope Balboa, pochodził z
prowincji baskijskiej Guipuzcoa i również do tchórzy nie należał. Wieść niesie, że on i Diego Alatriste byli
wielkimi przyjaciółmi, braćmi nieomal. Musi w tym być ziarno prawdy, jako że później, gdy mój ojciec padł
od kuli arkebuza na murach bastionu Julich (to dlatego Diego Velazquez nie uwiecznił go potem na obrazie
wyobrażającym poddanie Bredy, kontentując się tylko swym przyjacielem i imiennikiem Alatriste, którego
owszem, namalował, widnieje tam zaraz za jednym koniem), kapitan przysiągł mu, że weźmie mnie,
podówczas wciąż jeszcze młode pacholę, pod swą opiekę, gdy nieco podrosnę. Otóż i przyczyna, dla której,
gdym trzynaście lat ukończył, moja matka zapakowała do tobołka koszulę, gatki, różaniec i skibę chleba i
posłała mnie, bym zamieszkał u kapitana, korzystając z tego, że pewien jej kuzyn akurat do Madrytu się
wybierał. Tak to począłem pełnić powinności po trosze sługi, po trosze pazia u przyjaciela ojca mego.
Wyznam coś teraz: śmiem wątpić, czy znając dobrze naturę kapitana, macierz moja tak łacno
skierowałaby mnie doń na służbę. Mniemam wszelako, że choć tytuł kapitański był zgoła fałszywy,
przydawał mu jednak zaszczytnego poloru. Poza tym moja biedna matka słabowała, a miała jeszcze dwie
siostry moje do wyżywienia, wolała przeto pozbyć się kolejnej gęby znad garnka, dając mi przy tym okazję
szukania szczęścia bliżej Dworu. Wyekspediowała mnie oto więc ze swym kuzynem, o bliższe szczegóły się
nie wypytując, wyposażyła tylko w pokaźny list sporządzony przez proboszcza z naszej wsi, w którym
przypominała Diegowi Alatriste o jego zobowiązaniach i o przyjaźni, jaka łączyła go była z moim
nieboszczykiem ojcem. Pamiętam, że gdym wstąpił na służbę, kapitan właśnie dopiero co wrócił był z
Flandrii, jako że paskudna rana w boku, jaką otrzymał pod Fleurus, świeżą jeszcze była i moc bólów mu
dostarczała. Ja zaś, ledwo co przybywszy, leżąc nieśmiały i wystraszony jak myszka na sienniku, nocami
wsłuchiwałem się w jego kroki, gdy chodził po swej izbie w tę i z powrotem, nie mogąc zasnąć. Chwilami
słyszałem, jak cichutko nuci przerywane napadami bólu strofy, jak mówi wiersze Lopego, jak rzuca na głos
przekleństwo albo skierowaną do siebie samego uwagę, pełną na poły rezygnacji, na poły ubawienia. Taki
właśnie był kapitan: wszelakie zło i przeciwność losu przyjmował jako nieuniknioną krotochwilę, płataną
mu coraz to przez jakiegoś żądnego rozrywki starego, przewrotnego druha. Może stąd brało się jego
osobliwe poczucie humoru, cierpkie, sarkastyczne i gorzkie.
Od owego czasu wiele lat upłynęło i daty trochę mi się we łbie mieszają. Historia jednak, którą sposobię się
waszmościom opowiedzieć, musiała wydarzyć się w tysiąc sześćset dwudziestym którymś roku, mylić się tu
grubo nie mogę. Była to przygoda, której bohaterami stali się dwaj zamaskowani mężczyźni i dwaj Anglicy,
przygoda, która wiele języków poruszyła na Dworze, przygoda wreszcie, w której kapitan nie tylko omal nie
postradał życia ocalonego szczęśliwie spod szabel flamandzkich, tureckich i z rąk berberyjskich korsarzy,
ale też pozyskał paru zawziętych wrogów, którzy zapałali doń dozgonną nienawiścią. Myślę tu o sekretarzu
królewskim Luisie de Alquezar i jego złowrogim opryszku, milczącym, niebezpiecznym włoskim zabijace,
zwanym Gual-terio Malatesta. Człek ów tak nawykł zabijać innych ciosem w plecy, że gdy tylko zdarzało
mu się przypadkiem uczynić to twarzą w twarz, chodził zwarzony, sądząc, że oto traci swe talenta. I był to
również rok, w którym zakochałem się bez pamięci jak szczenię w Angelice de Alquezar, Złu doskonałym,
które przewrotność i niegodziwość skryło pod postacią prześlicznego jasnowłosego dziewczęcia lat
jedenastu, może dwunastu. Ale opowiedzmy rzecz całą po kolei.
Imię moje: Inigo. I właśnie to imię było pierwszym słowem, jakie kapitan Alatriste wymówił owego
ranka, gdy wypuszczono go ze starego więzienia dworskiego, gdzie spędził był trzy tygodnie na królewskim
wikcie za niespłacone długi. Ów „wikt" to krasomówcze nadużycie, w tamtej epoce bowiem zarówno w
tym, jak i w innych więzieniach jedyne dostatki, na jakie mogli liczyć osadzeni - a do dostatków zaliczała
się także strawa - sprowadzały się do tego, za co każdy z nich mógł zapłacić z własnego mieszka.
Szczęśliwie kapitan trafił wprawdzie w kazamaty bez grosza zgoła, przyjaciół miał wszakże niemało. I tak to
ci, to tamci przychodzili mu w sukurs, gdy za kratami bawił, mniej dokuczliwymi dzięki zupom, które
Caridad Cyganicha, karczmarka z Gospody Pod Turkiem, posyłała mu przeze mnie co dni parę, a także
dzięki paru poczwórnym realom, które dostawał za sprawą kompanów - Francisca de Quevedo, Juana
Vicuńi i jeszcze kilku innych. Względem zaś spraw pozostałych, co mówiąc, mam na myśli udręki samego
zamknięcia, kapitan jak nikt umiał stawiać im czoło. Szeroko wieść się w owym czasie niosła o więziennym
obyczaju pozbawiania współtowarzyszy z celi już to osobistego dobytku, już to przyodziewku, ba, butów
nawet. Ale madrycka sława Diega Alatriste była jeszcze większa, a do kogo dotrzeć na czas nie zdołała,
rychło sam się przekonywał, że lepiej jest podchodzić doń z najwyższą rozwagą. Jakem później się
dowiedział, gdy tylko zjawił się był w przybytku, z miejsca poszedł ku najbardziej niebezpiecznemu
fanfaronowi pomiędzy skazańcami i pozdrowiwszy go z największą galanterią, przystawił mu do gardzieli
krótki nóż rzeźnicki, który zdołał był przemycić, wzbogacając strażnika o kilka marawedi. Metoda okazała
się błogosławiona. Po wprowadzeniu nowych zasad z taką zadzierzystością nikt już nie śmiał zaczepiać
kapitana, który odtąd mógł spokojnie spać owinięty w płaszcz w jako tako czystym kącie celi, opromieniony
famą człowieka z fantazją. Szczodrobliwość, z jaką następnie dzielił się zupami od Cyganichy i flaszkami
wina, zakupionymi (z pomocą usłużnych przyjaciół) u naczelnika więzienia, zaskarbiły mu bezwzględną
lojalność współtowarzyszy niedoli, z dotychczasowym hersztem włącznie - był to kordobańczyk o
haniebnym nazwisku Bartolo Cupamagna, który wprawdzie w pamięci ludowej zdołał się już był zapisać
jako człek, któremu niestraszne żadne galery ni Boże potępienie, a jednak urazy nijakiej do kapitana nie
czuł. Otóż i kolejna cnota Diega Alatriste: przyjaciół potrafił znaleźć choćby w piekle.
Wierzcie lub nie wierzcie: wprawdzie nie pamiętam dobrze, który to rok stulecia był - dwudziesty
drugi, trzeci może - ale głowę daję, że kapitan opuścił więzienne mury o poranku takim, jaki często bywa w
Madrycie o tej porze: niebo skąpane w rozświetlonym błękicie, a powietrze chłodne, że dech zapiera. Od
owego dnia, który (żaden z nas jeszcze tego nie przeczuwał) tak bardzo miał odmienić nasze życie, upłynęło
już mnóstwo czasu i wody w rzece Manzanares. Do dziś jednak przed oczyma staje mi jak żywy Diego
Alatriste, chudy i nieogolony, na progu ciężkich drzwi z czarnego drewna, które z trzaskiem zamykają się za
jego plecami. Doskonale pamiętam, jak zamrugał powiekami w oślepiającym świetle ulicy, pamiętam jego
gruby wąs, skrywający górną wargę, jego smukłą sylwetkę spowitą w płaszcz i kapelusz z szerokim rondem,
w którego cieniu iskrzyło się dwoje jasnych, zmrużonych teraz oczu, które zdały się uśmiechać, widząc, że
siedzę na placu na ławeczce. W spojrzeniu kapitana było coś szczególnego: z jednej strony było bardzo
jasne i bardzo chłodne, modre na podobieństwo porannych kałuż zimowych, z drugiej wszakże ów chłód
mógł raptem ustąpić w cieple przyjaznego uśmiechu jak tafla lodu, która topnieje pod nagłym naporem
gorąca, choć oblicze kapitana pozostawało bez wyrazu, pełne powagi lub też surowości. Miał też w zanadrzu
jeszcze jeden, bardziej niepokojący uśmiech, który zostawiał na chwile niebezpieczeństwa bądź smutku: był
to grymas ledwo widoczny spod wąsów, lekkie skrzywienie ust w kierunku lewego kącika, grymas
nieodmiennie groźny jak pchnięcie rapierem (które często po nim następowało) albo posępny jak zła
wróżba, gdy towarzyszył szeregowi butelczyn wina, jakie zdarzało się kapitanowi spełniać w samotności w
dniach, gdy ni słowem nie zwykł odzywać się do nikogo. Półtorej szklanicy jednym tchem i ten gest otarcia
wąsów wierzchem dłoni, wzrok wtopiony w ścianę naprzeciw. Flaszki, które miały przepędzić upiory - tak
mawiał, choć nigdy nie zdołał przepędzić ich na amen.
Uśmiech, jaki posłał mi owego ranka, gdym czekał na niego, należał do tej pierwszej kategorii: rozjaśniał
mu oczy na przekór odwiecznej powadze oblicza i oschłości, z jaką tak skrupulatnie cedził słowa, choćby w
głębi serca jej zgoła nie doświadczał. Spojrzał w górę i w dół ulicy, z widoczną ulgą przyjął nieobecność na
widnokręgu kolejnego wierzyciela, zbliżył się do mnie, mimo chłodu zdjął płaszcz, zwinął w bezkształtny
kłąb i wcisnął mi go w ręce.
- Ińigo - odezwał się. - Wygotuj go. Aż roi się w nim od pluskiew.
Płaszcz cuchnął podobnie jak jego właściciel. Takoż i w przyodziewku mrowiły się insekta, jakby na
najwykwint-niejszy cymes zwołane. Nim jednak upłynęła godzina, kapitan wyglądał niemalże jak nowy, a to
za sprawą wizyty w łaźni golibrody Mendo Toskańczyka. Ów człek w młodości wojował w Neapolu, a
Diega Alatriste darzył głębokim szacunkiem i zaufaniem. Gdym przybiegł tam ze zmianą bielizny i jedyną
szatą, jaką kapitan chował w naszej garderobie, czyli stoczonej przez korniki starej szafie, on stał już w
drewnianej balii i wycierał ciało do sucha. Toskańczyk zdążył przez ten czas uczesać mu brodę i ciemne
włosy. Krótkie, wilgotne
i zaczesane do tyłu, z przedziałkiem pośrodku głowy, odsłaniały teraz szerokie kapitańskie czoło, spalone
słońcem na więziennym dziedzińcu, i niewielką bliznę opadającą ku lewej brwi. Właśnie skończył się
wycierać i jął naciągać na siebie koszulę i gacie, ja tymczasem przypatrywałem się innym bliznom, tak mi
już dobrze znanym. Jedna, w kształcie półksiężyca, pomiędzy pępkiem a prawą piersią. Inna, w formie
długiego zygzaka, na udzie. Zadane były przez broń białą, rapier lub sztylet. W przeciwieństwie do tej
czwartej, na plecach, o charakterystycznym rysunku gwiazdy, nieomylnie wskazującym na pocisk. Piąta
szrama, fioletowy ślad na lewym boku, pochodziła z czasów niedawnych, miała niewiele ponad rok: jeszcze
do końca niezabliźniona, niekiedy otwierała się i ropiała nieco. To ona, pamiątka z bitwy pod Fleurus,
zakłócała kapitanowi nocny spoczynek, wszelako tego dnia, gdy jej właściciel wychodził z balii,
prezentowała się zgoła nie najgorzej.
Pomagałem mu, gdy tak odziewał się powoli i niedbale: ciemnoszary kaftan i tej samej barwy portki, zwane
pludrami, zapięte na kolanach tuż nad wysokimi sznurowanymi butami, skrywającymi pocerowane
pończochy. Natenczas opiął się w talii skórzanym pasem, który w czas nieobecności jego smarowałem
skrupulatnie, i wsunął za niego rapier o wydatnych jelcach, którego głownię i gardę pokrywały ślady,
wyszczerbienia i draśnięcia, świadectwa innych lat i innych kling. Był to rapier zacny, długi, ze złowrogiej
toledańskiej stali; przy wsuwaniu i wysuwaniu z pochwy wydawał niekończący się metaliczny pisk, od
którego skóra cierpła. Na koniec przejrzał się w wiszącym w izbie pokancerowanym lustrze
1 przywołał na twarz leciutki, znużony uśmieszek:
- Klnę się na Boga - wycedził przez zęby - że chce mi się pić.
915979952.003.png
Co powiedziawszy, ruszył przodem po schodach na dół, następnie zaś ulicą Toledo prościutko do Gospody
Pod Turkiem. Nie mając na sobie płaszcza, wybrał tę stronę, po której przygrzewało słońce, i kroczył z
dumnie uniesioną głową w kapeluszu, który zdobiło sfatygowane czerwone pióro. Chwilami muskał dłonią
szerokie rondo, pozdrawiając znajomą twarz, lub też uchylał go, widząc damy szczególnej kon-duity.
Podążałem za nim zamyślony, popatrując na skaczących po ulicy małych huncwotów, na kramarki
handlujące w podcieniach warzywami i na próżniaków, którzy wygrzewali się na słońcu pod kościołem
Jezuitów, pogrążeni w gwarnej dyspucie. Aczkolwiek nigdym nie należał do nadzwyczaj naiwnych pacholąt,
a miesiące, którem w okolicy już zdążył spędzić, zdołały mnie co nieco ociosać, to jednak wciąż rozpierała
mnie zwykła w tak młodym wieku ciekawość, chłonąłem przeto świat oczami pełnymi zadziwienia, pilnując,
by ani jednego drobiazgu nie uronić. Wtedy posłyszałem za naszymi plecami zbliżający się odgłos kopyt
dwóch mułów pociągowych i skrzypienie kół. Zrazu anim na to uwagi nie zwrócił, wozy i karoce stanowiły
tu częsty widok, ulica ta bowiem służyła jako wygodny trakt, którym można się było dostać na plac Mayor i
do Pałacu Królewskiego. Jednakże gdy powóz zrównał się z nami, uniosłem na chwilę wzrok, który napotkał
wpierw drzwiczki bez herbu, a powyżej, w okienku, twarz dziewczynki, jasne loki i najbardziej błękitne,
czyste i zniewalające oczy, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się podziwiać. Spojrzenie ich na moment
skrzyżowało się z moim, po czym, uniesione pędem karocy, przepadło w głębi ulicy. Ja zaś zadrżałem, choć
czemu - nie wiedziałem. Drżałbym wszakże jeszcze bardziej, gdybym wiedział, że właśnie zobaczyłem
samego Diabła.
- Bić się nam przyjdzie - rzekł Francisco de Quevedo.
Na stole tłoczyły się puste butelki, a ilekroć mość Francisco folgował sobie z winem San Martin de
Valdeiglesias - co zdarzało się wcale często - już był gotów wyciągać rapier i wadzić się choćby z samym
Panem Bogiem. Z talentu poeta, był człekiem chromym i krótkowzrocznym, ale pyszałkowatym, kawalerem
Zakonu Świętego Jakuba, a przy tym mężem wszetecznym, równie ciętym i szybkim w rapierze, co i w
dowcipie. Na królewskim Dworze cieszył się zarówno dobrą sławą pierwszorzędnego poety, jak i sławą złą
nieprzeciętnego raptusa. Tej ostatniej zawdzięczał niekiedy już to banicję, już to więzienną celę. Trzeba
bowiem wasżmościom wiedzieć, że choć nasz poczciwy król i pan Filip Czwarty oraz jego faworyt hrabia de
Olivares, jak zresztą cały Madryt, rozsmakowywali się w jego celnych wierszach, to jednak absolutnie nie
było im w smak, gdy sami stawali się ich bohaterami. Dlatego gdy światło dzienne ujrzał jakiś anonimowy
sonet lub też kwintylla, w których łacno rozpoznać można było rękę naszego poety, zaraz strażnicy z
pachołkami pojawiali się w drzwiach gospody, u niego w domu albo w jakim innym uczęszczanym przezeń
miejscu publicznym, i z całym szacunkiem prosili go, by im towarzyszył, wskutek czego znikał z oczu na
kilka dni, względnie i miesięcy. A jako że mość Francisco należał do ludzi upartych i dumnych, co to nigdy
gorzkich nauk do serc sobie nie biorą, perypetie owe spotykały go nader często, dodatkowego kwasu
dolewając do i tak złej krwi poety. Wszelako był zarazem wyśmienitym kompanem biesiadnym, a i dla
przyjaciół swych, do których zaliczał się kapitan Alatriste, druhem był niezastąpionym. Obydwaj chętnie
odwiedzali Gospodę Pod Turkiem, gdzie nieodmiennie zasiadali w większym gronie wokół jednego z
najlepszych stołów, jaki Caridad Cyganicha - ongiś dziwka, w owym czasie od czasu do czasu darząca
swymi wdziękami kapitana, wszelako za darmo - zawsze dla nich ostawiała. Tego poranka kompanii mości
Franciscowi i kapitanowi dotrzymywało stałe grono: licencjat Calzas, Juan Vicuńa, Klecha Perez i Cyklop
Fadrique, aptekarz z Puerta Cerrada.
- Bić się nam przyjdzie - powtórzył z naciskiem poeta.
Jak już nadmieniłem, animuszu dodawała mu pokaźna ilość wypitego Valdeiglesias. Powstał, przewracając
przy tym taboret, położył dłoń na rękojeści rapiera i jął spojrzeniem miotać gromy w stronę dwóch
nieznanych kawalerów zasiadających przy sąsiednim stole, których oręż i płaszcze zwisały z kołków na
ścianie. Przybysze dopiero co głośno wychwalali naszego poetę za strofy, które w rzeczywistości wyszły
spod pióra Luisa de Góngora, ten zaś był najbardziej znienawidzonym adwersarzem Queveda w całej
poetyckiej rzeczypospolitej. Pan Francisco po wielekroć nie omieszkał obrzucać go najgorszymi w swych
ustach obelgami: zwał go sodomitą, psem i Żydem. Omyłka w dobrej wierze, w każdym razie tak mogło się
wydawać, jednakże przyjaciel mojego kapitana nie zamierzał puszczać tego płazem:
Żebyś w me wiersze zębów wbić nie zdołał,
W boczek je włożę, mości Gongorełe...
... jął improwizować, chwiejąc się i kurczowo zaciskając dłoń na rękojeści rapiera, a przybysze tymczasem
nuże przepraszać, kapitan zaś i pozostali kompani przytrzymywali mości Francisca, ażeby broni nie dobywał
i na tamtych dwóch nie ruszał.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin