Katzenbach John - Analityk.pdf

(709 KB) Pobierz
ANALITYK
Najlepsze życzenia z okazji urodzin, doktorze Starks. Zniszczyłeś moje życie
Teraz ja zmienię Twoje
w koszmar
Rumpelstilskin.
J E D E N
SĄDZIŁ, że nie przeżyje tego roku. Większą część swoich pięćdziesiątych trzecich urodzin spędził jednak
jak każdego innego dnia, słuchając ludzi wylewających żale na własne matki. Matki bezmyślne, matki
okrutne, matki uwodzicielskie. Zmarłe matki, wiecznie żywe w umysłach swoich dzieci. Żyjące matki, które
ich dzieci chętnie by udusiły. Dotyczyło to zwłaszcza pana Bishopa i panny Levy oraz szczególnie
pechowego Rogera Zimmermana, który dzielił mieszkanie na Upper West Side - i najwyraźniej całe życie
na jawie oraz większość sugestywnych snów -z hipochondryczną, swarliwą manipulator-ką, zajadle
tłumiącą wszelkie przejawy niezależności swego jedynaka. Każde z nich w pełni wykorzystało owego dnia
przeznaczony dla siebie czas, by sączyć jad, oskarżając kobiety, które ich powiły.
Cierpliwie słuchał wybuchów nienawiści, marząc jedynie o tym, by jego pacjenci choć na moment
poniechali swojego gniewu i dostrzegli, że tak naprawdę są źli na samych siebie. Wiedział, że kiedyś
nadejdzie taki dzień, gdy po latach analizy w pustelni jego gabinetu wszyscy - nawet ten biedny,
zrozpaczony Roger Zimmerman - w końcu zdołają to pojąć.
Jednak w dniu urodzin, kiedy boleśnie przypomniał sobie o własnej śmiertelności, zaczął się zastanawiać,
czy wystarczy mu czasu, by doprowadzić choćby jedno z nich do wewnętrznego pojednania, które
wieńczy każdą terapię. Jego ojciec zmarł wkrótce po ukończeniu pięćdziesiątego trzeciego roku życia.
Nadwątlił serce, paląc jak komin i żyjąc w nieustannym stresie. Strach przed podzieleniem jego losu czaił
się złowróżbnie na dnie umysłu Starksa. Zatem słuchając narzekań zgorzkniałego Rogera Zimmermana,
w czasie kilku końcowych minut ostatniej tego dnia sesji był nieco rozproszony. I wtedy właśnie usłyszał
trzykrotny, nikły dźwięk dzwonka dobiegający z poczekalni.
Dzwonek zwiastował zawsze przybycie nowego pacjenta. Nie zmieniając pozycji, spojrzał w terminarz, a
następnie na zegar stojący na niewielkim stoliku poza zasięgiem wzroku pacjenta. Nikt nie był zapisany
na godzinę osiemnastą. Zegar wskazywał siedemnastą czterdzieści osiem i siedzący na kanapce Roger
Zimmerman wyraźnie zesztywniał.
Zdawało mi się, że jestem ostatni. Starks nie odpowiedział.
Nigdy dotąd nikt po mnie nie przychodził. Doktor wciąż milczał.
Nie życzę sobie, by ktoś tu po mnie przychodził - podniósł glos Zimmerman. - Chcę być ostatni.
Jutro rozwiniemy tę kwestię - zaproponował Starks. - Możemy od tego zacząć. Niestety dziś musimy
kończyć.
Zimmerman nie ruszał się z miejsca.
- Jutro? O ile się nie mylę, jutro jest ostatni dzień przed pana wy
jazdem na ten cholerny sierpniowy urlop, zresztą jak co roku. I co mi
to da?
Nadal milczał, pytanie zawisło w powietrzu.
Zimmerman głośno prychnął i opuścił nogi z kozetki na podłogę.
- Nie lubię zmian - oświadczył ostro. - Wcale mi się to nie podo
ba. - Podnosząc się, rzucił doktorowi ostre spojrzenie. - Zawsze ma
być tak samo. Przychodzę, kładę się na kozetce, gadam. Zawsze je
stem ostatnim pacjentem. Tak ma być i basta.
Po tych słowach gwałtownie się obrócił, demonstracyjnie przemierzył niewielki gabinet i wyszedł z
wściekłą miną, nie oglądając się za siebie.
Starks przez chwilę nie podnosił się z fotela, wsłuchany w nerwowe kroki mężczyzny stukające w
korytarzu na zewnętrz. Potem wstał i wyszedł z gabinetu drugimi drzwiami, prowadzącymi do skromnej
recepcji. Wynajął ten lokal rok po ukończeniu stażu, by nie zmienić go przez ponad ćwierć wieku. Nade
wszystko cenił sobie rozkład tego mieszkania i szczególne usytuowanie gabinetu.
Prowadziło do niego troje drzwi: jedne z sieni przerobionej na malutką poczekalnię, drugie wprost z klatki
schodowej, trzecie zaś z kuchni i części mieszkalnej, w której mieściła się sypialnia. Gabinet był więc
czymś w rodzaju prywatnej wysepki łączącej te wszystkie światy. Często traktował go jako przedsionek,
most do różnych rzeczywistości. I bardzo mu to odpowiadało.
Nie miał pojęcia, który z jego pacjentów pojawił się tak nieoczekiwanie. Otworzył drzwi do poczekalni i
rozejrzał się. W pomieszczeniu nie było nikogo.
- Halo? - spytał zdezorientowany, choć przecież widział, że nikogo nie ma. Zmarszczył czoło, poprawił na
nosie okulary w drucianej oprawce. - Ciekawe - rzekł. I wtedy zauważył kopertę leżącą na krześle
przeznaczonym dla pacjentów.
Podszedł i wziął ją do rąk. Była zaadresowana na maszynie. Zwlekał z jej otwarciem, zastanawiając się,
który z pacjentów podrzucił mu tę przesyłkę. W końcu rozerwał kopertę i wyjął z niej dwie kartki zapisane
pismem maszynowym. Przeczytał tylko pierwszą linijkę:
Najlepsze życzenia z okazji urodzin, doktorze. Witaj w pierwszym dniu swojej śmierci.
Wziął głęboki oddech. Zakręciło mu się w głowie od ciężkiego powietrza w dawno nie wietrzonym
mieszkaniu. Żeby nie upaść, musiał oprzeć się o ścianę.
Doktor Frederick Starks, zajmujący się zawodowo terapią opartą na introspekcji, żył samotnie, nękany
dzień po dniu wspomnieniami innych.
Podszedł do niewielkiego antycznego biurka z klonu, które podarowała mu przed piętnastu laty żona. Od
jej śmierci minęły już trzy lata. Kiedy jednak usiadł przy biurku, miał wrażenie, że wciąż słyszy jej głos.
Rozłożył list przed sobą na podkładce. Po chwili namysłu doszedł do wniosku, że od dziesięciu lat nie
doznał strachu. Ostatnią rzeczą, jaka go przeraziła, była diagnoza, którą usłyszał z ust onkologa
leczącego żonę.
Starał się uspokoić rozkołatane serce. Boleśnie odczuwał swoją samotność, zły na siebie, że czuje się z
jej powodu taki bezbronny.
Ricky Starks - rzadko przyznawał, że woli to zdrobnienie niż swoje napuszone imię Frederick - lubił
porządek i był niezwykle poukładany. Racjonalne podejście do życia stanowiło, jak sądził, jedyny sposób
wprowadzenia ładu w chaos wnoszony przez pacjentów. Wątłej budowy ciała, wzrostu około metra
osiemdziesięciu, miał szczupłą, ascetyczną sylwetkę, czemu sprzyjały codziennie odbywane w porze
lunchu szybkie marsze oraz wytrwałe odmawianie sobie jakichkolwiek słodyczy.
Szczycił się włosami, które choć lekko przerzedzone, nadal porastały mu głowę jak łany pszenicy prerię.
Od pewnego czasu nie palił i tylko sporadycznie pozwalał sobie na lampkę wina. Czuł się młodszy niż
przed laty, ale miał gorzką świadomość, że jego ojciec nie dożył wieku, w który on właśnie wkraczał.
Zresztą, pomyślał, nie jestem jeszcze przygotowany na śmierć. Czytał dalszą część listu:
Jestem kimś z twojej przeszłości. Zrujnowałeś mi życie. Może nie wiesz jak, dlaczego ani kiedy, ale
zrobiłeś to. Sprowadziłeś nieszczęście i smutek na każde moje tchnienie. Zniszczyłeś moje życie. Teraz ja
zmienię twoje w koszmar.
Ricky Starks znów zaczerpnął głęboko oddechu.
Początkowo pragnąłem zabić cię jak psa, by wyrównać rachunki. Potem jednak uznałem, że byłoby to za
proste. Stanowisz żałośnie łatwy cel, doktorze. Za dnia nie zamykasz drzwi na klucz. Od poniedziałku do
piątku niezmiennie spacerujesz ustaloną trasą. W niedzielę bierzesz „Timesa" i siadasz przy cebulowym
preclu oraz orzechowej kawie z dwiema łyżkami cukru, bez mleka, w kawiarni dwie przecznice na
południe od twojego mieszkania.
To byłoby zbyt proste. Przyczajenie się i zamordowanie ciebie nie sprawiłoby mi oczekiwanej
przyjemności. Uznałem, że będzie lepiej, gdy sam się zabijesz.
Ricky Starks niespokojnie poprawił się na krześle. Zdawało mu się, że gorące powietrze drży i faluje nad
literami przed jego oczyma jak żar nad kominkiem pełnym płonącego drewna. Usta wyschły mu na wiór.
Zabij się sam, doktorze.
Skocz z mostu. Strzel sobie w łeb. Wybiegnij przed rozpędzony autobus miejski. Wybór należy do ciebie.
To najlepsze wyjście. Twoje samobójstwo będzie stosowniejsze, biorąc pod uwagę kontekst naszej
znajomości. I niewątpliwie bardziej satysfakcjonujące jako sposób spłacenia długu wobec mnie. Zabawimy
się w taką grę: masz dokładnie dwa tygodnie, licząc od szóstej jutro rano, by odkryć, kim jestem. Jeśli ci
się uda, wykupisz jedno z drobnych ogłoszeń drukowanych codziennie na dole pierwszej strony „New
York Timesa", a w treści umieścisz moje nazwisko. Tylko tyle. Wydrukujesz moje nazwisko.
Jeśli tego nie zrobisz, cóż... będzie wesoło. Jak pewnie widzisz, na drugiej stronie listu figuruje spis
pięćdziesięciorga dwojga twoich krewnych. Od niespełna półrocznego noworodka, dziecka siostrzenicy,
po kuzyna - inwestora z Wall Street, który jest tak samo zasuszony i nudny jak ty. Jeżeli nie zamieścisz
ogłoszenia, daję ci wybór: natychmiast się zabijesz lub zniszczę jedną z tych niewinnych osób. Zniszczę.
Ciekawe słowo. Może oznaczać finansową ruinę. A równie dobrze gwałt psychiczny.
Może to też być morderstwo. Masz o czym myśleć. Może wybiorę kogoś młodego, a może starego.
Obiecuję jednak, że za moją sprawą spotka tę osobę coś takiego, czego ona sama - lub jej najbliżsi - nie
zapomni do końca życia, choćby latami chodziła na psychoanalizę.
Cokolwiek przytrafi się tej osobie, w każdej minucie pozostałego ci na tym padole żywota będziesz dręczył
się myślą, że przyczyniłeś się do jej nieszczęścia.
O ile oczywiście nie wybierzesz bardziej honorowego wyjścia i nie zabijesz się sam. Masz więc do
wyboru: moje nazwisko lub twój nekrolog, oczywiście w tej samej gazecie.
Na dowód, że moje macki sięgają daleko, skontaktowałem się dziś z jedną z osób z listy i podrzuciłem jej
skromną wiadomość. Zachęcam cię, byś przez resztę dzisiejszego wieczoru dobrze pokombinował, kto i
w jaki sposób został dotknięty. A jutro z samego rana bierz się do roboty.
Oczywiście nie przypuszczam, by udało ci się odkryć moją tożsamość. Więc w ramach forów
postanowiłem w ciągu najbliższych piętnastu dni podrzucać ci od czasu do czasu wskazówki. Oto
pierwsza z nich:
Raz była szczęśliwa rodzina,
Mamusia, tatuś i mała dziecina.
Lecz czas radości skrył się i schował,
Gdy w dal tak siną tatuś pożeglował.
Poezja nie jest moją mocną stroną. Za to nienawiść tak.
Możesz mi zadać trzy pytania. Takie, na które odpowiem tak lub nie. Tą samą drogą, w ramach ogłoszeń
na pierwszej stronie „New York Timesa", odpowiem ci na swój sposób w ciągu doby. Powodzenia. Warto,
żebyś poczynił niezbędne przygotowania do pogrzebu. Nie radzę ci kontaktować się z policją. Najwyżej
cię wyśmieją,a tego na pewno nie zniosłaby twoja duma. Poza tym rozwścieczyłoby mnie to jeszcze
bardziej, a tymczasem wciąż nie wiesz, na co mnie stać. Zapewniam, że mogę reagować nieobliczalnie
na wszelkie niegodziwe zachowania. Jednego możesz być absolutnie pewien: mój gniew nie zna granic.
RUMPELSTILSKIN
Ricky Starks opadł ciężko na oparcie krzesła, jakby złość emanująca z listu zdzieliła go pięścią w twarz.
Podniósł się z trudem, podszedł do okna i uchylił je, wpuszczając do cichego pokoju miejskie hałasy,
niesione nieoczekiwanym pod koniec lipca wietrzykiem. Wciągnął dwa głębokie oddechy i zamknął okno.
Wrócił do listu. Z jednej strony miał ochotę go zbagatelizować. Po prostu nie dać się wciągnąć w coś, co
bynajmniej nie przypominało gry.
Potrząsnął głową. Nic z tego. Przez moment poczuł uznanie dla wyrafinowania nadawcy. Groźba miała
dwa ostrza. Jeśli pozostanie bierny, ucierpi ktoś inny. Niewinna i najprawdopodobniej młoda istota, bo
młodzi mają więcej do stracenia. Ricky przełknął ślinę. Obwiniałby siebie i do końca życia przeżywał
katusze.
W tym względzie nadawca miał całkowitą rację.
Ale popełnić samobójstwo? Byłoby to zaprzeczeniem wszystkiego, o co walczył przez całe życie.
Podejrzewał, że ten, kto podpisał się Rumpelstilskin, dobrze o tym wiedział.
- Muszę zadzwonić na policję - powiedział na głos.
Zawahał się. I co im powiem? Że dostałem list z pogróżkami? A potem usłyszę z ust jakiegoś nudnego,
pozbawionego wyobraźni urzędnika: „I co z tego?". Następnie przyszło mu do głowy, żeby zatelefonować
do adwokata. Ale przecież prawnik nic nie pomoże w sprawie wyłuszczonej w liście. Przeciwnik podszedł
go na polu walki, które doskonale znał. Gra miała opierać się na intuicji, psychologii, emocjach i lęku.
Potrząsnął głową i pomyślał: na tym polu mam jeszcze jakieś szanse.
Czego zdążyłem się dowiedzieć? - zadał sobie pytanie.
Ktoś wie, jak wygląda każdy mój dzień, kiedy mam przerwę na lunch i co robię w weekendy. Wykazał się
sprytem, kompletując listę moich krewnych.
Zna datę moich urodzin.
Do pioruna, co ja takiego zrobiłem, żeby aż tak mnie nienawidzić?
Ricky zdawał sobie sprawę, że nie ustrzegł się pewnej właściwej wielu terapeutom arogancji wypływającej
z przekonania, że czyni dobro na swoim niewielkim poletku. Ale bardzo zaniepokoiło go to, iż potrafił
zaszczepić w kimś tak potworną nienawiść. Kim jesteś? - zażądał od listu odpowiedzi.
Sięgnął do górnej szuflady z prawej strony biurka, by wyjąć stary, oprawny w skórę notatnik z adresami.
Na początek, zdecydował, postaram się znaleźć krewnego, z którym skontaktował się mój prześladowca.
Pewnie to jakiś dawny pacjent, może wycofał się z terapii na wczesnym etapie i popadł w głęboką
depresję. Ktoś, kto przez wiele lat pielęgnował w sobie wręcz psychopatyczną nienawiść do niego. Miał
nadzieję, że przy odrobinie szczęścia uda mu się zidentyfikować byłego pacjenta. Kierowany empatią,
starał się wmówić sobie, że nadawca listu - Rumpelstilskin - po prostu wyciąga rękę z prośbą o pomoc.
Jednak po chwili równie szybko odrzucił tę nie prowadzącą do niczego myśl. Trzymając w dłoni notatnik z
adresami, Ricky myślał o postaci, której imieniem podpisał się nadawca listu. Okrutny - powiedział do
siebie - złowróżbny karzeł z baśni, który nikomu nie daje się przechytrzyć, a przegrywa jedynie z powodu
pecha. To spostrzeżenie nie poprawiło mu samopoczucia.
Odsunął list na bok i otworzył notes z adresami, by wyszukać numer pierwszej z pięćdziesięciu dwóch
osób na liście. Skrzywił się nieco i zaczął wystukiwać kolejne cyfry na klawiaturze telefonu. Przez ostatnie
lata właściwie nie kontaktował się ze swoimi krewnymi i nie sądził, by wpadli w entuzjazm, słysząc jego
głos w słuchawce. Zwłaszcza biorąc pod uwagę powód rozmowy.
DWA
Ricky Starks czuł się niemal chory, usiłując wyciągać informacje od swych krewnych, którzy reagowali
zdumieniem na jego telefon. Dochodziła już dziesiąta wieczór, a jemu zostało jeszcze ponad dwadzieścia
pięć osób z listy. Jak dotąd, nie trafił na żaden ślad wart dalszych indagacji.
Dwudziestą pierwszą osobę pamiętał jak przez mgłę. Jego starsza siostra, zmarła przed dziesięciu laty,
miała dwóch synów. Rozpoznał adres starszego z nich w Deerfiled w stanie Massachusetts, kod pocztowy
413. Oświecił go nagły przebłysk pamięci. Siostrzeniec był nauczycielem historii w tamtejszej prywatnej
szkole. Odetchnął z ulgą i wyposażony przynajmniej w ten strzępek wiedzy, sięgnął po telefon. Wybrał
numer i odczekał sześć sygnałów, nim ktoś podniósł słuchawkę. Głos był wyraźnie młody.
Halo - odezwał się Ricky. - Chciałbym rozmawiać z Timothym Grahamem. Tu wujek Frederick. Doktor
Frederick Starks.
Mówi Tim junior.
Po chwili milczenia Ricky podjął:
Witaj, Tim. Myśmy się chyba nigdy nie spotkali...
Widzieliśmy się. Raz. Pamiętam. Na pogrzebie babci. Chcesz rozmawiać z tatą?
Jeśli można.
O czym?
Ricky zdziwił się, słysząc podobne pytanie z ust kogoś tak młodego. Odniósł wrażenie, że młodzieniec
stara się chronić ojca.
Mam do niego pewną nietypową sprawę - wyjaśnił.
Mieliśmy już nietypowy dzień - powiedział zagadkowo nastolatek. - Tata jest teraz zajęty. Gliny jeszcze tu
są.
Ricky nabrał gwałtownie powietrza.
- Policja? Stało się coś?
Tim nie odpowiedział na jego pytanie, natomiast szybko zadał swoje, nieco zaskakując nim Starksa:
- Po co dzwonisz?
Ricky zaczął wystudiowanym, spokojnym tonem:
Mój dawny pacjent - pewnie pamiętasz, że jestem lekarzem, prawda, Tim? - będzie próbował
skontaktować się z kimś z naszej rodziny. Dzwonię, żeby wszystkich ostrzec. Chciałbym o tym
porozmawiać osobiście z twoim tatą. Co robi u was policja?
Chodzi o moją siostrę. Ktoś ją śledził... - zaczął niepewnie chłopiec, ale zaraz przerwał. - Lepiej jednak
poproszę tatę - zdecydował energicznie.
Ricky usłyszał stuknięcie słuchawki odkładanej na blat. Po chwili odezwał się głos:
Wujek Frederick?
Witaj, Tim. Wybacz, że cię niepokoję.
Nie szkodzi. Syn mówi, że chcesz mnie ostrzec.
- Poniekąd. Dostałem dziś anonim, chyba od byłego pacjenta. Pisze, że będzie się starał
skontaktować z kimś z moich krewnych. Obdzwaniam teraz całą rodzinę, żeby wszystkich ostrzec i
ustalić, czy już nie zrobił komuś przykrości.
Na łączach zapadła martwa, lodowata cisza na niemal minutę.
Co to za pacjent? - spytał ostro Tim senior. - Ktoś niebezpieczny?
Nie wiem dokładnie, kto to taki. List nie był podpisany. Domyślam się tylko, że może chodzić o dawnego
pacjenta.
Zgłosiłeś to na policję?
Nie. Wysłanie listu nie jest przecież przestępstwem.
To samo powiedzieli mi ci dranie.
Słucham? - zaniepokoił się Ricky.
Gliny. Zadzwoniłem na policję, zadali sobie trud, żeby się do mnie pofatygować, i powiedzieli, że nie są w
stanie nic zrobić.
Po co dzwoniłeś na policję?
Timothy Graham wziął głęboki oddech, ale zamiast się uspokoić, zirytował się jeszcze bardziej, jakby dał
w ten sposób upust tłumionej złości.
- To musi być jakiś chory na umyśle drań. Ukatrupię go gołymi rękami, niech go tylko dorwę. Dasz
wiarę? W dniu jej urodzin! Akurat w czternaste urodziny. Ohyda.
Ricky skamieniał. Nagle otworzyła mu się klapka w mózgu. Zdał sobie sprawę, że od początku powinien
był zwrócić uwagę na ten szczególny związek. Z całej rodziny tylko córka Tima obchodziła urodziny w tym
samym dniu co on. Zbeształ się w myślach: Trzeba było zadzwonić do nich w pierwszej kolejności.
Co się stało? - spytał wprost.
Ktoś podrzucił Mindy urodzinową kartę do jej szkolnej szafki. Wiesz, z takich wielkich, składanych,
landrynkowych, jakie sprzedają w supermarkecie. Wciąż nie mogę dociec, jak ten drań niepostrzeżenie
otworzył szafkę. Gdzie była wtedy, do cholery, ochrona? W głowie się nie mieści. W każdym razie, kiedy
Mindy przyszła do szkoły, znalazła tę nieszczęsną kartę i otworzyła ją, przekonana, że to żart którejś z
koleżanek. I wiesz co? Z karty wysypał się cały stos wstrętnych pornograficznych zdjęć kobiet przykutych
łańcuchami. Naprawdę ostre fotki, dla ludzi o stalowych nerwach. Ktoś napisał na kartce: „Właśnie to z
tobą zrobię, gdy znajdziemy się sam na sam".
Ricky zesztywniał na swoim krześle. Rumpelstilskin, pomyślał.
Spytał jednak:
Co na to policja? Co ci powiedzieli?
Miejscowi gliniarze - Tim się rozgorączkował - to kompletni idioci. Powiedzieli mi beztrosko, że na razie
nie ma namacalnych dowodów, by ktoś czyhał na Mindy, więc nie mogą nic zrobić. Im potrzebna jest
jawna akcja. Innymi słowy, ktoś ją musi najpierw napaść. Po prostu horror. Starasz się chronić własne
dzieci przed okrucieństwem i złem tego świata i proszę, wystarczy uśpić na chwilę czujność, a spotyka cię
coś takiego.
Po tych słowach nauczyciel historii rozłączył się.
Ricky Starks oparł się ciężko o blat biurka. Poczuł, że ogarnia go rozpacz. Rumpelstilskin zadał cios
wnuczce jego siostry, kompletnie bezbronnemu dziecku. Wybrał radosną chwilę, moment rozkwitu - jej
czternaste urodziny - by zaprawić je strachem i ohydą. Ricky spojrzał na list. Gwałt psychiczny.
Świadomie użył tego słowa zaraz obok słowa „zniszczę".
Była północ, Ricky czuł się otępiały i samotny jak palec. Po całym gabinecie walały się skoroszyty z
szarego papieru, notatniki ze stenografami, kartki papieru kancelaryjnego i minikasety magnetofonowe.
Stojąc w centrum tego bałaganu, czuł się jak człowiek, który wyszedł właśnie z piwnicznego schronu po
przetoczeniu się tornada. Doszedł do wniosku, że studiowanie setek terapii oraz kartotek z dziesięciu lat
nie ma sensu. Nie znajdzie tam Rumpelstilskina.
A w każdym razie nie dokona jego identyfikacji.
Gdyby nadawca listu znalazł się dziś na jego kozetce, na choćby najkrótszą terapię, Ricky natychmiast by
się zorientował. Ton. Styl. To były dla niego cechy równie czytelne jak dla detektywa odciski palców.
Nawet po długim czasie żaden pacjent nie mógł pojawić się tak dalece odmieniony, by skryć przed nim
swoją tożsamość. Niektórzy byli zapewne wściekli, uznając lata wizyt za stracone. Trzeba się z tym liczyć,
że nie każda terapia odnosi skutek. Na pewno znaleźliby się ludzie, którym nie pomógł. Lub tacy, których
Zgłoś jeśli naruszono regulamin