Wojt Albert - Szmaragdowy krucyfiks.pdf
(
870 KB
)
Pobierz
ALBERT WOJT
SZMARAGDOWY
KRUCYFIKS
WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ • WARSZAWA • 1986
I
Jonathan Dembinsky z niekłamanym obrzydzeniem przełkn
ą
ł kolejny łyk ciepłej, luro-
watej whisky. Od blisko trzech godzin tkwił przy brudnym stoliku w obskurnym, motelowym
barze i gapił si
ę
przez dawno nie myte okno na zielono-pomara
ń
czowy camping oznaczony
rzekomo szcz
ęś
liwym numerem siedem. Domek był ju
ż
uwieczniony na kliszy kieszonkowe-
go aparatu fotograficznego, podobnie zreszt
ą
jak sportowy jaguar, jego mocno podtatusiały
wła
ś
ciciel i ruda niczym wiewiórka dama o wystaj
ą
cych ko
ś
ciach policzkowych. Wła
ś
nie
zazdrosnemu m
ęż
owi owej damy zawdzi
ę
czał Jonathan dzisiejsz
ą
wycieczk
ę
do motelu, nie
wspominaj
ą
c o spoczywaj
ą
cym w wewn
ę
trznej kieszeni marynarki czeku na dwie
ś
cie pi
ęć
-
dziesi
ą
t dolarów. Analogiczna kwota mogła te
ż
sta
ć
si
ę
jego własno
ś
ci
ą
w przypadku dosta-
rczenia zleceniodawcy przekonuj
ą
cych dowodów zdrady mał
ż
onki. Niestety okna pawilonu
numer siedem były zamkni
ę
te na głucho, a od
ś
rodka zasłaniały je szczelne
ż
aluzje i detektyw
nie miał mo
ż
liwo
ś
ci dyskretnego sfotografowania grzesznej pary in flagranti. Forsowanie
drzwi przy u
ż
yciu wytrycha b
ą
d
ź
sił
ą
wi
ą
załoby si
ę
z ryzykiem gwałtownej reakcji wła
ś
cicie-
la motelu. W tej sytuacji Jonathanowi nie pozostawało nic innego, jak cierpliwie czeka
ć
, a
ż
damie i jej adoratorowi znudz
ą
si
ę
amory, a potem sfotografowa
ć
ich w momencie opuszcza-
nia campingu.
Prawd
ę
powiedziawszy Dembinsky nigdy nie przepadał za
ś
ledzeniem niewiernych
ż
on,
od dłu
ż
szego czasu tak si
ę
jednak składało,
ż
e musiał przyj
ąć
z pocałowaniem r
ę
ki ka
ż
de zle-
cone mu zadanie. Sam dobrze nie wiedział, czy wzrosła konkurencja, czy spadło zapotrzebo-
wanie na oferowane przez niego usługi, do
ść
ż
e bywały tygodnie, kiedy
ż
aden klient nawet
nie zajrzał do klitki nosz
ą
cej szumne miano biura a odnajmowanej za ci
ęż
kie pieni
ą
dze przy
jednej z głównych ulic Nowego Jorku. Nie raz ju
ż
i nie dwa detektyw zastanawiał si
ę
nad
zwini
ę
ciem interesu i poszukaniem innego zaj
ę
cia ale w ko
ń
cu zawsze trafiał si
ę
kto
ś
z mniej-
szym lub wi
ę
kszym kłopotem, z którym sam nie umiał sobie poradzi
ć
, i z czekiem na kilka
dolarów
Gwałtowny łoskot otwieranych kopniakiem drzwi wyrwał Jonathana z zamy
ś
lenia.
Widok skórzanych kurtek policji stanowej nigdy nie nastrajał go optymistycznie. Teraz te
ż
przeprowadził w duchu błyskawiczny rachunek sumienia, ale doszedł do wniosku,
ż
e tym
razem nikt nie powinien si
ę
do niego przyczepi
ć
. Miał wła
ś
nie zamiar spokojnie si
ę
gn
ąć
po
swoj
ą
whisky, kiedy przy stoliku zatrzymał si
ę
blisko dwumetrowy dryblas o twarzy
ż
ywo
przypominaj
ą
cej goryla.
— Wsta
ń
i połó
ż
łapy na karku! — Ochrypły nie znosz
ą
cy sprzeciwu głos mógł przy-
prawi
ć
o g
ę
si
ą
skórk
ę
. — No, dalej!
Dembinsky bez słowa spełnił polecenie. Wiedział dobrze,
ż
e w takiej sytuacji
ż
adne
protesty nie s
ą
wskazane.
— Co
ś
ty za jeden? — Drugi z policjantów był nieco ni
ż
szy, a wydatny brzuch i nalane
policzki nadawały mu niemal dobroduszny wygl
ą
d.
— W prawej, zewn
ę
trznej kieszeni mam licencj
ę
i prawo jazdy — poinformował skwa-
pliwie.
— Prywatny szpicel? — Ten z twarz
ą
goryla omal nie rozdarł Jonathanowi marynarki,
kiedy pakował mu r
ę
k
ę
do kieszeni i wyci
ą
gał licencj
ę
detektywa. — Słyszałe
ś
, Jack? Byle
p
ę
tak z Nowego Jorku wyobra
ż
a sobie,
ż
e bez pytania mo
ż
e w
ę
szy
ć
po naszym terenie.
— Takie czasy, Bob, takie czasy. We łbach si
ę
ludziom poprzewracało.
— Teraz ka
ż
dy lubi wtyka
ć
nos w nie swoje sprawy.
— I tak dobrze,
ż
e ten mały nie podskakuje.
— Tylko by spróbował!
Zarechotali gło
ś
nym, głupawym
ś
miechem i ni
ż
szy w przypływie dobrego humoru
przyło
ż
ył Jonathanowi łokciem po
ż
ebrach. Detektyw omal nie stracił równowagi. Pierwszy
kontakt z miejscowymi stró
ż
ami prawa nie wypadł najlepiej, mogło by
ć
jednak i gorzej.
— Czego tu szukasz? — Bob rozsiadł si
ę
wygodnie na jednym z krzeseł przy stoliku
Jonathana.
— Jeden facet jest cholernie ciekaw, z kim jego
ż
ona przyprawia mu rogi.
— Przyjechałe
ś
za babk
ą
zrobi
ć
jej kilka fotek?
— Zgadza si
ę
.
— Gdzie ona teraz jest?
— W siódemce. — Dembinsky skin
ą
ł znacz
ą
co w kierunku kolorowego domku.
— A co powiesz o jej adoratorze?
— Na razie wiem tylko,
ż
e ma czerwonego jaguara.
— Wpisali si
ę
do ksi
ę
gi motelowej?
— Jako pa
ń
stwo Smith.
— Co ty na to, Jack? — Policjant o twarzy goryla jak gdyby odrobin
ę
złagodniał.
— Diabli wiedz
ą
. Mo
ż
e mały nie ł
ż
e.
— Mo
ż
e...
Zamilkli. Dembinsky dyskretnie rozejrzał si
ę
po barze. Wizyta policjantów wypłoszyła
nielicznych amatorów lurowatej whisky i taniego piwa. Nawet barman znikn
ą
ł gdzie
ś
na
zapleczu.
— Mam pewien pomysł, szpiclu! — Bob nieoczekiwanie chwycił detektywa za klap
ę
marynarki i poci
ą
gn
ą
ł ku sobie. — My wy
ś
wiadczymy ci dwie przysługi, a ty postawisz nam
butelk
ę
.
— To brzmi całkiem interesuj
ą
co — Jonathanowi przemkn
ę
ła my
ś
l,
ż
e w gruncie rze-
czy sprawy nie układaj
ą
si
ę
najgorzej. — Co miałbym za t
ę
flaszk
ę
?
— Przede wszystkim uz
ę
bienie w komplecie i nie uszkodzon
ą
g
ę
b
ę
.
— A poza tym?
— Mogliby
ś
my zajrze
ć
do tej siódemki i sprawdzi
ć
, czy twoja lalunia nie schowała pod
łó
ż
kiem bomby atomowej. Gdyby
ś
przy okazji cykn
ą
ł sobie fotk
ę
, to byłaby ju
ż
tylko twoja
prywatna sprawa.
— Jeste
ś
cie równe chłopaki! — Dembinsky a
ż
zatarł r
ę
ce z zadowolenia. — Spróbuj
ę
wyd
ę
bi
ć
od barmana co
ś
lepszego od tej lury. — Wymownym ruchem odsun
ą
ł swoj
ą
szkla-
nk
ę
.
— To chod
ź
my, bo goł
ą
bki gotowe jeszcze wyfrun
ąć
z gniazdka.
Bob oci
ęż
ale podniósł si
ę
z miejsca i bez po
ś
piechu ruszył do wyj
ś
cia, a Jack ju
ż
całkiem przyja
ź
nie poklepał Jonathana po ramieniu Chwil
ę
pó
ź
niej wszyscy trzej znale
ź
li si
ę
na motelowym parkingu. Dembinsky si
ę
gn
ą
ł do kieszeni po niewielki, mieszcz
ą
cy si
ę
w dło-
ni, aparat fotograficzny i odruchowo zerkn
ą
ł na licznik. Zostało jeszcze niemal pół błony, nie
musiał wi
ę
c zmienia
ć
kasety.
— Co to za aparat? — W głosie ni
ż
szego z policjantów zabrzmiała drwina. — Na
fotkach pewno nie mo
ż
na nikogo rozpozna
ć
.
— Nie sta
ć
mnie na lepszy.
— Mo
ż
e to i lepiej. Nie b
ę
dziesz płakał po stracie...
Bob zarechotał gło
ś
no Jonathan podejrzliwie zerkn
ą
ł na niego, ale było ju
ż
za pó
ź
no.
Fachowo wymierzony cios w okolic
ę
dołka pozbawił detektywa oddechu, a dwa kolejne, w
nos i szcz
ę
k
ę
, rzuciły go na ziemi
ę
. W rozpaczliwym odruchu zwin
ą
ł si
ę
w kł
ę
bek i schował
głow
ę
. Zacz
ą
ł liczy
ć
kopniaki. Pami
ę
tał jeszcze pi
ą
ty. Przy szóstym poleciał niczym kamie
ń
na samo dno Wielkiego Kanionu.
II
Pamela Burger zdecydowanym ruchem zgasiła wypalonego do połowy papierosa.
Postanowiła,
ż
e nie b
ę
dzie czekała nawet sekundy dłu
ż
ej. Si
ę
gn
ę
ła do torebki po puderniczk
ę
,
by przytuszowa
ć
liczne piegi na perkatym nosie, wielkim grzebieniem zaczesała rude włosy
bardziej na czoło i ruszyła do wyj
ś
cia. Gasiła wła
ś
nie
ś
wiatło w niespełna pi
ę
ciometrowej
klitce, zwanej szumnie gabinetem, kiedy cichy brz
ę
czyk poinformował j
ą
,
ż
e kto
ś
otworzył
wła
ś
nie drzwi do poczekalni. Zje
ż
yła si
ę
niczym rozjuszona kotka.
— Nie do
ść
,
ż
e od trzech tygodni nie płacisz mi ani centa, to jeszcze musz
ę
wysiady-
wa
ć
w tej cholernej norze diabli wiedz
ą
do której! — Rozpu
ś
ciła j
ę
zyk nie czekaj
ą
c na wej-
ś
cie pryncypała. — Mam ju
ż
tego po dziurki w nosie, rozumiesz?! Znajd
ź
sobie inn
ą
frajerk
ę
.
Ja zwijam manatki!
Odczekała chwil
ę
, ale nikt nie przekroczył progu gabinetu. Z odrobin
ą
niepokoju
pchn
ę
ła drzwi z dykty i mro
ż
onego szkła. Na jednym z krzeseł stoj
ą
cych w mikroskopijnej
poczekalni siedział Dembinsky. Wygl
ą
dał, jakby przejechał po nim walec drogowy.
— Daj mi. szklaneczk
ę
— wyst
ę
kał
— Bo
ż
e, co si
ę
stało?!
— Dwaj gliniarze pouczyli mnie,
ż
e nie nale
ż
y wsadza
ć
nosa w cudze sprawy.
— Nie rozumiem?
— Nigdy nie grzeszyła
ś
nadmiarem inteligencji! — westchn
ą
ł z rezygnacj
ą
— Po
prostu policja z Hazleton uwa
ż
a,
ż
e je
ś
li kole
ś
miejscowego szeryfa ma ochot
ę
kocha
ć
si
ę
z
pani
ą
Brandon, to ani mnie, ani staremu Brandonowi nic do tego. — Odruchowo przejechał
dłoni
ą
po obolałej i pokrwawionej twarzy, potem sm
ę
tnie popatrzył na rozdarty r
ę
kaw skórza-
nej kurtki, by w ko
ń
cu utkwi
ć
bezmy
ś
lne spojrzenie w sztywnej od błota nogawce spodni. —
Prawd
ę
powiedziawszy sam nie wiem, jakim cudem stamt
ą
d wróciłem. Tak mi doło
ż
yli,
ż
e na
dobr
ą
spraw
ę
powinienem zako
ń
czy
ć
jazd
ę
na pierwszym przydro
ż
nym drzewie.
— Biedaku...
— Przyniesiesz wreszcie t
ę
whisky? Od pustej gadaniny jeszcze nikomu nie przestało
łupa
ć
w obolałej łepetynie.
Potulnie pobiegła do gabinetu, by po chwili wróci
ć
ze szklank
ą
wypełnion
ą
w trzech
czwartych złocistym płynem. Detektyw wypił duszkiem i wymownym gestem poprosił o
jeszcze. Po drugiej porcji poczuł si
ę
znacznie lepiej. Wsun
ą
ł do ust kostk
ę
gumy do
ż
ucia i
wyprostował si
ę
na krze
ś
le.
— Ciekawe, czy stary Brandon b
ę
dzie na tyle przyzwoity, by doło
ż
y
ć
mi cho
ć
ze dwie
setki za t
ę
dzisiejsz
ą
histori
ę
? Musz
ę
go
ś
cia zdrowo przycisn
ąć
.
— Gdzie
ś
koło południa pytał o ciebie jeden facet — przypomniała sobie sekretarka.
— Kto taki?
— Uciekinier ze wschodniej Europy, czy co
ś
w tym rodzaju. Gadał niczym Murzyn z
buszu, niewiele z tego zrozumiałam, a nazwiska, gdyby nie wizytówka, w
ż
yciu bym nie
zapami
ę
tała.
— Mo
ż
e Polak? — Dembinsky wyra
ź
nie si
ę
o
ż
ywił.
— Diabli wiedz
ą
. — Pamela wzruszyła ramionami. — Ja ich nie rozró
ż
niam.
— Czego chciał?
— Je
ś
li o dziesi
ą
tej zajrzysz do baru naprzeciwko, to si
ę
dowiesz.
Jonathan zerkn
ą
ł na zegarek, który dziwnym trafem omin
ę
ły buty stra
ż
ników prawa z
Hazleton. Do dwudziestej drugiej brakowało jeszcze trzech kwadransów, miał wi
ę
c troch
ę
czasu na przygotowanie si
ę
do wyznaczonego spotkania. D
ź
wign
ą
ł si
ę
z krzesła i poku
ś
tykał
do gabinetu. Pod wyszczerbion
ą
szyb
ą
przykrywaj
ą
c
ą
blat cokolwiek zdezelowanego biurka
tkwiła elegancka wizytówka. Detektyw si
ę
gn
ą
ł po ni
ą
i na jego twarzy pojawił si
ę
nikły
u
ś
mieszek. Potencjalnym klientem okazał si
ę
niejaki Antoni Paszczy
ń
ski.
Ponad pół godziny pó
ź
niej Dembinsky ju
ż
w czystej koszuli i z poklejon
ą
plastrami
twarz
ą
pchn
ą
ł oszklone drzwi. baru mieszcz
ą
cego si
ę
niemal naprzeciwko jego biura. W
ś
ro-
dku panował półmrok. Czerwone
ś
ciany, obicia i kotary w oknach nasuwały do
ść
dwuzna-
czne skojarzenia, co nie przeszkadzało zupełnie ob
ś
ciskuj
ą
cej si
ę
w jednym z k
ą
tów parze ani
kiwaj
ą
cemu si
ę
nad zastawionym puszkami po piwie stolikiem brodatemu jegomo
ś
ciowi w
bli
ż
ej nie okre
ś
lonym wieku. Jonathan ulokował si
ę
na wysokim stołku przy barze i zamówił
podwójn
ą
whisky. Nie pozostawało mu nic innego, jak cierpliwie czeka
ć
.
Min
ą
ł dobry kwadrans i w szklaneczce pokazało si
ę
dno. Dembinsky zerkn
ą
ł na stoj
ą
ce-
go tu
ż
obok barmana i miał ochot
ę
poprosi
ć
go o nast
ę
pn
ą
porcj
ę
, kiedy skrzypn
ę
ły drzwi i w
progu stan
ą
ł wysoki, postawny m
ęż
czyzna koło pi
ęć
dziesi
ą
tki. Inteligentna twarz, drogie
ubranie i rzucaj
ą
ca si
ę
w oczy pewno
ść
siebie znamionowały kogo
ś
zajmuj
ą
cego znacznie
wy
ż
sz
ą
pozycj
ę
od przeci
ę
tnego bywalca taniego lokalu.
— Mister Paszczy
ń
ski? — domy
ś
lił si
ę
Jonathan, kiedy m
ęż
czyzna podszedł do baru.
— Miło mi pana pozna
ć
.
— Witam. — Dło
ń
tamtego była zimna niczym u nieboszczyka i mi
ę
kka, jak gdyby
wyj
ę
to z niej wszystkie ko
ś
ci. — Pan jest tym detektywem z przeciwka?
— We własnej osobie. — Dembinsky si
ę
gn
ą
ł po sw
ą
licencj
ę
. — Czym mog
ę
panu
słu
ż
y
ć
?
— Mo
ż
e si
ą
dziemy? — Paszczy
ń
ski nie czekaj
ą
c na odpowied
ź
ruszył do stolika w k
ą
-
cie, a Jonathan wyj
ą
ł barmanowi z r
ę
ki butelk
ę
, zabrał dwie szklaneczki i bez słowa pomasze-
rował za potencjalnym klientem.
— Pewno widział mnie pan w zeszły pi
ą
tek w telewizji? — Paszczy
ń
ski uznał,
ż
e przed
przyst
ą
pieniem do rzeczy lepiej u
ś
wiadomi
ć
detektywowi, z jak wa
ż
n
ą
osob
ą
ma do czynie-
nia. — Mój wywiad szedł na wszystkie stany północno-wschodniego wybrze
ż
a.
— Przykro mi, ale ogl
ą
dam wył
ą
cznie baseball, koszykówk
ę
i kronik
ę
policyjn
ą
—
Dembinsky napełnił obie szklaneczki i zach
ę
caj
ą
cym gestem podniósł swoj
ą
. — Polityka
mnie nie interesuje.
Paszczy
ń
ski skrzywił si
ę
, jakby połkn
ą
ł na surowo d
ż
d
ż
ownic
ę
.
— Có
ż
, mogłem si
ę
tego spodziewa
ć
— b
ą
kn
ą
ł, usiłuj
ą
c ukry
ć
zmieszanie. — Wi
ę
-
kszo
ść
Polaków ju
ż
w drugim pokoleniu zapomina o swym rodowodzie. Ale przecie
ż
pa
ń
skie
nazwisko...
— Gadanie! Gdybym nazywał si
ę
Ford czy Rockefeller, nie musiałbym zaraz by
ć
milionerem.
— Mówi pan po polsku?
— Ojczulek,
ś
wie
ć
panie nad jego dusz
ą
, zadbał o t
ę
cz
ęść
mojej edukacji. — Jonathan
przeszedł na polski i okazało si
ę
,
ż
e
ś
wietnie sobie radzi. — A pó
ź
niej ja sam zgł
ę
białem
subtelno
ś
ci tej pi
ę
knej, chocia
ż
nie zawsze, mowy — dodał.
— A chciałby pan odwiedzi
ć
rodzinne k
ą
ty?
— Urodziłem si
ę
po tej stronie Atlantyku
— Rozmowa z panem nie nale
ż
y do najłatwiejszych.
— Po prostu moje szare komórki potrzebuj
ą
bod
ź
ca w postaci kilku zielonych papier-
ków.
— Rozumiem. — Paszczy
ń
ski u
ś
miechn
ą
ł si
ę
półg
ę
bkiem. — Czy pi
ęć
dziesi
ą
t kawał-
ków wystarczy, by pa
ń
ski mózg zacz
ą
ł sprawniej pracowa
ć
?
Detektyw przez chwil
ę
spogl
ą
dał na tamtego z niedowierzaniem.
— Pi
ęć
dziesi
ą
t kawałków? — powtórzył.
— Ni mniej, ni wi
ę
cej.
Plik z chomika:
kociak.k
Inne pliki z tego folderu:
Sas Bartłomiej - W krakowskiej matni Historie detektywa Kellera.pdf
(925 KB)
Perry Anne - Nadkomisarz Thomas Pitt 15 - Brama zdrajców.pdf
(1471 KB)
Polakowa Tatiana - Żenia i Anfisa 04 - Pogoń za duchami.pdf
(3173 KB)
Polakowa Tatiana - Żenia i Anfisa 01 - Pułapka na sponsora.pdf
(593 KB)
Polakowa Tatiana - Żenia i Anfisa 03 - Niezidentyfikowany obiekt chodzący.pdf
(582 KB)
Inne foldery tego chomika:
- ! 1. AUDIOBOOKI profesjonalny lektor
Pliki dostępne do 21.01.2024
! LITERATURA W SPÓDNICY
! Pacific Rim chomikuj
! PAKIETY
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin