Hamilton Laurell - Meredith Gentry 2 - Pieszczota nocy.pdf

(840 KB) Pobierz
1
LAURELL K. HAMILTON
PIESZCZOTA NOCY
(Przełożył: Piotr Grzegorzewski)
Zysk i s-ka
2004
2
Dla J., który wlewał we mnie
hektolitry herbaty i po raz pierwszy
był świadkiem procesu tworzenia książki.
Co więcej wciąż mnie kocha – wszyscy,
którzy są mężami lub żonami artystów
wiedzą, że niełatwa to sztuka.
3
Podziękowania
Shaunie Summers, mojej nowej redaktorce, dziękuję za jej profesjonalizm.
Podziękowanie należy się również Darli Cook, która pomogła zrobić korektę tej książki,
kiedy już nie było na to czasu. Mojej cierpiącej w milczeniu grupie pisarskiej: Tomowi
Drennanowi, Rhettowi MacPhersonowi, Deborah Millitello, Marelli Sands, Sharon Shinn i
Markowi Sumnerowi dziękuję za cierpliwość okazaną wtedy, gdy mój świat rozpadł się na
kawałki, po czym poskładał na nowo.
4
Rozdział 1
Światło księżyca pomalowało pokój na setki odcieni szarości, bieli i czerni. Dwaj
mężczyźni leżący w łóżku byli pogrążeni w głębokim śnie. Spali tak mocno, że kiedy
wyswobodziłam się z ich objęć, ledwie się poruszyli. Moja skóra błyszczała w
księżycowej poświacie. Krwista czerwień moich włosów wyglądała jak czerń. Ponieważ
było chłodno, włożyłam jedwabny szlafrok. Mogą to sobie nazywać słoneczną Kalifornią,
ale późno w nocy, kiedy świt jest ledwie odległym marzeniem, zimno przenika do szpiku
kości. Zwłaszcza w grudniu. Gdybym była teraz w domu, w Illinois, za oknem
widziałabym śnieg, a w płucach czuła mroźne powietrze.
Wiatr wpadający przez okno za moimi plecami przynosił zapach eukaliptusa i oceanu.
Nad brzegiem oceanu można umrzeć z pragnienia. Od trzech lat stałam nad jego
brzegiem i codziennie po trochu umierałam. Jednak nie z pragnienia, a z tęsknoty.
Jestem Meredith NicEssus, członkini Dworu Faerie, jedyna księżniczka elfów, jaka
przyszła na świat na amerykańskiej ziemi. Kiedy zniknęłam jakieś trzy lata temu, stałam
się sensacją dnia. Ludzie widywali zaginioną amerykańską księżniczkę elfów równie
często jak Elvisa. I to na całym świecie. A ja w tym czasie przebywałam w Los Angeles.
Jako Meredith Gentry (dla przyjaciół Merry) pracowałam w Agencji Detektywistycznej
Greya zajmującej się zjawiskami paranormalnymi oraz magią.
Powszechne jest przekonanie, że istota magiczna w normalnym świecie umiera. Nie do
końca odpowiada to prawdzie. W moich żyłach płynie tyle ludzkiej krwi, że przebywanie
w otoczeniu metalu wcale mi nie szkodzi. Niektóre z istot magicznych mogłyby dosłownie
uschnąć w mieście stworzonym przez człowieka. Większość z nas potrafi jednak w nim
przetrwać. Może nie jesteśmy szczęśliwe, ale jakoś żyjemy. Umierają tylko te, które
wiedzą, że nie wszystkie motyle są naprawdę motylami. Te, które widziały na nocnym
niebie istoty o pokrytych łuską skrzydłach, zwane przez ludzi smokami lub demonami, te,
które widziały sidhe przejeżdżające na rumakach utkanych z marzeń i światła gwiazd.
Nie byłam na wygnaniu; uciekłam ze strachu przed zamachem. Moja magia nie była na
tyle silna, by mnie mogła skutecznie chronić. Uciekając, ocaliłam życie. Ocaliłam życie,
lecz utraciłam coś innego. Utraciłam dom.
Teraz, opierając się o parapet, czując zapach oceanu, spoglądałam na dwóch mężczyzn
leżących w łóżku i wiedziałam, że jestem w domu. Obaj byli sidhe i obaj pochodzili z
Dworu Unseelie, którym mogłabym rządzić któregoś dnia, gdybym zdołała tylko umknąć
zamachowcom.
Rhys leżał na brzuchu. Jedna ręka zwisała mu bezwładnie z łóżka, druga tkwiła pod
poduszkami. Białe loki opadały mu na nagie plecy. Prawą stronę twarzy miał przyciśniętą
do poduszki i dlatego nie było widać, że nie ma oka. Uśmiechał się przez sen. Jest po
chłopięcemu przystojny i taki pozostanie na zawsze.
Nicca leżał skulony na boku. Po przebudzeniu jego twarz jest przystojna, prawie piękna;
we śnie ma twarz cherubinka. Wygląda tak niewinnie i delikatnie... Nie jest tak
muskularny jak Rhys. Mimo że jego ręce są szorstkie od władania mieczem, a pod
gładką jak aksamit skórą leżą twarde jak skała mięśnie, nie jest tak silny jak inni
5
strażnicy. To bardziej dworzanin niż wojownik. Ma ponad sześć stóp wzrostu, z czego
większość przypada na długie nogi. Jego skóra ma kolor mlecznej czekolady, a proste
włosy, które sięgają do kolan, są ciemnobrązowe niczym liście, które leżały długo w
poszyciu leśnym. W rozświetlanym jedynie blaskiem księżyca mroku nie widziałam
wyraźnie jego pleców ani ramion. Tymczasem to jego plecy właśnie kryją największą
niespodziankę. Jego ojciec musiał być jakąś istotą ze skrzydłami motyla. Syn wprawdzie
nie odziedziczył po nim skrzydeł, genetyka obdarzyła go za to ogromnym znamieniem w
ich kształcie, przypominającym tatuaż, jednak o barwach o wiele bardziej od niego
intensywnych. Całe jego plecy i pośladki pokryte są tym wielobarwnym malowidłem.
Obaj mężczyźni spoczywali w mroku, tak że wyglądali jak dwa cienie owinięte w pościel,
jeden blady, drugi ciemny. Był jednak ze mną ktoś o jeszcze ciemniejszej skórze.
Drzwi do sypialni otworzyły się bezdźwięcznie i - tak, jakbym go przywołała myślami - do
pokoju wślizgnął się Doyle. Zamknął za sobą drzwi równie cicho, jak je otworzył. Nigdy
nie rozumiałam, jak on to robi. Gdybym ja otworzyła drzwi, narobiłabym hałasu. Doyle
jednak, kiedy chce, potrafi nadejść równie bezszelestnie i niedostrzegalnie jak noc. Na
dworze królewskim nazywało się go Ciemnością Królowej albo po prostu Ciemnością.
Królowa zwykła mawiać: „Gdzie moja Ciemność? Dajcie mi moją Ciemność”. I ktoś
krwawił albo umierał. Teraz Doyle jest MOJĄ Ciemnością.
Wspomniałam już, że Nicca ma skórę koloru brązowego. Nie zdążyłam wspomnieć, że
Doyle jest cały czarny. Nie czernią ludzkiej skóry, ale ciemnością nocnego nieba. On nie
zniknął w ciemności pokoju, ponieważ jest jeszcze ciemniejszy niż cienie rzucane w
blasku księżyca; był mrocznym kształtem sunącym w moim kierunku. Jego czarne
dżinsy, i czarny T-shirt pasowały do ciała jak druga skóra. Nigdy nie widziałam, by nosił
coś, co nie byłoby czarne, wyjąwszy biżuterię i miecz. Nawet jego pistolet jest czarny.
Odeszłam od okna, kiedy zbliżał się w moim kierunku. Powinien się zatrzymać w nogach
łóżka, ponieważ było za mało miejsca, by się przecisnąć między nim a drzwiami szafy
wnękowej. A jednak Doyle’owi udała się ta sztuka. Przeszedł obok szafy, nie musnąwszy
nawet łóżka, mimo że był ponad stopę wyższy ode mnie i prawdopodobnie o jakieś sto
funtów cięższy. Ja zdążyłabym w tym czasie wpaść na to łóżko przynajmniej z sześć
razy. On natomiast przecisnął się między łóżkiem i szafą tak, jakby to była najprostsza
rzecz w świecie.
Łóżko zajmowało większość miejsca w sypialni, więc kiedy Doyle wreszcie dotarł do
mnie, stanął tak blisko, że prawie się dotykaliśmy. Zdołał zachować odrobinę dystansu,
tak że nasze ubrania nawet się nie otarły. To był sztuczny dystans. Byłoby naturalniej się
dotykać, a sam fakt, że starał się tak bardzo, by mnie nie dotknąć, czynił całą sytuację
daleko bardziej niezręczną. Przestałam się już spierać z Doyle’em o to, że cały czas
trzyma się ode mnie z daleka. Zapytany kiedyś o to wprost, powiedział:
„Chcę być dla ciebie kimś wyjątkowym, a nie jednym z tłumu”.
Wówczas wydawało mi się to szlachetne; obecnie tylko mnie irytuje.
Tu, przy oknie, światło było mocniejsze, i mogłam zobaczyć jego wysokie kości
policzkowe, wydatną szczękę oraz diamentowe ćwieki i srebrne kółka, które tkwią w jego
spiczastych uszach. Tylko te uszy zdradzają, że, podobnie jak ja i Nicca, jest mieszanej
krwi. Mógłby je ukrywać pod włosami, ale prawie nigdy tego nie robi. Jego kruczoczarne
Zgłoś jeśli naruszono regulamin