Palmer Diana - Oszukana.pdf

(466 KB) Pobierz
254559336 UNPDF
DIANA PALMER
OSZUKANA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Maureen Harris już ponad godzinę była spóźniona do pracy. Od rana wszystko leciało
jej z rąk. Musiała uprzątnąć wodę wyciekającą z pralki, a kiedy się ubierała, podarła ostatnią
parę rajstop. Na koniec zapodziała gdzieś kluczyki od samochodu. Dysząc wbiegła do biura
MacFaber Corporation z gołymi nogami, kaskadą czarnych włosów, w sukience poplamionej
pitą w gorączkowym pośpiechu kawą.
Wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna wyszedł zza zakrętu korytarza, trzymając w
dłoni napełniony kubek. Dziewczyna zderzyła się z nadchodzącym, upadła na plecy i
obserwowała z przerażeniem, jak kubek wolno szybuje w powietrzu, a jego zawartość
wylewa się na dywan, na stojącego mężczyznę oraz na jej i tak zmaltretowaną sukienkę.
Maureen usiadła, szybko podniosła z podłogi modne, połyskujące drucianą oprawką
okulary i założyła je na nos, by lepiej widzieć. Spojrzała z rezygnacją na milczącego, nieco
ponurego mężczyznę w szarym kombinezonie.
- Nie zapłaciłam w terminie rachunku za telefon - powiedziała bez związku. - A ci od
telefonów mają już swoje sposoby. Wyleją ci wodę z pralki, podrą rajstopy, wychlapią kawę i
postawią na drodze kogoś nieznajomego.
Obcy uniósł brwi. Nie był ideałem męskiej urody. Bardziej wyglądał na zapaśnika niż
na mechanika, choć kombinezon, który nosił, nie pozostawiał cienia wątpliwości co do jego
profesji. Ciemne oczy mierzyły sylwetkę dziewczyny z uwagą, połączoną z zaciekawieniem.
Lekki uśmiech zmącił kamienne rysy. Maureen spojrzała na jego usta - wydatne, pełne seksu i
zadumy. Uznała, że przypomina Rzymianina, głównie dzięki wydatnemu nosowi i gęstym
brwiom. O takich brwiach wiedziała nieomal wszystko - niegdyś uczęszczała na kurs rysunku
i spędzała długie godziny na studiowaniu rzymskich profili. Oczywiście było to dawno, zanim
proza życia zmusiła ją do przyjęcia posady sekretarki w MacFaber Corporation.
Ponieważ nieznajomy nie odezwał się ani nie wyciągnął dłoni, Maureen wstała z
podłogi, spoglądając z niesmakiem na rozlaną po dywanie kawę. Przygładziła dłonią
rozwichrzone włosy.
- Przepraszam, że wpadłam na pana. Nie chciałam. Nie wiem, co powinnam teraz
zrobić - westchnęła. - Najlepiej będzie, jak sobie już pójdę.
- Ile masz lat? - spytał mężczyzna. Mówił bardzo głębokim, miękkim głosem.
- Dwadzieścia cztery - odparła zaskoczona pytaniem. Myślał, że jest zbyt młoda, by
pracować?
- Ale zwykle doskonale daję sobie radę - dodała.
- Od jak dawna tu pracujesz? - spytał, patrząc nieco podejrzliwie.
- Od trzech miesięcy. To znaczy... w tym nowym budynku. Dla firmy pracuję już od
pół roku.
Powinna dodać, że od śmierci rodziców. Nie uczyniła tego.
- Wybrano mnie spośród maszynistek, żebym zastąpiła jedną z sekretarek. Jestem
szybka. Och... chciałam powiedzieć, że piszę bardzo szybko. Boże... Czy nie powinnam
znaleźć gdzieś trochę piasku i przysypać ten dywan, nim ktokolwiek zobaczy?...
Zawiadom sprzątaczy. Za to im płacą. A sama wracaj do pracy. MacFaber nie znosi
lenistwa. Tak słyszałem - dodał chłodnym tonem.
Westchnęła.
- On chyba nikogo nie lubi. Nigdy tu nawet nie zajrzał, cud że ten koncern w ogóle
działa.
Krzaczaste brwi powędrowały w górę.
- Naprawdę? Myślałem, że ma tu swój gabinet.
- Wszyscy tak przypuszczali. Trzy miesiące temu przeniesiono nas ze starego
biurowca i zwiększono liczbę pracowników. Głównie sekretarek. Nawet osobista sekretarka
pana MacFabera, Charlene, jest nowa. Nikt więc nie wie, jak on wygląda. Charlene przyjmuje
zlecenia od wiceprezesa do spraw produkcji, który jest kimś w rodzaju zastępcy szefa.
Zniżyła głos, przysuwając się.
- Podejrzewamy, że MacFaber przebrał się za ten wielki fotel w sali konferencyjnej.
- Zdumiewające - nieznajomy pokręcił głową. - Tak jakby szef był jedynie tworem
czyjejś wyobraźni! - na jego twarzy znów pojawił się cień uśmiechu.
Maureen przyglądała mu się przez chwilę. Nie wyglądał na kogoś, kto często się
śmieje. Był potężny - niemal olbrzymi. Wysoki, dobrze zbudowany, o władczej postawie,
szerokiej twarzy i głęboko osadzonych ciemnych oczach. Miał proste, gęste i czarne włosy,
również nadgarstki pokrywał mu ciemny zarost. Maureen zastanawiała się, jak wygląda reszta
jego ciała. Po chwili zdziwiła ją własna ciekawość. Była zwykłą dziewczyną o wesołym
usposobieniu, skromnie, choć schludnie ubraną. Mężczyźni rzadko zwracali na nią uwagę,
nawet gdy, tak jak dziś, miała makijaż wart co najmniej pięćdziesiąt dolarów.
- Jesteś tu nowy? - spytała nieśmiało, nieświadomie przechodząc na „ty”, tak jak on
zwracał się do niej.
- Pracujesz jako mechanik? - dodała, poprawiając zsuwające się okulary. Cholera,
dlaczego wybrała tak beznadziejną oprawkę? Nie powinna nosić okularów. Gdyby była
piękna i pełna seksu…
- Można przyjąć, że jestem nowy - odparł na jej wcześniejsze pytanie - a ponieważ
noszę kombinezon mechanika, reszty możesz domyślić się sama.
- Więc pracujesz przy nowym projekcie odrzutowca! - zawołała podekscytowana,
lekko zdziwiona jego zmieszaniem.
- Tak - mruknął niechętnie. - Wiesz coś o tym?
- Niewiele - westchnęła. - Nikt nie rozumie, dlaczego praca idzie tak ciężko.
Specjaliści opracowali na komputerach kosztowny projekt, który miał według nich poprawić
stary projekt Fabera. Lecz lot próbny zakończył się fiaskiem. Kiepska sprawa - szczególnie,
że w Peters Aviation tylko czekają na naszą porażkę.
Skrzywił się, słysząc nazwę konkurencyjnej firmy.
- Na ich miejscu nie liczyłbym na to - powiedział chłodno. - Nie zamierzasz dzisiaj
pracować?
Zarumieniła się lekko. W głosie mężczyzny pobrzmiewał ton rozkazu. Musiał być
przyzwyczajony do wydawania poleceń. Na pewno był żonaty i miał dzieci. W jego wieku…
Ciekawe, ile ma lat? Spojrzała szybko w jego stronę, podnosząc torebkę i kubek po kawie.
Trzydzieści pięć, może trochę więcej. Miał kilka siwych włosów i parę zmarszczek.
- Jestem Maureen - powiedziała. Przestąpiła z nogi na nogę, spoglądając zza szkieł
okularów. Chciałaby umieć mówić tak gładko jak Charlene.
- Jak masz na imię? - spytała.
- Jake - mruknął. - Przepraszam. Nie mogę się spóźnić.
Jake. Nie wyglądał na Jake'a. Patrzyła, jak odchodził. Pociągający. Czuła, że dzieje się
z nią coś dziwnego. Nigdy dotąd nie rozmawiała tak szczerze. Na dodatek spytała go o imię.
To już szczyt odwagi.
Maureen uśmiechnęła się do siebie. Może nie jest z nią tak źle, jak to sobie
wyobrażała. Może…
Była zadowolona, że zdecydowała się pozostać w Wichita. Co prawda, jej nowy
znajomy wyglądał na niezbyt zainteresowanego kontynuowaniem znajomości, ale nie była
tym zaskoczona. To chyba przez te okulary. Niestety, gdyby ich nie nosiła, prawdopodobnie
próbowałaby rozmawiać z wieszakiem lub drzewem w parku. Była krótkowidzem.
Niemal bez tchu wpadła w drzwi gabinetu Arnolda M. Blake'a i zajęła miejsce za
biurkiem. Rzuciła okiem na telefon. Linia była zajęta. Dzięki Bogu. Blake rozmawiał w
swoim pokoju. Może nie zauważył jej spóźnienia. Chwyciła słuchawkę drugiego aparatu i
połączyła się z pokojem sprzątaczy.
- Ktoś rozlał kawę na dywan leżący przy wejściu - powiedziała, starając się nadać
głosowi najbardziej niewinne brzmienie. - Czy moglibyście się tym zająć?
Z drugiej strony dobiegło ciężkie westchnienie.
- Czy to pani, panno Harris?
Przełknęła ślinę.
- Tak.
- Załatwione - padła sucha odpowiedź. - Znów się pani spóźniła?
Maureen poczuła, że się rumieni.
- Wyciekła mi woda z pralki.
- Ostatnim razem - mruknął męski głos - na dywanie był koktajl truskawkowy…
- Przepraszam - jęknęła. - Ciąży nade mną klątwa. W poprzednim wcieleniu byłam
psychopatką i mordowałam ludzi toporem.
- Bez obaw, usuniemy wszystkie plamy. I dziękujemy za czekoladki, które przywiozła
pani z Nowego Orleanu - dodał głos. - Wszystkim bardzo smakowały.
Uśmiechnęła się smutno. Przez parę dni była w rodzinnym mieście, aby dopilnować
sprzedaży domu rodziców - ostatniej rzeczy, jaka łączyła ją z dawnym życiem. Planowali
przeprowadzić się razem z nią do Wichita, ale tuż przed wyjazdem zginęli w wypadku.
Maureen uznała, że trzeba zacząć wszystko od nowa. Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży
domu wynajęła dwupoziomowe mieszkanie w Wichita. Ponieważ pracowała w MacFaber
Corporation, nie musiała się martwić o codzienne wydatki. Dobrze, że pomyślała o tych
czekoladkach.
- Dziękuję - odłożyła słuchawkę i ponownie spojrzała na swą sukienkę. Powinna być
jasnoniebieska. Tych plam niczym się nie da usunąć.
- Aaa, jest już pani - odezwał się z uśmiechem Blake, stojąc w drzwiach gabinetu. -
Chciałbym podyktować list.
- Tak jest - schwyciła notes i ołówek. - Przepraszam. Spóźniłam się i wylałam kawę…
Wszystko tak się poplątało…
- Nie ma sprawy - odparł łagodnie mężczyzna. - Proszę ze mną.
Podyktował jej kilka listów, wszystkie związane były z nowym projektem odrzutowca.
Maureen nigdy nie zwracała uwagi na treść dokumentów, bo zawierały szereg mało
zrozumiałych terminów technicznych. Blake kilkakrotnie musiał literować co trudniejsze
zwroty, lecz nigdy nie tracił cierpliwości.
Powiadano, że gdy Joseph MacFaber wpadał we wściekłość, ryczał jak zraniony
niedźwiedź. Ale on był potwornie bogaty, a na dodatek przejawiał zgoła samobójcze
instynkty i uczestniczył w najrozmaitszych niebezpiecznych przedsięwzięciach. Teraz
Zgłoś jeśli naruszono regulamin