Baśnie i legendy kaliskie - Eligiusz Kor-Walczak.doc

(531 KB) Pobierz

Baśnie i legendy kaliskie

ELIGIUSZ KOR-WALCZAK

 

Przedmowę napisał EDWARD POLANOWSKI

Ilustrował MIECZYSŁAW KOŚCIELNIAK

WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE • 1976

Źródła i komentarze przygotował ELIGIUSZ KOR-WALCZAK

Słowniczek wyrazów staropolskich, gwarowych i obcych opracowała RYSZARDA WILCZYŃSKA

■w Zabrzu

ZN. KLAS.

s~

Щншда-

PRZEDMOWA

Dobrze się stało, że miasto o najstarszej metryce w Polsce doczekało się zbioru własnych legend. Wydany w 1969 r. zbiór podań, legend i baśni wielkopolskich pt. Orłe gniazdo, w wyborze Stanisława Świrki, przynosi zaledwie jedno podanie z regionu kaliskiego, opracowane na podstawie Oskara Kolberga (Stawiszyn i Rychivał).

Udokumentowana historycznie w dziele Ptolemeusza Calisia liczy ponad osiemnaście wieków, zatem wystarczająco długo, by dziejowe wydarzenia stały się kanwą baśni i podań, przydających każdemu miejscu owego pociągającego tchnienia dawności. Historyczna metryka Kalisza jest bardziej odległa w czasie niż legendarne początki wielu miejscowości, toteż tym większe zdumienie budzi fakt, że legendy i podania kaliskie w miernej stoją liczbowo proporcji do bogatej i rozległej w czasie historii miasta.

Miał Kalisz swoje dni chwały i okresy klęsk. Był siedzibą książąt i rezydencją królów (Kazimierz Wielki darzył to miasto szczególnymi względami), przyjmował głowy koronowane innych państw i występował w roli świadka wielkich aktów dziejowych, posiadał wywołujące podziw budowle świeckie i kościelne, kształcił w murach swego kolegium młodzież pod okiem profesorów Akademii Krakowskiej.

Kronikarze kaliscy często narzekali w nowszych czasach, że świetność historyczna miasta nie zaświadcza się w budowlach starożytnych i pamiątkach większej wartości. To samo da się odnieść do podań i legend. Nie wiadomo dziś dokładnie, czy Ziemia Kaliska niezbyt bogaty wydała plon w tym zakresie, czy w zawieruchach dziejowych w niepamięć poszła niejedna perła wyobrażeń ludowych o dawniej szych zdarzeniach.

Nie był Kalisz miejscem łaskawym dla ludzi w nim zamieszkałych. Wojny i najazdy niszczyły częściowo miasto, zaś kataklizmy żywiołowe dopełniały reszty. W 1792 r. ogromny pożar zniszczył miasto prawie doszczętnie, w 1852 r. spłonęła cała dzielnica żydowska, zaś liczne powodzie, z których najstraszniejsza miała miejsce w sierpniu 1854 r., czyniły spustoszenia w substancji miasta. W latach klęsk ludzie marli z głodu na ulicach. Największa z nich przyszła w sierpniu 1914 r., kiedy to wojska pruskie pod dowództwem osławionego majora  Preuskera  zbombardowały  i   spaliły kwitnące  miasto   do  tego  stopnia,

5

że z 70 tysięcy zostało po zniszczeniach 5 tysięcy mieszkańców. Zatracały się w kataklizmach dziejowych dokumenty życia społecznego, ginęli ludzie, a tym samym ulegały zapomnieniu zdarzenia i historie, żywe swego czasu i wyolbrzymiane w ustnym przekazie z pokolenia na pokolenie.

Nie miał Kalisz w dawniejszych wiekach większego szczęścia do kronikarzy i dziej opisów i dopiero w drugiej połowie XIX stulecia pojawili się sumienni badacze, działający głównie z potrzeby serca nad wyświetleniem wielu zagadek przeszłości miasta i uporządkowaniem jego dziejów. Należą do nich przede wszystkim: Józef Szaniawski, Cezary Biernacki i najpracowitszy ze wszystkich Adam Chodyński, który przebadał największą ilość dokumentów. Drugie pokolenie badaczy tworzą m.in. Józef Raciborski i Kazimierz Stefański. Monografia Kalisza Raciborskiego, wydana w 1912 r., do dziś stanowi najbardziej wszechstronny zapis dziejów miasta, pomimo że współczesne badania, zwłaszcza w zakresie archeologii i historii gospodarczej, znacznie pogłębiły i poszerzyły naszą wiedzę o przeszłości Kalisza.

Prace pierwszych kronikarzy kaliskich zasługują na uwagę w niniejszych rozważaniach przede wszystkim dlatego, że prócz rzeczowych opisów zdarzeń z przeszłości grodu, przynoszą informacje o podaniach i legendach towarzyszących tym zdarzeniom; przedstawiają również drobne fakty i epizody ukazujące plastyczniej osobowość historycznych postaci i temperaturę ówczesnego życia miejskiego. Wystarczy tu choćby przypomnieć sugestywne opisy biczowników odbywających pochody po Ziemi Kaliskiej, o których pisze A. Chodyński w Kroniczce historycznej miasta Kalisza.

Tendencje ludoznawcze, jakie rozwinęły się w Polsce w XIX w., miały również pewien wpływ na zarejestrowanie faktów z zakresu kultury ludowej na terenie Ziemi Kaliskiej. Chodzi tu głównie o wiekopomne dzieło O. Kolberga, w którym za życia autora opublikowano tom zatytułowany Kaliskie. Znalazły się w nim również, prócz pieśni ludowych, nieliczne przykłady podań i legend kaliskich. Uzupełnienie stanowi wydany w 1967 r., tom 46 dzieł Kolberga pt. Kaliskie i Sieradzkie.

Pierwsze prace o literaturze ludowej w Kaliskiem pojawiły się w „Kali-szaninie" (1870-1892) i „Wiśle" (1887-1905). Przedmiotem zainteresowań autorów stały się przysłowia i zagadki ludowe, pieśni, baśnie i legendy związane z regionem. Do autentycznej twórczości ludowej sięgają wówczas najbardziej ze wszystkich zasłużona Ignacja Piątkowska i Hieronim Łopaciński; własne opracowania wątków i stylizacje prezentują: Ludwik Niemojowski, Aleksander Marek Jawornicki, Melania Parczewska i Janina Wiśniewska. Nie był to jednak dorobek zbyt imponujący. Nie pojawił się również w tym czasie oddzielny zbiór podań i legend, jak to miało miejsce w innych częściach kraju.

Na uwagę zasługują także próby Marii Dąbrowskiej w komponowaniu legend opartych na materiale z najbliższego otoczenia. Wprawiająca się w sztuce pisarskiej przyszła autorka Nocy i dni opracowuje w duchu modernistycznej

6

stylistyki Tetmajera i Przybyszewskiego historię Witczaka Wolnego, właściciela zagrody wybranieckiej w Russowie, którą jego przodkowie otrzymali wraz z ziemią na własność od króla, co zostało potwierdzone specjalnym pismem. Legenda M. Dąbrowskiej, pozostająca dotąd w rękopisie, nosi tytuł Królewskie korale.

W latach międzywojennych (1930-1931) ukazywał się miesięcznik regionalny „Ziemia Kaliska", przynoszący sporo materiału historycznego, wspomnieniowego i krajoznawczego. Do dziś stanowi on w wielu wypadkach jedyne źródło informacji związanych z przeszłością regionu kaliskiego. Współczesny tygodnik „Ziemia Kaliska", wychodzący od 1957 r., ma inne założenia programowe i w niewielkim stopniu może uwzględniać tematykę historyczno-etno-graficzną. W nim to właśnie pojawiła się większość zawartych w tomie baśni i legend Eligiusza Kor-Walczaka, który tygodnika tego był współzałożycielem.

Bliskie zespolenie z Kaliszem od dzieciństwa, dociekliwość historyczna połączona z pasją zbierania pamiątek związanych z tym miastem zadecydowały o dominującej pozycji tematyki kaliskiej w twórczości poetyckiej i prozatorskiej Kor-Walczaka. Głęboka znajomość historii miasta i jego tradycji kulturalnych pozwala mu na szczęśliwe omijanie mielizn powierzchownego opisy-wactwa i taniej egzaltacji. Zrozumienie złożoności dziejów prowadzi w konsekwencji do zderzenia dawności z teraźniejszością, do wydobycia żywego pulsu, łączącego ludzi różnych epok.

Zbiór niniejszy zawiera 25 legend i baśni, w edycji książkowej dotąd nie publikowanych. Związane są one tematycznie z Kaliszem i najbliższym regionem. Całość oparta jest na układzie chronologicznym. Osobliwością omawianych tu utworów Eligiusza Kor-Walczaka jest to, że poza dwoma (Diabelskie skrzypk' i Karczma „Kurek") stanowią one oryginalne zbeletryzowanie wątków ludowych i wydarzeń przedstawionych w historycznych opracowaniach, z których Monografia Raciborskiego i Kroniczka Chodyńskiego zajmują uprzywilejowane miejsca.

W wypadku wersji znanych z przekazów ustnych autor rzadko docierał do informatorów tkwiących bezpośrednio w nurcie pokoleniowej tradycji; zdecydowana większość wątków pochodzi od zbieraczy, dzięki którym przetrwało wiele podań skazanych na naturalne zapomnienie. Uwolnienie się od rygoru zbierackiej skrupulatności i wierności tekstowi przekazu stwarzało szanse znacznej ingerencji nie tylko w warstwie stylistycznej, ale również w zakresie doboru i komponowania faktów. Zaprezentowane utwory sprawiają wrażenie, że bliższe są w niektórych wypadkach strukturze popularnych swego czasu opowieści historycznych. Autor jednak, obrawszy formę legendy bądź baśni, świadomie dążył do jednorodności, uwzględniając wszystkie tradycyjne składniki tego gatunku.

Wprowadza zatem, obok postaci historycznych, fantastycznobaśniowe postacie czarownic, wróżów i wszelkich odmian diabłów, przedstawia wydarze-

7

nia pełne niezwykłości i cudowności (taniec z diabłem, porwanie przez diabła, pomoc św. Józefa w walce ze Szwedami, uwolnienie od potępienia, zatopienie kościoła), nie stroni od makabry (taniec szkieletów w starym zamku, publiczne egzekucje, sądy czarownic), personifikuje zwierzęta, nadaje im moc wróżebną i funkcję symboliczną, przytacza fantastyczne wersje pochodzenia rzeczy do dziś istniejących (kamień w Gołuchowie). Charakterystyczny dla legend element religijny znajduje odzwierciedlenie w historiach związanych z pobytem św. Wojciecha na Starym Mieście w Kaliszu i w scenie założenia Opatówka przez mnichów przybyłych z Gniezna.

W legendach i baśniach kaliskich odnajdujemy więc także tradycyjne ujęcie bohaterów w ich zróżnicowaniu społecznym i ostro zarysowanych postawach moralnych, dotyczących zwłaszcza kategorii dobra i zła. Panujący zazwyczaj nadużywają swych przywilejów kosztem chłopów i mieszczan, których udziałem są najczęściej głód i poniżenie. Ci sami potrafią jednak wystąpić w obronie swego pana {Goszczanowskie Turczynki), jeśli dzieje mu się jawna krzywda. Ludowy bohater odznacza się sprytem i zaradnością, potrafi poskromić rzezimieszka, przechytrzyć pana, a nawet wywieść w pole samego Belzebuba. Syn ubogiej wdowy, Maciuś, zyskuje względy samego króla Kazimierza Wielkiego, ubogi prasoł z rąk Jagiełły odbiera nagrodę króla kurkowego, Borysław wymusza podstępem na księciu uwolnienie od podatków, głupi Michałek potrafi korzystnie sprzedać krowę świętemu., sierota Marcysia zwycięża zbója Materskiego.

Kilka utworów dotyczy etymologii nazw miejscowości (Kalisz, Chmielnik, Opatówek, Korzeniew, Borysławice). Pojawia się tu najczęściej interpretacja wywodząca nazwę miejscowości od imienia własnego lub charakterystycznego

powiedzenia, ponieważ ten typ etymologii najbardziej przekonywająco przemawia do wyobraźni ludowej.

Legendy najczęściej wiążą się z okolicznościami niezwykłymi i tajemniczymi. Tam gdzie brak racjonalnego wyjaśnienia lub jest ono nieprzekonujące, tam powstaje miejsce dla tłumaczeń często fantastycznych, ale za to sugestywnych w wyrazie. Stąd też czasy, gdy na porządku dziennym były oskarżenia o czary i kontakty z diabłem, stanowią nader sprzyjającą okoliczność dla powstawania legend. Wiadomo zaś, ak dowodzą tego opublikowane prace B. Baranowskiego, że w Kaliszu procesy czarownic nie należały do rzadkości.

Eliskość przedmiotu, o którym mowa, i jego niewytłumaczone pochodzenie lub przeznaczenie zwiększa sugestywność legendy. Denar rzymski, figura św. Wojciecha i Anny Samotrzeciej, baszta Dorotka, szczątki dworu w Szadku kamień w Gołuchowie, Turczynki w kościele goszjzanowskim, ciało kobiety w grobowcu franciszkańskim — wszystko to nabiera szczególnej wymowy, gdy ma się świadomość wydobytych z pomroków dziejów wypadków temu towarzyszących.

Prócz wydarzeń anegdotycznych na granicy realizmu i nieprawdopodobien-

8

stwa, spotykamy wydarzenia historyczne dostatecznie udokumentowane w przekazach pisanych, jak na przykład przyjazd księżny Ludgardy do Kalisza, spotkanie Jagiełły z królem duńskim Erykiem VII, egzekucja Włodka z Do-maborza, pożar miasta w 1792 r., zniknięcie w lochach podczas powodzi Erazma Niedzielskiego. W tych wypadkach epizod historyczny został przez autora rozbudowany przez nadanie mu fabularnego charakteru.

Inwencja autorska, w zestawieniu ze szczupłym materiałem faktograficznym, szła w kierunku stworzenia plastycznego wizerunku dawniejszych epok, ludzi i ich spraw. Rezygnacja z ambicji etnograficznych znalazła równoważnik w próbie uchwycenia kolorytu czasów, w celu przybliżenia ich współczesnemu czytelnikowi. Najlepiej udało się to zrealizować w zakresie słownictwa, a zwłaszcza nazewnictwa budowli, przedmiotów, funkcji, stopni i pełnionych godności. Ten typ częściowej archaizacji spełnia swoją rolę w odniesieniu do epok najdawniejszych, tworzy pożądany klimat do wejścia w świat odległej kultury i odmiennych obyczajów naszych przodków.

Fabularyzacja materiału i umiejętne spointowanie wydarzeń dały w konsekwencji rozszerzenie wątku obliczone na zainteresowanie czytelnika. Chwalebny umiar i poetyckie wyczucie przeciwdziałały stawianiu kropki nad „i", a stosowane często zawieszenie lub „wyciszenie" akcji sprzyjają wytworzeniu atmosfery lirycznego nastroju i zadumy.

Umiejętny splot baśniowej fantastyki z realiami historycznymi wskazuje na szczególne przeznaczenie tych utworów. Nic chodziło w nich autorowi jedynie o uogólniającą rekonstrukcję ducha czasów, ale o wtopienie wątków w topograficzną i historyczną rzeczywistość Kalisza. Swoboda, z jaką E. Kor-- Walczak porusza się wśród ludzi i rzeczy minionych epok, dowodzi, że wszelkie rekonstrukcyjne zamysły skazane są na sztuczność, jeśli nie wynikają z osobistego zespolenia z dawnością, z głębokiej znajomości faktów przeszłości i kontemplacyjnego do nich stosunku.

Takie potraktowanie materiału jest jedną z najsłuszniejszych dróg w epoce, kiedy prawie wszystkie motywy w literaturze ludowej zostały sklasyfikowane i coraz trudniej odnajduje się zupełne nowości. Powielanie opisywanych po wic-lekroć schematów, w których zmieniają się jedynie nazwy, nie ma dziś większego sensu. Niech zatem dawność do współczesności przemawia nie wyrzekając się literackiej ornamentyki, niech wyobraźnia wsparta znajomością faktów tworzy obrazy zdolne ożywić martwe przedmioty i mury.

W tej głębi spojrzenia, zespalającej widzialną teraźniejszość z wyczuwalną przeszłością, ujawnia się dopiero bogactwo świata, wielokrotnieje rzeczywistość pomnażana przez doświadczenia czasów. Takie rozumienie rzeczywistości sprawia, że kamień obrosły legendą przestaje być rzeczą nic nie znaczącą, którą w codziennym pośpiechu mijamy obojętnie.

Edward Polanowski

O POWSTANIU KALISZA

ifflfiJESS&SS- yło to ze dwa tysiące lat temu, a może i więcej, gdy w miejscu dzisiejszego Kalisza szumiał bór odwieczny --—puszcza dzika i ogromna. Przedzielony rzeką ciemny las ukazywał tu i ówdzie płaskie, zdradliwe polany ogromnych bagien.

Pewnego dnia, gdy słońce miało się ku zachodowi, niezwykły trzask i dudnienie przerwały przedwieczorną ciszę. Na wzgórze wbiegł potężny król tej krainy — ogromny, płowy tur. Stanąwszy na szczycie, zgoniony i utrudzony, dyszał ciężko i chylił ku ziemi rogaty łeb. W zgiętym, skrwawionym karku tkwiły dwie strzały i złamane drzewce oszczepu. Władca puszczy, raniony śmiertelnie, lecz jeszcze gotowy do walki, stał chwilę w ostatnich blaskach słońca, nim wreszcie runął olbrzymim cielskiem na garb piaszczystej wydmy. Wtedy to puszczą targnęła ogromna wrzawa — — zwycięski, pierwszy tu krzyk ludzkich głosów. Z trzech stron ciemnego boru, wśród wściekłego ujadania psów, wbiegły na polanę trzy różne gromady wojów.

Na czele stanęli mocno wsparci w strzemionach trzej wodzowie, zdziwieni podobnie jak ich ludzie tym niespodziewanym spotkaniem. Ręce ich, wsparte na toporzyskach i na głowniach brązowych mieczów, gotowe były do ciosu. I nagle stało się to,  co   dzieje   się   wśród

ludzi, gdy zawiść omroczy głowy. W walce o prawo do ubitego zwierza zwarły się trzy zbrojne hufce i rozległ się srogi krzyk: „Kali! Kali!" To potomkowie Lecha, Czecha i Rusa, wędrujący w poszukiwaniu ziemi do osiedlenia, nie poznawszy się, staczali zaciekły bój o tura.

Nim wieczór wyszedł z borów, zwycięscy Lechici zawładnęli łupem i wydmą na polanie, a w dali milkły głosy pokonanych. IN a wzgórze wszedł pachoł zbrojny w krzemieniem nabijaną pahcę i na ogromnym rogu zagrał zwycięski hejnał.

Wódz Lechitów upodobał sobie wielce to obronne miejsce wśród błot. Utrudzony, rozbił na wzgórzu obóz, a nim ruszył dalej, posadził dąb święty i zbudował dworzyszcze.

Tak powstało miasto, które od bojowych okrzyków w czasie bitwy, a może od okolicznych mokradeł i bagnisk kaliskiem zwanych od słowa „kał", które „błoto" oznaczało — nazwano Kahszem. Jego herbem stał się wizerunek pachoła dmącego w róg, zaś herbem całej  Kaliskiej  Ziemi — głowa tura.

SREBRNY DENAR TRAJANA

uczne orszaki kupieckie szły z południa ku północy. Trafiwszy na góry, omijały je wzdłuż dolin rzecznych i przełęczy. Dwie ważne drogi tych karawan zbiegały się w Kalisii, bo tak przybysze zwali ówczesny Kalisz. Z ośrodków nadgranicznych imperium rzymskiego, gdzie kończyły się już drogi bite, naturalnymi szlakami docierali do zgrupowania osad plemienia Kalisiów, by stąd jednym już traktem kierować, się w stronę Bałtyku. Cały ten szlak nazwano bursztynowym od głównego celu kupieckich wypraw po jantar, który bardzo ceniono w Rzymie.

W owym czasie, w którym działy się niżej opisane wypadki, na czele wszystkich rodów Kalisiów stał Dobrosław. On to zwykle przyjmował przybyszów i w pobliżu jego domu zatrzymywał się tabor Rzymian. Godny to był człowiek, dzielny i doświadczony.

Miał on śliczną córkę Radosławę. Jasne włosy i oczy niebieskie odziedziczyła po matce. Kiedy matka zmarła, córka strzegła domowego ogniska, była dumą ojca i krasiła swą urodą rodzinną siedzibę. Naprawdę piękna z niej była dziewczyna, w Kalisii nie było nad nią piękniejszej.

Tego roku znów przybyła do głównej osady Kalisiów gromada obcych, z tym samym łysym i bezzębnym kupcem z południa. Ale oddziałem rzymskich legionistów, ochraniających juki, dowodził już inny dziesiętnik — młody, przystojny, energiczny i wyjątkowo sympatyczny człowiek, zupełnie niepodobny do tego, który bywał w poprzednich latach. Dziesiętnik był żołnierzem i dowódcą, ale jakby dla zabawy pomagał kupcowi w załatwianiu interesów. Już od rana, kiedy niewiele jeszcze ludzi przybyło na to wyjątkowe targowisko, wynosił z ciężkiego wozu ozdobne przedmioty, pięknie wypolerowane, że lśni-

13

ły jak złoto, i zachwalał je w swej niezrozumiałej mowie. Takie przy tym robił ucieszne miny, że ludzie śmiali się i ochotniej zamieniali, to co tam który przyniósł w pośpiechu, jaką tchórzową czy lisią skórkę, albo mięso wędzone lub ryby.

Słońce świeciło jasno, powietrze pachniało dymem, garbowanymi skórami, zwierzęcym nawozem i prażoną z mięsem kaszą. Radka, bo tak ją w domu pieszczotliwie zwano, siedziała przed domem ojca, większym i ozdobniejszym niż inne, i przyglądała się ruchowi wokół wozów Rzymian niczym pięknemu widowisku. Naprzeciwko, ponad gwarnym już tłumem, siedział na jukach stary kupiec i rozkładał drogocenne przedmioty. Przy dalszych wozach stali jego pomocnicy i też handlowali. Dzień wydawał się świąteczny. Z wieścią o przybyszach wysłano laskę opolną, którą niesiono w pośpiechu od osady do osady i do każdego oddalonego domostwa. Komu się laska dostała, musiał ją nieść dalej bez zwłoki, choćby go w domu czy w polu pilne czekało zajęcie. Kalisiowie więc porzucali pracę i znosili swoje towary, uważnie patrząc, na jakie by skarby je wymienić.

Wokół taboru pięknie i groźnie uzbrojeni żołnierze rzymscy strzegli wozów i porządku. Nie było się jednak czego obawiać. Lud słowiański, prosty i dobroduszny, ani myślał o rabunku, z ogromnym zaciekawieniem oglądając przybyszów i to wszystko, co z sobą przywieźli. Ci, co dokonali zakupu, szybko wycofywali się z ciżby i biegli do domu pochwalić się nabytkiem. Po drodze pokazywali Radce zapinki do sukien, szklane paciorki i niewielkie, ozdobne naczynia brązowe.

Dziesiętnik uznał widocznie sytuację aż nazbyt bezpieczną, bo powierzywszy służbę zastępcy, przecisnął się przez tłum i podszedł do Radosławy. Przez chwilę patrzał z widocznym ukontentowaniem na urodziwą dziewczynę, a potem usiadł przy niej bez słowa, w cieniu chaty.

Dzień już był teraz upalny, więc po chwili młody człowiek wskazał zroszone potem czoło, zagadał coś niezrozumiale i uczynił kilka gestów, z czego wywnioskowała, że chciałby się wykąpać. Przyglądała mu się bez zażenowania. Znała przecież swoją wartość. Była córką słynnego w tym kraju Dobrosława.

Rzymianin wydał się jej niezwykle piękny. Ojca w pobliżu nie było, w chacie stara ciotka piekła w piecu podpłomyki, więc dziewczyna

14

pociągnęła żołnierza za rękę i pobiegli w dół ku rzece. Minąwszy po drodze stada pasących się krów i koni, klucząc ścieżką na podmokłych łąkach między bagniskami i łanami wikliny, doszli do brzegów Prosny.

Był środek lata, więc woda opadła i gdzieniegdzie widać było żółte, piaszczyste ławice. Przystanęli uśmiechając się bezradnie. Brak było dogodnego miejsca do kąpieli. Dziesiętnik zdjął obuwie i poczęli biegać wzdłuż płytkiej wody, opryskując się ze śmiechem. Sami nie wiedzieli, jak to się stało, że twarze ich nagle znalazły się przy sobie, a usta dotknęły ust.

"Wypoczynek znaleźli w otoczonej szuwarami kępie nadbrzeżnych olch, gdzie biło źródło czystej wody. Spragnieni, klęcząc zanurzali w niej ręce, a potem podając sobie wzajemnie tę wodę, pili jak z czary miłości. Czas przestał istnieć.

Wracali do domu, gdy dolina utonęła we mgle liliowych oparów. Słońce zachodziło, szedł wieczór.

Na najwyższym wzgórzu prawego brzegu doliny stał wysoki słup strażniczy z wbitymi na bokach kołkami, po których jak po drabinie można było wejść na osadzone poziomo koło wozu i objąć wzrokiem całe skupiska osad, rozciągające się na wielkim obszarze. Przez otwarte dźwierza domostw światła migotały w mroku niczym świecące robaczki. Gdzieniegdzie błyskały jeszcze ognie w kuźniach i piecach hutniczych, skądś dochodził głos piszczałki, rozmowy i śmiechy ludzkie. Zachęcony przez Radosławę, młody Rzymianin wszedł na sam wierzchołek słupa i teraz dopiero ujrzał i docenił posiadłość nadrzecznego plemienia. Zaznaczona punktami świateł przestrzeń Kalisii wydawała się być wielkim miastem, nie mniejszym od Rzymu.

Zszedłszy na ziemię żołnierz objął dziewczynę i tak patrzeli w milczeniu na rozrzucone światła roztoczonych wokół osiedli. Przestrzenie pomiędzy nimi nie tylko dzieliły poszczególne rody, ale i zabezpieczały przed wielkim pożarem, gdyż domy stawiane były z bierwion kładzionych na zrąb, gospodarskie zaś budynki miały ściany uplecione z chrustu. Wszystko było kryte słomianą strzechą.

Od rzeki i bagnisk nadciągnęła gęsta mgła, i dolina wyglądała teraz jak misa wypełniona do połowy mlekiem. Wyżej pola i lasy tonęły już w czerni, tylko niebo nad nimi było sine. Radka wskazała

15

wyraźniej ący w górze rój gwiazd i wystawiwszy dwa palce przed oczy młodzieńca, powiedziała:—Druga Kalisia. Rzymianin zrozumiał, kiwnął głową, ale zaraz zaprzeczył i wskazując ziemskie światła, rzekł: — Ibi Calisia*—Potem gestami oznajmił, że jest bardzo głodny. Wnet to pojęła i roześmiali się oboje.

Trzy kolejne dni, kiedy źródełko nad Prosną odbijało ich radosne twarze, były jednym pasmem szczęśliwych chwil. Wracającym wieczorem śpiewały słowiki, grały w trawach świerszcze, a od łęgów niosły się głosy żabich chórów.

Ostatni wieczór obchodzono nader uroczyście w domu Dobrosła-wa. Wydano pożegnalną ucztę na cześć gości z tą znaną już im serdecznością i obfitością. Zachowano przy tyrn wszystkie stare zwyczaje, które ciekawiły Rzymian. W kątach izby postawiono obiatę Chowańcom, duszkom domowym, aby przychówkiem przysparzały dobytku, a płonkom, aby sprowadzały obfite pony w tym gospodar-

* Tam Kalisia.

16

stwie. Na zakończenie obdarowywano się wzajemnie, co było dalszą, tylko trochę mniej wyrachowaną, formą handlu wymiennego. Kupiec dał naczelnikowi srebrną czarę, innym zaś małe posążki bóstw na szczęście. Starszyzna opolna Kalisiów — pasy juchtowe, rzemienie, słodlde suchary podpłomyków na podróż, zaś Dobrosław odwzajemnił się kilkoma glinianymi garnuszkami, napełnionymi patoką z leśnych barci.

Młodzi, siedząc przy sobie w świetle ogniska, obserwowali wesołą ucztę, lecz sami byli smutni i milczący.

Gdy ceremonia obdarowań się skończyła, Radka kryjąc łzy zdjęła z szyi piękny bursztynowy naszyjnik i zawiesiła go na piersi dziesiętnika. Naszyjnik był jak wielkie krople lipcowego miodu, w migotaniu ognia złotem przeświecające. Młodzieniec rozejrzał się bezradnie, bo nie miał nic przy sobie, czym mógłby się odwdzięczyć, lecz nagle sięgnął do kieszonki przy pasie, wyjął z niej srebrny denar i podał dziewczynie. Wskazując siebie i podobiznę wyrytą na monecie, powiedział: — Syxstus, hic ego sum, non caesar Trajan.* Dziewczyna domyśliła się znaczenia łacińskich słów, bo przyjrzała się po-dobiźnie i twarzy dziesiętnika i przycisnęła radośnie pieniążek do serca, powtarzając pierwszy wyraz, jaki z tego zapamiętała: — Sykstus, Sykstus...

Gdy liście drzew poczęły żółknąć, wracając do ojczyzny zatrzymał się znów kupiec ze swym taborem na odpoczynek w Kalisii. Jakież było jednak bolesne zdziwienie Radki, gdy wśród kupieckiej drużyny nie znalazła swego Sykstusa. Zdołała się tylko dowiedzieć, niezbyt zresztą dokładnie, że zginął nad jakąś rzeką, co uchodzi ku morzu, czy może w przeprawie przez tę rzekę. Z Rzymianami trudno się było rozmówić. Poraziło ją to tak, że myśli zebrać nie mogła. Pobiegła szybko do owego źródełka wśród olszyn, które widziało ich szczęście, i tam rzuciwszy się na trawę, długo, rozpaczliwie płakała, a łzy wsiąkały w ziemię wilgotną, ogromną jak jej nieogarniony żal.

Wielka miłość jest uczuciem tak dziwnym, że nie kończy się ze śmiercią osoby kochanej, lecz trwa i trwa i nie można jej zgubić. Doświadczyła tego Radosława, gdy trzeba było wreszcie wyjść za mąż

* Tu jestem ja, Sykstus, nie cezar Trajan.

2   Baśnie i legendy

i pozbyć się tej miłości nierozsądnej, dokuczliwej jak ciężka dolegliwość. Pomyślała, że przyczyną tego jest srebrny pieniążek, który stale nosiła przy sobie. Ojciec, chcąc córkę wyleczyć ze smutku, wyjawił, że Rzymianin mu proponował kupno jej jako zwykłej niewolnicy, ofiarowując za nią trzy sztuki złota, piękny dzban z dwoma uchami zwany amforą i kosztowną, nie widzianą dotąd tkaninę. Postanowiła więc pozbyć się tej drogiej pamiątki. Nim jeszcze zima zdołała zamrozić wodę, poszła do źródła i wcisnęła denar głęboko w mu-listę dno.

Na wiosnę powtórnie przysłano swaty, ale dziewczyna zwlekała z odpowiedzią, bo serce nadal było pełne niezniszczalnego uczucia. Powodowana niepokojem, pobiegła znów do kępy olszyn. Nie omyliła się, pieniążek nie zginął. Wyrzuciła go woda z głębi mułu. Leżał teraz na dnie i błyszczał jak utopione małe słońce.

Rozpłakała się Radka ze swej bezsiły. Zrozpaczona wskoczyła do wody źródlanej i wdeptała w muł srebrny pieniądz. Podeptała swą głupią miłość, aby już więcej nie wypłynęła ani w źródle, ani w sercu. Ale miłość była uparta. Znów dała znać o sobie w myślach i nocnych snach. Dziewczyna wiedziała już, że denar błyszczy nadal w przeczystej wodzie. Poszła więc dokonać trzeciej i ostatniej próby. Podniosła monetę z dna źródła, przedarła się przez gęste łozy i stanęła nad brzegiem pokrytych rzadkimi trzcinami i sitowiem oparzelisk, których nikt nie odwiedzał, bo zamieszkiwały je niebezpieczne bożyszcza. Ostatni raz pocałowała podobiznę ukochanego, wytarła łzy, a potem według starego zwyczaju skłoniła się trzy razy południcom, by tak jak duszą w gorące południa samotnych mężczyzn, zadusiły w jej sercu tego, co nadal tam żyje. Skłoniła się trzykrotnie strzygom — upiornicom nocnym, aby wyssały krew gorącą z ukochanej postaci, choć jej nie ma wśród żywych. Oddała trzykrotny pokłon utopcom — koniom fałszywym, aby zabrały na swe grzbiety jej wielkie miłowanie i zatopiły lub zaniosły, komu chcą. Odprawiwszy te zaklęcia, zamachnęła się lewą ręką i rzuciła pieniążek wraz ze szczęściem i pamięcią o gładkim Rzymianinie w bagnisko.

*

Minęło wiele wieków i nadszedł czas, w którym żyjemy. Z Warszawy przybyła ekipa młodych archeologów i rozpoczęła prace wy-

18

kopaliskowe na terenach dawnej Kalisii. Prowadzono je kilka lat. Dokonano wielu ciekawych odkryć, ale naukowcy nie byli jeszcze w pełni zadowoleni. Aż pewnego słonecznego dnia na wykopalisku nad Prosną, na wyschłym gruncie moczarów, robotnik rozgarniając delikatnie ziemię wykrzyknął:

— Znalazłem jakiś pieniążek! —i podał monetę kierownikowi zespołu.

— No, nareszcie! — powiedział młody archeolog oglądając mały, zanieczyszczony mułem krążek. — To srebrny denar Trajana. A więc znaleźliśmy ostateczne potwierdzenie, że KaHsia z dzieła Ptolemeusza to właśnie współczesny Kalisz.

— Pokaż — odezwała się stojąca w pobliżu ładna, jasnowłosa asystentka. — Ojej — zdziwiła się —jakiż on na tym pieniążku podobny do ciebie.

— Skoro podobny, to zachowaj dla siebie. Możesz nosić zamiast mojej fotografii.

— Szkoda, że to cenny eksponat, inaczej na pewno bym zatrzymała -—powiedziała dziewczyna z uśmiechem, przyciskając w zaciśniętej dłoni pieniążek do piersi. — Ostatnio jakoś nam się nie wiodło — dodała — a dzisiaj wróciło szczęście.

r

historia miesza się z legendą, a baśń ludowa zawiera tyle prawdy, co zmyślenia. Za sławnego panowania króla Bolesława Chrobrego, wielkiego wojownika i praworządcy, uszedłszy ze złotej Prahy, przybył do naszego kraju młody, świątobliwy biskup Woytech czyli Wojciech, Adalbertem także zwany. W Polsce przyjęto go gościnnie i z honorem. Na tronie biskupim zasiadł w samym Gnieźnie. Nie przebywał jednak długo w naszej stolicy — gorzało w nim pragnienie apostolstwa nowej wiary. Przedtem, nim wyruszył z Gniezna nad Bałtyk do pomorskiego kraju Prusów, gdzie ostał się jeszcze stary słowiański kult świętych źródeł, gajów i życzliwych ludziom bożków, postanowił odwiedzić Łęczycę i Kalisz. I tak u schyłku pewnego dnia wyłoniła się z pyłu gościńca trójka konnych.

Słońce zachodziło za kręgiem gęstych borów, gdzie niezwykły wędrowiec skierował się samotrzeć, z braćmi Gaudentym i Boguszem, ku grodzisku nad Prosną. Z sadyb podgrodzia unosiły się już z wolna dymy na odwieczerz. Z dala słychać było głosy goniących bydło do wodopoju, gdzieś jeszcze terkotały żarna, w kuźni dzwoniły młoty.

Strażnik na drewnianej wieży, osłoniwszy dłonią oczy, długo przypatrywał się jeźdźcom, po czym podniósł turzy róg i zagrał pobudkę. Głos leciał ochoczo w wilgotnym powietrzu i pobrzmiewał echem od wzgórz i lasów.

U brzegu rzeki, dokąd dobiegła droga, przybysze zatrzymali się chwilę, gdyż zdrożone konie piły chciwie. Woda w tym miejscu była szeroka i płytka.

Przebywszy bród, stanęli przed mostem- na fosie zamkowej. W otworze baszty strażniczej ukazała się głowa brodatego wojowni-

20

ka. Jeden z przybyłych, znać brat zakonny, gdyż był w habicie, donośnym głosem obwieścił imię i wszystkie godności wysokiego gościa.

Otwarto pośpiesznie bramę, lecz biskup nie wjeżdżał do grodu. Dopytywał o kościół, o dom boży. Ze wstydem wskazano mu przy podgrodziu dąb na wzgórzu z kamiennym ołtarzem, bowiem kaplica zamkowa była jeszcze w budowie. Tam więc, gdzie rósł stary słowiański dąb i stał ofiarny kamień, na którym od niedawna odprawiano nabożeństwa nowej wiary, skierował biskup swe kroki. Podziękował za gościnę w grodzie, gdyż postanowił nocować na wzgórzu, w dawnym świętym gaju, u stóp ołtarza. Noc szła ciepła, gwiaździsta i lekka mgła bielała wśród łąk. Cisza zaległa w dolinie, tylko od błot dochodziło kumkanie żab.

Towarzysze biskupa, srodze zdrożeni, już spali, a on sam po długiej modlitwie zdejmował pątnicze obuwie, gdy w dębinie zaszeleściły gałęzie i wysunęły się groźne, brodate twarze mężczyzn.

— Hej ty, kto jesteś i po coś tu przybył? — krzyknęli nie wyłaniając się z chaszczy.

— Jestem księdzem rzymskim i biskupem na królewskim Gnieźnie.

— German — mruknął jeden z brodaczy.

— German!—krzyknęli inni i na polanę sypnęły się kamienie. Wstał z ziemi świątobliwy mąż i wzniósł w górę pastorał — krzyż

pielgrzymi.

— W imię Pana naszego Krysta, idźcie precz, ludzie bezbożni, i dajcie spocząć słudze świętego Kościoła.

— Tyś nie nasz i wiara twoja germańska! —krzyknął znów któryś i cisnął kamieniem.

— Idźcie precz, poganie, i niech was łaska Krystusowa oświeci. In nomine Patris et Filii, et Spiritus Sancti...* —postąpił dwa kroki biskup Wojciech, Adalbertem zwany.

— Czarownik, czarownik!

— Wrócą tu jeszcze nasze słowiańskie bogi, wróci mściwy Swa-rożyc pod ten dąb!

— W imię Pana Krysta...

— Nie chcemy waszej wiary! Precz z naszego grodu, precz spod świętego dębu!

— Uciekać! — krzyknął ktoś nagle.

Zaszumiało w gęstwinie, trzasnęły łamane gałęzie i trzciny. Na polanę wbiegło kilku uzbrojonych ludzi ze straży grodowej i pokłoniło się biskupowi.

— Przysłano nas z zamku z prośbą o przybycie do grodu. Tu wam nie dadzą spać pogany. Mamy ich jeszcze sporo na podgrodziu.

— Przyjdą i oni do wiary świętej —odrzekł Wojciech — wróćcie do grodu, ja ostanę w miejscu świętym.

Klęknął znów biskup i począł się modlić, a cisza zaległa wzgórze. Strażnicy cofnęli się i stanęli nie opodal na warcie.

Z ciemności, z pobliskich oparzelisk nieśmiało kumknęła żaba jedna, druga, trzecia, z oddali odpowiedziały inne i po chwili już cały chór rechotał głośno i donośnie. Widać nie dawało to spać zdrożonym zakonnikom, gdyż przewracali się niespokojnie na posłaniu.

Wzburzony był jeszcze biskup i z trudem zachowywał spokój. Przeszkadzały mu także żaby. Grały pojedynczo i chórami, kumkały

*   W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego...

22

i skrzeczały coraz natarczywiej z wielkich obszarów błot i wody, aż wreszcie zdało mu się, że słyszy śród tego wrzasku obelżywe słowo:

— German, German!

Zerwał się biskup Wojciech z klęczek pełen świętego gniewu. Wyprostował się dumnie, on, potomek Sławnikowiców, książąt czeskich, rycerzy i panów na Libicy, rozejrzał wokoło i głosem donośnym rzucił gniewnie:

— Zaklinam was, zamilczcie!

Mimo pogodnej nocy błysnęło w ciemności i grzmot przetoczył się po niebie. Z gęstwiny dębowych konarów zsunął się stary diabeł, co czuwa nad ludzkimi błędami, i nim o pierwszym kuropianiu wskoczył do Prosny na „diabelskim dołku", śmiał się jeszcze długo.

Święty jednak tego nie słyszał. Zmęczony kładł się spać i myślał pewnie, że rano głos żabom przywróci, lecz następnego dnia o tym

zapomniał.

Jak było — nie wiadomo. Ale odtąd w Kaliszu tu, gdzie dziś jest Stare Miasto, żaby umilkły na zawsze.

KLĄTWA ŚWIĘTEGO WOJCIECHA

im nastał świt i ptaki powitały radosnym świrem wschodzący dzień w nadprośniańskiej dolinie, przebudził się biskup Wojciech i podniósł ciężkie od snu powieki. Ustępujący mrok przebijała srebrnymi igłami zwiernica, gwiazda poranna. A tam na północy, w nadmorskiej ziemi Prusów, czekała zbożna praca, a może i skon.

— Takim znużony, a wstać trzeba i iść.

„Dokąd, dokąd? Na zatracenie? — usłyszał głos wewnątrz siebie. — Zginiesz, szkoda twego życia. Czy pamiętasz złotą Prahę i Wełtawę w słońcu? Pamiętasz rodzinne Libice, miasta i wsie, góry i lasy, całą ziemię czeską? To wszystko możesz znów zobaczyć. Wróć!"

Zdumiał się i zadrżał święty wędrowiec.

— Któż tak myśH, któż tak mówi? To nie ja, to nie ja! —i zerwał się z ziemi.

— Pochwalony niech będzie Jezus Krystus — wyrzekł z mocą i uczuł ulgę jak tonący, gdy chwyci ręką za brzeg.

— Na wieki wieków — ozwali się przebudzeni nagle bracia zakonni.

— Na wieki wieków — powtórzyli zbrojni pachołkowie stojący na straży.

Zza traktu, zza wzgórz i borów wyjrzało ranne słońce, wyłoniło z mroku pola, lasy, mgły łęgowe i wydłużyło się na wodzie złoto-czer-wonym pasem światła.

Pielgrzymi zeszb ku rzece, obmyli twarze, ręce i nogi i wrócili na wzgórze. Tu poczęli przygotowywać się do odprawienia bezkrwawej ofiary. Z podgrodzia i grodu ciągnęli ludzie, otaczając ciasnym kołem święte miejsce.

24

Dwaj księża grodowi przyprowadzili z podgrodzia grupę neofitów., ludzi różnego wieku proszących o chrzest. Noefici stanęli po lewej stronie omszałego kamienia-ołtarza. Nieco w tyle pozostały straże pilnując, by który nie uciekł. Po prawej stanęli dwór i woje, dalej wierni chrześcijanie i lud z puszczy, pogański jeszcze, ciekawy widowiska.

Po chrzcie i mszy rozjaśnionej słońcem świątobliwy biskup rozpoczął kazać prawdę Chrystusowej nauki. W zastygłą ciszę padały zrazu słowa spokojne, lekkie i dzwoniące, a potem ciężały, uderzały burzą i gromem. Mówił głosem gwałtownym, żarliwym o niegodziwo-ściach, o grzechach ludzkich, o rychłej karze i końcu świata. Płomie-niała jego wychudzona twarz i gorzały oczy.

25

— Kajajcie się i czyńcie pokutę, albowiem bliskim jest przyjście Pana!

Ludzie w trwodze przybledli, zadrżały konary i zatrzęsły się liście do niedawna pogańskiego dębu. Nagle Wojciech urwał wpół zdania. Oczy wszystkich poszły za jego wzrokiem. Na murawie, gdzie znajdowały się jego opończa podróżna i laska biskupia, leżała tylko jedna czerwona rękawica z wyhaftowanym złotym krzyżem — drugiej było brak. W pobliżu stał człowiek o rumianej, zarośniętej zmierzwionym włosem twarzy, w której błyszczały uśmiechem małe oczka, obok zaś drugi i trzeci, dziwnie do siebie podobni, a dalej już ciżba mieszkańców podgrodzia i ludzi z puszczy.

,,Przestań kazać! Wróć! To poganie, jawni czy ukryci, ciemny tłum, zabije cię i ograbi! Patrz, ten kudłacz przysunął się bliżej i skradł ci rękawicę. Może ten, a może tamten albo ten trzeci, to ludzie źli, występni i nisko urodzeni" — szeptał mu prędko wewnętrzny głos.

Wrzący jeszcze kaznodziejską pasją, biskup krzyknął porywczo:

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin