Lewis_C.S._-_Opowieści_z_Narnii_3_-_Koń_i_Jego_Chłopiec.doc

(632 KB) Pobierz
Opowiesci z Narnii 3 - Kon i Jego Chlopiec

OPOWIEŚCI Z NARNII

 

Siostrzeniec Czarodzieja

Lew, Czarownica i stara szafa

Koń i jego chłopiec

Książę Kaspian

Podróż Wędrowca do Świtu

Srebrne krzesło

Ostatnia bitwa

 

 

 

C.S. LEWIS

KOŃ I JEGO CHŁOPIEC

 

Ilustrowała Pauline Baynes

 

Przełożył Andrzej Polkowski

 

 

 

 

 

Media Rodzina of Poznań

Tytuł oryginału THE HORSE AND HIS BOY

Okładkę projektował Jacek Pietrzyński

Copyright © CS Lewis Pte Ltd 1950

Copyright © 1998 for Polish edition by Media Rodzina of Poznań

Copyright © 1998 for Polish translation by Andrzej Polkowski

pisemnej zgody wydawcy.

ISBN 83-85594-56-6

Przekład poprawiony

Media Rodzina of Poznań, ul. Pasieka 24, 61-657 Poznań

tel. 820 34 75, fax 820 34 11 e-mail: mrodzina@beta.nask.poznan.pl

Skład, łamanie i diapozytywy perfekt s.c, Poznań, ul. Grodziska 11

Druk i oprawa: Zakład Poligraficzny Abedik Poznań, ul. Ługańska 1, tel. 877 40 68

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

DLA DAVIDA I DOUGLASA GRESHAMOW

 

 

Rozdział 1

JAK SZASTA WYRUSZYŁ W PODRÓŻ

 

 

BĘDZIE TO OPOWIEŚĆ O PRZYGODACH, jakie wyda­rzyły się w Narnii, Kalormenie oraz krajach leżących pomiędzy nimi w Złotym Wieku, gdy Wielkim Kró­lem Narnii był Piotr, a wraz z nim panowali spra­wiedliwie jego brat i dwie siostry.

W owych to czasach na dalekim południu Kalormenu, nad małą zatoką oceanu żył sobie pewien ubogi rybak Arszisz, a z nim chłopiec, który nazywał go ojcem. Chłopiec miał na imię Szasta. Przez większość dni w roku Arszisz wypływał o świcie w morze, aby nałowić ryb, a po południu zaprzęgał osiołka do wózka naładowanego rybami i jechał na targ do położonej o milę na południe wioski. Jeśli udało mu się sprzedać ryby z zyskiem, wracał do domu w dość dobrym hu­morze, lecz jeśli zysk był lichy lub trochę ryb zostało, wyładowywał swą złość na Szaście, z byle powodu spra­wiając mu tęgie lanie. O powód nie było trudno, bo Szasta miał wiele zajęć: naprawiał i płukał sieci, go­tował obiad i sprzątał domek, w którym mieszkali.

To wszystko, co leżało na południe od ich chatki, nie budziło w chłopcu większego zainteresowania. Raz czy dwa był z Arsziszem w wiosce i już wiedział, że nie ma tam nic ciekawego. Spotkał tam jedynie bro­datych, bardzo podobnych do jego ojca mężczyzn, no­szących turbany, długie, brudne szaty i drewniane cho­daki z wywiniętymi do góry czubkami, którzy roz­mawiali ze sobą bardzo powoli o bardzo nudnych spra­wach. Ciekawiło go natomiast wszystko, co leżało na północy, ponieważ nikt nie wędrował w tamtą stronę, a i jemu nigdy na to nie pozwalano. Kiedy siedział samotnie przed domkiem, naprawiając sieci, często pa­trzył z tęsknotą na północ. Nic tam zresztą nie było widać prócz porośniętego trawą zbocza płaskiego wzgórza i nieba, na którego tle fruwało niekiedy kilka ptaków.

Czasami, kiedy Arszisz był w domu, Szasta pytał: O mój ojcze, co jest za tym wzgórzem? Jeśli rybak był w złym nastroju, dawał mu w ucho, radząc, by zajął się swoją robotą. Jeśli miał lepszy humor, od­powiadał: O mój synu, nie pozwalaj, by w twojej głowie lęgły się takie jałowe myśli. Jeden z poetów powiedział bowiem: «Przykładanie się do swojego za­jęcia jest korzeniem wszelkiego powodzenia, a ci, któ­rzy zadają pytania nie mające z tym nic wspólnego, kierują okręt głupoty ku skale wielkiej biedy».

Szasta był przekonany, że za tym wzgórzem musi się kryć jakaś cudowna tajemnica, której ojciec nie chce mu zdradzić. W rzeczywistości rybak sam nie wiedział, co tam jest. I wcale go to nie obchodziło. Był po prostu bardzo praktycznie myślącym człowiekiem.

Pewnego dnia nadjechał z południa przybysz zu­pełnie niepodobny do ludzi, których Szasta dotychczas spotykał. Przyjechał na wielkim, nakrapianym koniu z długą grzywą. Uzda i strzemiona wykładane były srebrem, a jeździec miał na sobie żelazną kolczugę i spiczasty hełm owinięty jedwabnym turbanem. U jego boku wisiała krzywa szabla w bogato zdobio­nej pochwie, na plecach połyskiwała tarcza nabijana ćwiekami, w prawej ręce trzymał lancę. Miał ciemną twarz, co nie było dla Szasty zaskoczeniem, bo wszy­scy mieszkańcy Kalormenu są ciemnoskórzy. Zdumia­ła go natomiast broda mężczyzny, ufarbowana na pur­purowo, ufryzowana i namaszczona pachnącym olejkiem. Arszisz poznał od razu po złotym pierścieniu, że był to jeden z Tarkaanów, kalormeńskich wielmo­żów. Padł przed nim na kolana, zamiatając brodą zie­mię. Chłopcu dał znak, by uczynił to samo.

Przybysz zażądał noclegu, czego oczywiście rybak nie śmiał mu odmówić. Postawił na stole wszystko, co miał najlepszego (i nie sądzę, by gość się nad tym zastanawiał), a Szasta dostał kawałek chleba i musiał się wynosić z domu. Tak było zawsze, gdy rybak miał gości; chłopiec spał wówczas razem z osiołkiem na sianie, w małej, pokrytej strzechą stajence. Było jed­nak o wiele za wcześnie, aby iść spać, i Szasta, który nie miał dotąd okazji, by dowiedzieć się, że bardzo nieładnie jest podsłuchiwać, przyłożył ucho do szpary w drewnianej ścianie domku, aby posłuchać, o czym rozmawiają dorośli. I oto, co usłyszał:

— A teraz, mój gospodarzu — rozległ się głos Tarkaana — wyjawię ci swoje życzenie: mam ochotę kupić twojego chłopca.

— O mój panie! — odpowiedział rybak (Szasta poznał po przymilnym, służalczym tonie jego głosu, że w tej chwili chciwość zmieniła mu twarz) — jakąż cenę mógłby zaproponować twój sługa, choć jest tylko biednym rybakiem, by sprzedać w niewolę swoje je­dyne dziecko, krew ze swojej krwi? Czyż jeden z po­etów nie powiedział: Naturalne więzy są silniejsze niż głód, a potomstwo bardziej drogocenne niż rubiny?

— I miał skądinąd rację — odparł sucho gość. — Ale inny poeta powiedział coś w tym rodzaju: Ten, kto próbuje oszukać sądzących, już obnaża plecy przed chłostą. Jest całkowicie oczywiste, że chłopiec wcale nie jest twoim synem, bo twoje policzki są tak ciemne jak moje, a ten jasnowłosy chłopak jest tak biały jak ci przeklęci, choć piękni barbarzyńcy, którzy miesz­kają na dalekiej północy.

— Ach, słusznie powiedziano — odezwał się ry­bak — że przed mieczem można się zasłonić tarczą, lecz na nic się zda obrona przed spojrzeniem oka mą­drości! Wiedz zatem, o mój potężny gościu, że z po­wodu wielkiego ubóstwa nigdy nie poślubiłem kobie­ty i nie mam dzieci. Lecz w tym samym roku, w którym Tisrok (oby żył wiecznie!) rozpoczął swe dostojne i do­broczynne panowanie, pewnej nocy, gdy księżyc był w pełni, spodobało się bogom spędzić mi sen z po­wiek. Powstałem więc ze swego posłania w tej nędznej norze i poszedłem na brzeg, by odświeżyć się wido­kiem morza i księżyca oraz by odetchnąć chłodnym powietrzem. I nagle usłyszałem jakby plusk wioseł do­chodzący z oddali, a potem, w rzeczy samej, słaby krzyk. Niebawem fala przypływu wyrzuciła na brzeg łódkę, w której znalazłem straszliwie wychudzonego mężczyznę, pusty bukłak i niemowlę, wciąż jeszcze żywe. Mężczyzna nie dawał już znaków życia, choć musiał wyzionąć ducha zaledwie kilka chwil wcześ­niej, bo ciało było jeszcze ciepłe. Nie ulega wątpli­wości — pomyślałem sobie — że ci nieszczęśnicy ura­towali się z katastrofy, która spotkała jakiś wielki statek. Lecz niezbadane i chwalebne wyroki bogów chciały, by ów człowiek zagłodził się, ratując dziecko, i wy­zionął ducha, widząc już upragniony ląd. Tak więc, pamiętając, że bogowie zawsze wynagradzają tych, któ­rzy wspomagają będących w potrzebie, i napełniony wzruszeniem (jako że twój sługa jest człowiekiem czu­łego serca)...

— Zachowaj dla siebie te wszystkie puste słowa

— przerwał mu Tarkaan. — Powiedziałeś dość, bym wiedział, że przygarnąłeś to dziecko, a kiedy podrosło, swą pracą dziesięciokrotnie zwraca ci chleb, jaki mu dajesz. A teraz podaj mi swą cenę, bo zmęczyło mnie już twoje gadulstwo.

— Sam raczyłeś zauważyć, panie — rzekł Arszisz — że praca tego chłopca ma dla mnie nieoszacowaną wartość. Musimy to wziąć pod uwagę, ustalając cenę. Jeśli go sprzedam, z całą pewnością będę musiał kupić lub wynająć kogoś innego do pomocy.

— Dam ci za niego piętnaście krescentów — po­wiedział Tarkaan.

— Piętnaście! — zawołał Arszisz głosem, który przypominał   coś   pośredniego   między   skomleniem a wrzaskiem. — Piętnaście krescentów za podporę mego starego wieku i radość moich oczu! Jesteś Tarkaanem, ale nawet ty nie powinieneś szydzić z siwej brody. Siedemdziesiąt — oto moja cena.

W tym momencie Szasta wyprostował się i odszedł na palcach od domku. Usłyszał już wszystko, co warto było usłyszeć. Nieraz był świadkiem targowania się ludzi z wioski i wiedział, na czym to polega. Nie miał wątpliwości, że Arszisz sprzeda go w końcu za sumę o wiele wyższą od piętnastu krescentów i o wiele niższą od siedemdziesięciu, choć upłynie wiele czasu, za­nim on i Tarkaan dojdą do porozumienia.

Nie powinniście sobie wyobrażać, że Szasta czuł się tak jak wy i ja, gdybyśmy się nagle dowiedzieli, że nasi rodzice właśnie targują się z kimś o cenę, by nas sprzedać w niewolę. Po pierwsze, jego dotychcza­sowe życie było niewiele lepsze od życia niewolnika, a to, co wiedział, pozwalało mu mieć nadzieję, że ów możny pan będzie go traktować lepiej niż Arszisz. Po drugie, to, co usłyszał o swoim pochodzeniu, napełniło go z jednej strony podnieceniem, a z drugiej — ulgą. Nieraz martwiło go, że — choć starał się, jak mógł    nie potrafił pokochać starego rybaka, a wiedział, że syn powinien kochać ojca. Teraz okazało się, że w ogóle nie był z Arsziszem spokrewniony. Ciężar spadł mu z serca. Przecież mogę być nie wiadomo kim! — pomyślał. — Mogę być synem jakiegoś Tarkaana albo samego Tisroka, albo nawet synem jakiegoś boga!

Tak rozmyślał, stojąc na łące przed domkiem. Zmierzch szybko zapadał i już pojawiło się kilka gwiazd, lecz na zachodzie wciąż czerwieniały smugi wieczornej zorzy. Nieopodal pasł się spokojnie koń przybysza, przywiązany do żelaznego kółka w ścianie stajni. Szasta podszedł do niego i poklepał po szyi. Koń nie zwrócił na to uwagi i dalej szczypał trawę.

Potem inna myśl przyszła Szaście do głowy.

— Ciekaw jestem, co to za człowiek, ten Tarkaan — powiedział na głos do siebie. — Byłoby wspa­niale, gdyby się okazał miły i szlachetny. Niektórzy niewolnicy w domach wielkich panów prawie nic nie robią. Noszą piękne stroje i codziennie jedzą mięso.

Może weźmie mnie na jakąś wojnę, a ja uratuję mu życie w bitwie, a potem on mnie wyzwoli i uczyni swoim synem, i da mi pałac, i rydwan, i herb. No tak, ale może też być strasznym, okrutnym człowie­kiem. Może posłać mnie w łańcuchach do pracy w po­lu. Dobrze byłoby wiedzieć, co mnie czeka. Ale kto mi to powie? Założę się, że ten koń wie dużo — gdy­by tylko potrafił mówić!

Koń podniósł łeb. Szasta pogłaskał go po gładkim jak jedwab nosie i powiedział:

— Och, jak bym chciał, żebyś potrafił mówić, mój stary.

I wówczas przez chwilę myślał, że śni, ponieważ zupełnie wyraźnie, choć bardzo cichym głosem, koń powiedział:

— Ależ potrafię.

Szasta wpatrzył się w wielkie oczy konia, a jego własne zrobiły się prawie tak samo wielkie.

— Ale w jaki sposób zdołałeś nauczyć się mówić?!

— zapytał ze zdumieniem.

— Sza! Nie tak głośno — odpowiedział Koń.

— Tam, skąd pochodzę, wszystkie zwierzęta potrafią mówić.

— Co to za kraj?

— Narnia — odrzekł Koń. — Szczęśliwa Narnia. Narnia porośniętych wrzosem wzgórz i tymian­kowych dolin, Narnia wielu rzek, wilgotnych górskich polan, omszałych jaskiń i przepastnych puszcz, roz­brzmiewających odgłosem młotów i siekier karłów. Och, słodkie powietrze Narnii! Lepsza jest jedna godzina życia w Narnii niż tysiąc lat w Kalormenie.

I zarżał bardzo cicho, a zabrzmiało to jak wes­tchnienie.

— Jak się tu znalazłeś? — zapytał Szasta.

— Porwano mnie — odrzekł Koń — albo skra­dziono, albo uprowadzono, jak wolisz. Byłem wtedy małym źrebakiem. Matka ostrzegała mnie, żebym się nie zapędzał na południowe zbocza, do Archenlandii i dalej, ale nie zwracałem na to uwagi. I... na grzywę Lwa!... zapłaciłem za swoją głupotę. Od tylu już lat jestem niewolnikiem ludzi i muszę ukrywać swoją pra­wdziwą naturę, udając, że jestem niemy i tępy jak ICH konie.

— Dlaczego im nie powiedziałeś, kim naprawdę jesteś?

— Bo nie jestem skończonym głupcem. Gdyby się tylko dowiedzieli, że potrafię mówić, pokazywaliby mnie na jarmarkach i strzegli o wiele bardziej niż te­raz. Mógłbym się pożegnać z myślą o ucieczce.

— Ale dlaczego... — zaczął Szasta, lecz Koń mu przerwał:

— Posłuchaj. Nie powinniśmy teraz marnować cza­su na jałowe dysputy Chciałeś się dowiedzieć, jaki jest mój pan, Tarkaan Anradin. No cóż, muszę ci powie­dzieć, że to bardzo zły człowiek. Ze mną obchodzi się jeszcze nie najgorzej, bo koń bojowy zbyt wiele kosztuje, aby go można było źle traktować. Ale na twoim miejscu wolałbym paść trupem tej nocy, niż jutro zostać niewolnikiem w jego domu.

— A więc ucieknę — rzekł Szasta bardzo blady.

— Tak, musisz to zrobić — zgodził się Koń. — Dlaczego jednak nie miałbyś uciec ze mną?

— Ty też chcesz uciekać?

— Tak, jeśli ty uciekniesz ze mną. To szansa dla mnie i dla ciebie. Widzisz, gdybym uciekł sam, bez jeźdźca, każdy, kto mnie zobaczy, powie: O, jakiś zabłąkany koń i złapie mnie tak szybko, jak tylko zdoła. Z jeźdźcem na grzbiecie mam jakąś szansę. W ten sposób ty możesz pomóc mnie. Z drugiej stro­ny na tych głupich dwu nogach (cóż za absurdalne nogi mają ludzie!) nie zdołasz oddalić się tak szybko, aby cię nie schwytano. A na moim grzbiecie możesz wyprzedzić najszybszego konia w tym kraju. I tutaj ja mogę pomóc tobie. Mam nadzieję, że potrafisz jeź­dzić konno?

— O tak, potrafię — odparł Szasta. — W każ­dym razie jeździłem na ośle.

— Na CZYM? — zapytał Koń z najwyższą po...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin