Małżeństwo to przeznaczenie Szubienica także
JOHN HEYWOOD
Anglia rok 1810
Philip Evelyn Desborough Hawksbury, hrabia Rothermere, wszedł do obszernego holu posiadłości Chandos Chase, rękawiczki i pelerynę podał kamerdynerowi Shippe, rzucił okiem na lokajów kręcących się przy wejściu i cicho zapytał: - Jak się miewa ojciec?
Shippe, równie wysoki jak jego pan, ale posiadający znacznie większe poczucie własnej wartości, dostrzegł cień niepokoju w oczach panicza, wyprostował się i odrzekł: - Jego lordowską mość odpoczywa, panie, ale wiem, że chciał cię widzieć, jak tylko przyjedziesz.
Hrabia Hawksbury, powszechnie znany jako Hawk, pokiwał głową, przyglądając się przez moment kamerdynerowi tego wielkiego domu, w którym panowała teraz grobowa cisza. Nawet lokaje w liberiach wyglądali jak posągi. Zdawać się mogło, że to miejsce naprawdę jest grobem. Hrabia natychmiast odrzucił tę makabryczną myśl i rzucił do Shippe'a: - Moje walizy są w powozie.
- Natychmiast się tym zajmę, panie.
- Zadbaj też, by Grunyon, mój służący, został nakarmiony. Po tak ekscytującej podróży może być nieco zmęczony i drażliwy. - W oczach hrabiego zamigotał lekki uśmiech.
- Oczywiście, panie.
Hawk odwrócił się i głośno stukając obcasami o posadzkę z czarnego włoskiego marmuru, energicznie pomaszerował niekończącymi się korytarzami w kierunku sypialni ojca. Dębowe schody pokonał, przeskakując po dwa stopnie naraz; przypomniało mu to dziecięce lata, kiedy po z tych samych schodach biegał w górę i w dół, a raz nawet spadł i złamał sobie rękę. Jego starszy brat Nevil, który go wcześniej gonił, stał wówczas na szczycie schodów i śmiał się. Hawk aż potrząsnął głową, starając się odrzucić od siebie to wspomnienie. Nie było już Nevila do wspólnego śmiania się, ani w ogóle do robienia czegokolwiek innego. Nevil nie żył.
Jest tak cicho, Hawk pomyślał po raz kolejny, a jego wzrok przebiegł po kilkudziesięciu portretach wiszących wzdłuż schodów. Wszystkie przedstawiały przodków rodziny Hawksbury, wszyscy oni mieszkali kiedyś w Chandos Chase, rezydencji markiza Chandos od ponad trzystu lat. On sam nie był w domu od ponad pięciu miesięcy, a teraz jego ojciec chorował i możliwe było, że wkrótce umrze. Ze strachu serce zaczęło walić mu jak młotem.
Gdy dotarł na górę, skierował się ku wschodniemu skrzydłu i szybko przemierzywszy ogromny, pokryty dywanami korytarz, stanął przed wielkimi, podwójnymi drzwiami prowadzącymi do sypialni ojca. Uniósł rękę, by zapukać, ale po chwili zrezygnował i cicho wszedł do środka. Sypialnia ojca była obszerna i ciepła. Zaczynał się wieczór; pokój, do którego wpadały resztki słonecznych promieni, cały wypełniały posępne cienie, rzucane przez znajdujące się wewnątrz przedmioty. Złote, brokatowe zasłony były zaciągnięte i w pierwszej chwili Hawk poczuł się jak w klatce. Jego oddech na moment przyspieszył, a wzrok powędrował w kierunku bogato zdobionego łoża, umieszczonego na niewielkim podeście. Mógł dostrzec zarys leżącej postaci, ale przyćmione światło świec rzucało cień na twarz leżącego.
- Cieszę się, panie, że już przybyłeś - dotarł do niego przytłumiony głos Trevora Conyona, od lat osobistego sekretarza ojca. Trevor Conyon był, w przeciwieństwie do swojego pana, człowiekiem słusznej postury. Był również człowiekiem dobrego serca i równie wspaniałego rozumu. Jego łysina, pokryta kropelkami potu, połyskiwała w blasku świec. Hawk już dawno dostrzegł całkowitą lojalność, jaką Trevor Conyon darzył swojego pana, wyczuwał jego niechęć w stosunku do Nevila i zastanawiał się, co Trevor Conyon myślał o nim samym. Przeszło mu przez myśl, że wciąż uważa go za wielką niewiadomą, mimo że Nevil nie żył już od prawie piętnastu miesięcy, i to on, Hawk, był jedynym spadkobiercą.
- Co z moim ojcem? - zapytał.
- Nie jest dobrze, panie.
Hawk uniósł czarne brwi, a Trevor Conyon, ledwo zauważalnie skinąwszy głową w kierunku łóżka, nie odezwał się.
- Ojcze - powiedział Hawk, robiąc krok w kierunku łóżka. Wszedł na podest i nachylił się ku leżącej na niej postaci. - Jestem tutaj.
Charles Linley Beresford Hawksbury, markiz Chandos, wysunął szczupłą, wręcz chudą rękę spod brokatowej narzuty i uścisnął dłoń syna.
- Już najwyższy czas, mój synu - powiedział. - Najwyższy czas.
Patrząc na bladą twarz ojca, na której najbardziej rzucał się w oczy szpiczasty, haczykowaty nos, pomyślał, że to właśnie jego ojca powinno nazywać się Hawk*. Przyglądając się ojcu, napotkał spojrzenie jego intensywnie zielonych oczu, padające spod lekko przymkniętych powiek, oczu o odcień ciemniejszych niż jego własne. Delikatnie, samymi opuszkami placów dotknął gęstych, siwych włosów ojca i odsunął mu je z czoła.
- Przybyłem tak szybko, jak to tylko było możliwe. Dopiero wczoraj wieczorem otrzymałem wiadomość od Conyona. Jak się czujesz, ojcze? - zapytał.
- Myślę, że mój czas już nadszedł - rzekł markiz słabym głosem, znacznie słabszym niż zazwyczaj. - Zresztą to nie ma żadnego znaczenia. Moje życie nie było puste. Mam syna, z którego mogę być dumny i który może kontynuować to, co ja zacząłem.
Na te słowa Hawk wzdrygnął się nieco i poczuł ogarniające go poczucie winy. Nie jest łatwo być drugim w kolejności. Tym, o którym się myśli, że tylko czeka na śmierć rodzica, by otrzymać spadek.
- Ojcze, ty nie umrzesz. Gdzie jest lekarz?
- W kuchni, zapewne napycha się teraz szynką: przygotowaną przez Alberta - odparł markiz, a potem odwrócił głowę do poduszki i zakasłał.
Kaszel był suchy i ostry. Hawk poczuł, że ze strachu zimny pot występuje mu na czoło, a napływające łzy ściskają gardło. Kurczowo trzymał dłoń ojca, jakby chciał oddać mu swoje zdrowie i swoje siły.
- Co powiedział Trengagel?
Markiz powoli poprawił się na poduszkach; na moment przymykając oczy. Gdy je otworzył, spojrzał na syna z taką intensywnością, jakby chciał palącym wzrokiem zajrzeć do jego wnętrza.
- Daje mi jeszcze dwa, może trzy tygodnie. To przez krwawienie w płucach. Ten głupiec chce z krwią wyciągnąć ze mnie resztki życia, ale ja mu na to nie pozwolę.
- Masz rację, ojcze. Widziałem, jak ludzie wykrwawiali się na śmierć, gdy zaraz po bitwie próbowano ich ratować, przykładając te cholerne pijawki.
Markiz wyczuł głęboki ból w słowach syna i od - rzekł miękko: - Widziałeś zbyt wiele, mój chłopcze. Ale jesteś silny, dlatego potrafiłeś przejść przez to wszystko. Z czasem zapomnisz, zobaczysz. A teraz muszę ci coś powiedzieć, mój synu.
- Jesteś zmęczony, ojcze.
- Nie. - Głos markiza był stanowczy. - Posłuchaj mnie. Żyję tylko po to, by zobaczyć twoją żonę. By patrzeć, jak bierzesz sobie żonę. Tak jak obiecałeś.
Na dźwięk tych słów Hawk zesztywniał. Cholerna obietnica! Zapomniał o niej. A może tylko chciał o niej zapomnieć.
Powoli usiadł na brzegu łóżka. Nadszedł ten moment i nie było już żadnej drogi ucieczki, wiedział o tym. Przez ponad rok udawało mu się uciekać przed tym, co nieuniknione; przebywając w Londynie, rzucał się w dziki i nieprzerwany wir zabawy - hazard, bijatyki, alkohol. Dziwek się wystrzegał, ale tylko dlatego, że obawiał się syfilisu. Widział zbyt wielu żołnierzy, których zarażone syfilisem ciała rozkładały się żywcem. Pomyślał o Amelii, swojej namiętnej i uwielbiającej dobrą zabawę kochance, i na moment przymknął oczy. Żona. Nie chciał żadnej cholernej żony. Nie teraz. Ale nie miał wyjścia.
- Jedź do Szkocji, synu, wybierz sobie żonę i przywieź ją do mnie.
Nie chcę żenić się z jakąś dzikuską ze Szkocji, przywiązywać się do kobiety, której nigdy na oczy nie widziałem! Nie zamierzam tego robić tylko dlatego, że kiedyś złożyłeś jakąś bezsensowną przysięgę! Ja przecież miałem wtedy dziewięć lat! Przeklęty honor!
Takie właśnie myśli kłębiły się w głowie Hawka, ale nie wyjawił, co naprawdę o tym sądzi; powiedział jedynie: - Oczywiście, ojcze, wyjadę niezwłocznie. Niemniej wydaje mi się, że dobrze będzie, jeśli wyślę któregoś służącego do hrabiego Ruthvena i powiadomię go o moim przyjeździe.
- Conyon już się tym zajął. Dwa dni temu wysłał służącego z wiadomością. Możesz wyjechać rankiem.
- No to wpadłem - powiedział Hawk, bardziej jednak do siebie niż do ojca. Honor, pomyślał, jest nieraz rzeczą godną potępienia. Pamiętał, że coś takiego powiedział rok temu, kiedy ojciec przypominając mu o przysiędze powiedział, że teraz on, Hawk, jest odpowiedzialny za jej wypełnienie. Co więcej, pamiętał, jak wrzeszczał wtedy na ojca, że jeśli chce, to sam może poślubić jedną z dziewcząt: - To ty zawdzięczasz życie markizowi Ruthven, nie ja! Dlaczego więc sam nie wyniesiesz do wyższych sfer jednej z jego zasmarkanych córek? Czemu nie uczynisz jej swoją żoną, a nie moją? Dlaczego to właśnie mnie chcesz do jednej z nich przywiązać? Ja nic nie zrobiłem, jestem tylko twoim cholernym synem! Dlaczego nie zmusiłeś Nevila, żeby zrobił brudną robotę za ciebie, co?
I wtedy też jego ojciec bardzo cicho odpowiedział: - Nigdy nie zmusiłbym Nevila do ślubu.
- Przecież nie kupujesz kota w worku, synu - powiedział teraz markiz, jednocześnie obserwując spod przymkniętych powiek, jak po twarzy jego syna przemyka niezliczona ilość grymasów i min, odzwierciedlających różnorakie kłębiące się w nim uczucia. - Masz do wyboru trzy młode damy. Jedna z nich musi ci się spodobać. Alexander Kilbracken jest przystojnym mężczyzną, nie mógłby spłodzić maszkary. Masz szczęście, że żadna z jego córek jeszcze nie wyszła za mąż.
- Powtarzałeś to już wielokrotnie - Hawk westchnął głęboko.
- Synu, masz już prawie dwadzieścia siedem lat. Czas na nowo zagospodarować twój dziecinny pokój i zapewnić sobie następcę. - Kaszel ponownie wstrząsnął ramionami starego markiza.
- Obiecuję, ojcze - szybko zapewnił Hawk. Patrzenie na cierpienia ojca sprawiło, że natychmiast zapomniał o gniewie i urazie. Pomyślał też o lady Constance, córce hrabiego Lumley, posażnej i pięknej, wciąż mającej nadzieję na jego oświadczyny, do których nigdy nie dojdzie ani nie doszłoby do nich w żadnym razie. Przeklęty honor, pomyślał po raz kolejny. Nie mógł uwierzyć, że miał poślubić takie nic - bez włości, bez bogactwa, bez koneksji, tylko dlatego, że Alexander Kilbracken, - markiz Ruthven, zubożały właściciel ziemski, siedemnaście lat temu gdzieś w Szkocji uratował jego ojcu życie.
A ja mam być nagrodą, pomyślał. Cholerny Nevil i ta jego śmierć! Gdyby tylko ożenił się z jedną z córek Kilbrackena, zanim utonął! Hawk aż potrząsnął głową, starając się pozbyć swych niegodziwych myśli. Wiedział, że ojciec wybrał właśnie jego, by dopełnił złożonych ślubów, i to wcale nie dlatego, że był jego drugim synem. Co takiego zrobił Nevil, że ojciec żywił do niego taką niechęć? Hawk nie wiedział, zresztą ostatni raz widział brata trzy lata przed jego śmiercią.
- Życie jest pełne niespodzianek - powiedział głośno.
- To prawda - głos markiza był głośny i nieco mrukliwy. - Jesteś zmęczony, mój chłopcze, musisz odpocząć przed podróżą. Pożegnasz się ze mną rano.
- Ojcze... - zaczął Hawk, a markiz już wiedział, iż jego ukochany syn obawia się, że ojciec nie dożyje poranka.
- Wszystko będzie dobrze. Hawk. Przynajmniej przez kilka tygodni. Żyję i będę żył tak długo, by móc zobaczyć twoją żonę. Obiecuję.
Hawk poczuł, jak łzy ściskają mu gardło. Potrząsnął głową.
- A ja zawsze dotrzymuję obietnic. Zawsze. I tak też będzie tym razem. A teraz idź już, mój chłopcze. Życzę ci powodzenia w zalotach.
To był koniec rozmowy. Hawk wstał tak szybko, jakby wciąż był małym chłopcem starającym się wykonywać polecenia ojca, nim ten zdążył je wypowiedzieć. Spojrzał w kierunku Conyona, który w milczeniu stał w nogach łóżka i wycierał chustką łysinę, ale Conyon spuścił wzrok.
- Wrócę z narzeczoną tak szybko, jak to tylko będzie możliwe - powiedział Hawk, odwrócił się, a potem na moment jeszcze się zatrzymał. - Wszystko będzie dobrze, ojcze - dodał.
- Będę czekał - odrzekł markiz. - Hawk...
Hawk nie spuszczał wzroku z twarzy ojca, jednocześnie starając się powstrzymać cisnące mu się do oczu łzy.
- Jestem z ciebie dumny.
Hawk mógł tylko skinąć głową. Odwrócił się i wyszedł z komnaty sypialnej ojca.
Gdy następnego dnia o siódmej rano przyszedł się pożegnać, poczuł ulgę, że ojciec nie wygląda na słabszego niż poprzedniego dnia. Hawk miał przed sobą długą podróż. Siwe konie wolno ciągnęły powóz wzdłuż wyjazdowej drogi, okolonej pozbawionymi teraz liści wiązami. Pięć dni do północnych krańców Loch Lomond, gdzie w zamku Kilbracken mieszkał markiz Ruthven, potem tydzień, by wybrać jedną z córek, potem znów kilka kolejnych, by mogła się ona przygotować do podróży i małżeństwa, następnie znów pięć dni w drodze powrotnej. Nie, pomyślał Hawk, gdybym wracał z damą, zajęłoby to znacznie więcej czasu. Przeklęte słabe kobiety. Przeklęta sytuacja bez wyjścia. Zaklął pod nosem.
- Jedziemy do Szkocji. - Grunyon po jakichś dwudziestu milach jazdy w milczeniu powiedział coś oczywistego.
- Tak - odparł Hawk przez zaciśnięte zęby - żeby wziąć ślub.
- Szczęściara z niej - odparł Grunyon beznamiętnym głosem. A potem, zobaczywszy w zielonych oczach Hawka mieszaninę wściekłości i głębokiej troski o ojca, dodał: - Jego lordowską mość jest silniejszy niż stary sierżant Hodges. Przetrzyma chorobę, sam zobaczysz, panie.
- Stary sierżant Hodges zmarł w swoim własnym łóżku, słyszałem o tym w zeszłym miesiącu.
Cóż za nieodpowiedni przykład, pomyślał Grunyon, starając się wyobrazić sobie zrzędliwego jednonogiego żołnierza, który podszedłby za majorem Hawkiem w ogień. I to właśnie on zmarł w łóżku! Nie do pomyślenia!
Grunyon westchnął głęboko. Szczerze wątpił, by najbliższą przyszłość można było określić mianem przyjemnej.
*
Frances Kilbracken stała na północno - wschodnim brzegu jeziora Loch Lomond i wpatrywała się w jego spokojną toń. Chmury zasłoniły słońce, a marcowe powietrze ochłodziło się gwałtownie. Owinęła ramiona szalem, wiążąc go w supeł na wysokości piersi. Panowała zupełna cisza; drzewa wciąż jeszcze stały nagie, pozbawione liści, nie słychać więc było najmniejszego szelestu. Nawet ptaki tego dnia przycichły. A Frances, zamiast spokoju, który zazwyczaj ją przepełniał, gdy przychodziła nad jezioro sama, z daleka od rodziny, z daleka od wszystkich, czuła teraz dziwne wewnętrzne rozedrganie. Było to uczucie, które często towarzyszyło jej siostrze Violi. Kiedy Frances kazała jej przestać zachowywać się jak ostatnia oferma, Viola powoli przesuwała na nią omdlewające spojrzenie i głosem nietolerującym sprzeciwu stwierdzała: - Ależ Frances, czytałam, że wszystkie damy, wszystkie prawdziwe damy, są bardzo wrażliwe.
Frances uśmiechnęła się i przymknęła oczy. Nareszcie dotarł do niej delikatny dźwięk wody, uderzającej o urwisty skalny brzeg nieopodal jej stóp. Zawinąwszy wełnianą spódnicę wokół nóg, usiadła powoli i objęła się za kolana. Wpatrywała się w nieregularną linię wysokich szczytów: Ben Lomond i Ben Vorlich. Po drugiej stronie jeziora widziała dzikie górskie potoki, ostre granie i gęste lasy sosnowe. Prawdziwy wąwóz szkockich gór, pomyślała, nieposkromiony, dziewiczy, nietknięty przez cywilizację - jej ukochane miejsce na świecie. Nie wyjedzie stąd. Nigdy! Gdy przypomniała sobie ojca i tę niesamowitą scenę, która odegrała się w jej domu niespełna godzinę temu, poczuła napływający niepokój. Jedna z sióstr musi wyjechać. Nie chciała i jednocześnie nie mogła przestać o tym myśleć.
Frances i jej dwie siostry, starsza Clare i siedemnastoletnia Viola, siedziały w salonie, pokoju o surowym wystroju, wyposażonym w niezbędne tylko sprzęty. Ojciec, z dwu stron otoczony kobietami, zdecydowanie wkroczył do pokoju. Towarzyszyła mu Sophia, ich macocha, i Adelajda, guwernantka, a ostatnio także nieoficjalna nauczycielka małego Alexandra, jedynego syna hrabiego.
Alexander Kilbracken, hrabia Ruthven, mężczyzna przystojny, mężczyzna onieśmielający, wysoki i barczysty, wciąż cieszący się gęstą fryzurą kasztanowych włosów, zatrzymał się przed córkami i każdą z nich obrzucił krytycznym spojrzeniem.
- Papo, co to ma oznaczać? - Viola kręciła się niespokojnie na swoim krześle. - Kenard ma przybyć z wizytą, muszę zająć się toaletą.
- Myślę - zaczęła Frances, wpatrując się w twarz ojca i dostrzegając w jego tak samo jak jej szarych oczach z trudem ukrywane podniecenie - że zaraz zobaczymy rodzinną scenę, niczym w teatrze.
Na dźwięk ironicznego głosu córki na ustach hrabiego Ruthven pokazał się ledwo widoczny uśmiech. - Masz i ty coś do dodania, Clare? - beznamiętnym głosem zapytał najstarszą córkę.
- Nie - odparła spokojnym, starannie wyważonym głosem. - Może tylko to, że stracę poranne światło.
...
angela17111