Zelazny Roger - Bramy w piasku.pdf

(732 KB) Pobierz
Zelazny Roger - Bramy w piasku
Roger śelazny
Bramy w piasku
Doorways in the Sand,
przełoŜyła Agnieszka Sylwanowicz
 
Isaacowi Asimovowi
z wielkim powaŜaniem,
głębokim szacunkiem
i całkowitą miłością.
 
Jeden
LeŜałem na spadzistym dachu z gontów w cieniu jednego z jego szczytów mając za
poduszkę lewą rękę i gapiłem się na chmury przypominające grudki twaroŜku, choć
pływające w popołudniowym błękitnym basenie, kiedy wydało mi się, Ŝe między
dwoma mrugnięciami oka zobaczyłem na niebie ponad dziedzińcem uniwersyteckim i
samym sobą błyskawiczną reklamę powietrzną.
CZY WĘSZYSZ MOJĄ ŚMIERĆ? — przeczytałem.
Chwila zamyślenia i reklama zniknęła. Wzruszyłem ramionami. Pociągnąłem takŜe
nosem badając zapach delikatnego podmuchu, który przed chwilką postanowił tędy
wionąć.
— Przykro mi — mruknąłem pod adresem nadprzyrodzonego dziennikarza. —
śadnych szczególnych smrodów.
Następnie ziewnąłem i przeciągnąłem się. Chyba się zdrzemnąłem i właśnie
zobaczyłem ostatni fragment snu. MoŜe to i dobrze, Ŝe nie mogłem go sobie
przypomnieć. Zerknąłem na zegarek. Pokazywał, Ŝe jestem spóźniony na rozmowę.
Co prawda mógł źle chodzić. Właściwie zwykle tak było.
Wychyliłem się w przysiadzie mocno do przodu, piętami opierając się o otworki
słuŜące do gromadzenia lodu, a prawą ręką o szczyt dachu. Pięć kondygnacji poniŜej
mnie dziedziniec tworzył studium w zieleni i cemencie, cieniu i blasku słońca, z
fontanną jak fallusem, który dostał grubym śrutem w drugi koniec. Za fontanną leŜał
Gmach Jeffersona, a na trzecim piętrze Jeffa znajdowało się biuro mojego ostatniego
opiekuna, Dennisa Wexrotha. Poklepałem się po tylnej kieszeni spodni. Ciągle z niej
wystawał brzeg mojego planu zajęć. Dobrze.
Skoro juŜ znajdowałem się na górze, właŜenie do środka, schodzenie na dół,
pokonywanie dziedzińca i znów wchodzenie na górę wydawało się okropną stratą
czasu. ChociaŜ wspinaczka przed zachodem słońca stała nieco w sprzeczności z
wielką, starą tradycją i moją osobistą praktyką, to biorąc pod uwagę, Ŝe wszystkie
budynki były ze sobą połączone lub leŜały bardzo blisko siebie, moja droga była łatwa
i w miarę nie rzucająca się w oczy.
Przesunąłem się na drugą stronę szczytu i górą przeszedłem do przeciwległego
okapu. Jakiś metr do przodu i dwa w dół, łatwy skok, i juŜ biegłem po płaskim dachu
biblioteki. Potem przez dachy i naokoło kominów na ustawionych w szeregu
zaadaptowanych kamienicach. Ponad kaplicą jak Quasimodo — tu trochę ślisko —
wzdłuŜ występu, w dół po rynnie, jeszcze jeden występ, i wreszcie przez duŜy dąb na
ostatni występ. Wspaniale! Byłem pewien, Ŝe zaoszczędziłem sześć czy siedem
minut.
Zaglądając przez okno poczułem się niezwykle grzecznie, bo zegar na ścianie
pokazywał, iŜ zjawiłem się o trzy minuty przed czasem.
Twarz Dennisa Wexrotha o szeroko otwartych oczach i ustach uniosła się znad
ksiąŜki, powoli się odwróciła, następnie pociemniała, kontynuowała ruch w górę,
wreszcie pociągnęła za sobą resztę ciała wokół biurka w moim kierunku.
Kiedy przesunął do góry połowę okna i powiedział: — Co pan do cholery robi,
panie Cassidy? — oglądałem się właśnie przez ramię, Ŝeby zobaczyć, w co się tak
wpatruje.
Odwróciłem się. Ściskał parapet, jakby był mu bardzo drogi, a ja chciałbym go
zabrać.
— Czekam na rozmowę z panem — odparłem. — Przyszedłem trzy minuty
wcześniej.
 
— MoŜe więc pan wrócić na dół i wejść tą samą drogą, jaką… — zaczął. — Nie!
Proszę zaczekać! — powiedział. — Wtedy mógłbym się stać współwinnym
wykroczenia. Proszę tu wejść!
Odsunął się, a ja wszedłem do pokoju. Wytarłem rękę w spodnie, ale nie chciał mi
jej uścisnąć.
Odwrócił się, podszedł do biurka i usiadł.
— Istnieje przepis zakazujący wspinania się po budynkach — rzekł.
— Tak — odpowiedziałem — ale jest on czysto formalny. Musieli wydać jakiś
zakaz i tyle. Nikt nie zwraca Ŝadnej uwa…
— Pan — rzekł, potrząsając głową. — Pan jest powodem tego zakazu. MoŜe
jestem tu nowy, ale jeśli o pana chodzi, to ze wszystkim się zapoznałem.
— To nie jest aŜ tak waŜne — rzekłem.
— O ile zachowuję dyskrecję, nikogo za bardzo nie obchodzi…
— Akrofilia! — parsknął i trzepnął ręką leŜącą na biurku teczkę. — Kupił pan
kiedyś wariackie zaświadczenie lekarskie, które uchroniło pana przed zawieszeniem:
dzięki temu zdobył pan nawet pewne współczucie i stał się na swój sposób sławny.
Właśnie o tym przeczytałem. Bzdura. Nie kupuję tego. Nawet nie uwaŜam, Ŝe to
zabawne.
Wzruszyłem ramionami. — Lubię się wspinać — powiedziałem. — Lubię być
wysoko. Nigdy nie twierdziłem, Ŝe to zabawne, a doktor Marko nie jest wariatem.
Cisnął we mnie spółgłoską wargową i zaczął przerzucać kartki w teczce.
Zaczynałem nie lubić faceta. Krótko ostrzyŜone, rudawoblond włosy, schludna,
pasująca do nich bródka i wąsy niemal skrywające jego paskudne usteczka. Pewnie
jakieś dwadzieścia pięć lat. Robi się nieprzyjemny, apodyktyczny i nawet nie
proponuje mi krzesła, a ja prawdopodobnie jestem od niego o kilka lat starszy i
zadałem sobie trud, Ŝeby zjawić się tu na czas. Spotkałem go przedtem tylko jeden
raz, przelotnie, na jakimś przyjęciu. Był wtedy zalany i zachowywał się znacznie
sympatyczniej. Oczywiście wtedy nie widział jeszcze moich papierów. Ale i tak nie
powinno mu to sprawiać róŜnicy. Powinien postępować ze mną de novo, a nie na
podstawie jakichś pogłosek. Opiekunowie jednak przychodzą i odchodzą — ogólni,
wydziałowi, specjalni. Miałem do czynienia z najlepszymi i z najgorszymi. Tak od
razu trudno mi powiedzieć, który był moim ulubionym. MoŜe Merimee. MoŜe
Crawford. Merimee pomógł mi wymigać się od zawieszenia. Bardzo przyzwoity gość.
Crawfordowi prawie udało się za pomocą róŜnych sztuczek doprowadzić mnie do
ukończenia studiów, za co prawdopodobnie dostałby nagrodę Opiekuna Roku.
Niemniej jednak dobry facet. Trochę zbyt twórczy. Gdzie oni się teraz podziewają?
Przysunąłem sobie krzesło i rozsiadłem się — Zapaliłem papierosa uŜywając jako
popielniczki kosza na śmieci. Jakby tego nie zauwaŜał i nadal kartkował materiały.
Minęło w ten sposób kilka minut, wreszcie się odezwał: — No dobrze, jestem juŜ
gotów.
Podniósł wtedy na mnie wzrok i uśmiechnął się.
— W tym semestrze, panie Cassidy, damy panu dyplom — powiedział.
Oddałem mu uśmiech.
— Wtedy, panie Wexroth, zrobi się zimno w piekle — odparłem.
— Sądzę, Ŝe byłem nieco sumienniejszy od moich poprzedników — odpowiedział.
— Przypuszczam, Ŝe zna pan wszystkie przepisy uniwersyteckie?
— Przeglądam je dość regularnie.
— Zakładam takŜe, iŜ orientuje się pan, z jakich przedmiotów będą prowadzone
zajęcia w nadchodzącym semestrze?
— To bezpieczne załoŜenie.
Z jakiejś kieszeni w marynarce wyjął fajkę oraz kapciuch i zaczął ją powoli
 
nabijać, zwracając wielką uwagę na kaŜde źdźbło tytoniu, co najwyraźniej sprawiało
mu przyjemność. I tak sklasyfikowałem go juŜ jako palacza fajki.
Wgryzł się w nią, zapalił, pyknął, wyjął z ust i spojrzał na mnie poprzez dym.
— A więc na podstawie wydziałowych przepisów o specjalizacji zostanie pan
zmuszony do zrobienia dyplomu — powiedział.
— Ale pan jeszcze nie widział mojej karty rejestracyjnej.
— Nieistotne. Poprosiłem, aby jeden z komputerowców zrobił mi listę wszystkich
pańskich moŜliwych decyzji, wszystkich kombinacji zajęć, jakie mógłby pan wybrać,
Ŝeby zachować swój status studenta studiów dziennych. Zestawiłem ją z pańską dość
obszerną dokumentacją i za kaŜ
dym razem wynalazłem jakiś sposób na pozbycie się pana. Bez względu na to, co pan
wybierze, skończy pan jakąś specjalizację.
— Wygląda, Ŝe był pan niezwykle dokładny.
— Owszem.
— Czy mogę zapytać, dlaczego tak bardzo chce się mnie pan pozbyć?
Oczywiście — odparł. — Chodzi o to, Ŝe jest pan trutniem.
— Trutniem?
— Trutniem. Nic pan nie robi i tylko się obija.
— A co w tym złego?
— Stanowi pan zagroŜenie, obciąŜenie dla intelektualnych i emocjonalnych
zasobów społeczności akademickiej.
— Bzdury — zauwaŜyłem. — Opublikowałem kilka niezłych rozpraw.
— Właśnie. Powinien pan uczyć lub prowadzić badania naukowe mając przed
nazwiskiem kilka tytułów, a nie zajmować miejsce jakiemuś biednemu studentowi
młodszych lat.
Odrzuciłem wyobraŜenie biednego studenta młodszych lat — chudego, o
zapadniętych oczach, z nosem i palcami przyklejonymi do szyby, śliniącym się na
myśl o wykształceniu, do którego blokowałem mu dostęp — i powiedziałem: —
Jeszcze raz bzdury. Dlaczego naprawdę chce się mnie pan pozbyć?
Popatrzył przez chwilę nieomal w zadumie na swą fajkę, a potem rzekł: — JeŜeli
dojść do sedna sprawy, to po prostu pana nie lubię.
— Ale dlaczego? PrzecieŜ prawie wcale mnie pan nie zna.
— Za to duŜo o panu wiem, co w zupełności mi wystarcza. — Postukał w moją
teczkę. — Tutaj jest wszystko. Reprezentuje pan postawę, której nie darzę
najmniejszym szacunkiem.
— Zechciałby pan wyjaśnić to nieco dokładniej?
— Proszę bardzo — odparł przewracając kartki do jednej z wielu zakładek
sterczących z teczki. — Według dokumentacji jest tu pan studentem od — zobaczmy
— około trzynastu lat.
— Chyba się zgadza.
— Dziennym studentem — dodał.
— Tak, zawsze byłem dziennym studentem.
— Wstąpił pan na uczelnię w młodym wieku. Był pan chłopcem nad wiek
rozwiniętym. Zawsze miał pan dość dobre stopnie.
— Dziękuję.
— To nie był komplement, lecz spostrzeŜenie. Mnóstwo prac na poziomie
magisterskim, ale zawsze na zwykłe zaliczenia. Właściwie jeśli chodzi o ilość, to jest
tu materiał na parę doktoratów. Narzuca się kilka moŜliwości połączenia odbytych
zajęć…
— Zajęcia łączone nie podlegają wydziałowym przepisom o specjalizacji.
— Zgadza się, doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Obaj dość dobrze o tym
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin