Niziurski Edmund - Pięć melonów na rękę 1996r.pdf

(1198 KB) Pobierz
9659314 UNPDF
Edmund Niziurski
Pięć melonów na rękę
Wydawnictwo "Literatura", Łódź 1996
SPIS TREŚCI
1
Rozdział I
Czemu ścigał mnie gang braci Ryps? "Dzisiaj nie będzie obiadu". Moje występy w
Szulerni. Daremne kłamstwa, Mariusz i Dariusz wiedzą wszystko. Człowiek sukcesu? To na
pewno nie tato. Am witamina. Boję się szerszeni pod mostem.
Było to w czasach, gdy jajko kosztowało tysiąc, a kilogram szynki sto tysięcy, portfele
pęczniały od banknotów i wszyscy byli milionerami... no, prawie wszyscy, ja w każdym razie
nie byłem. Tego dnia trochę wcześniej niż zwykle (bo w szkole nie było matmy) stałem przed
wystawą sklepu sportowego Bucholca i pożądliwie wlepiałem oczy w czarne łyżworolki,
dręczący mnie od miesięcy, niedościgły przedmiot moich marzeń. I tym razem nie mogłem
się oprzeć pokusie. Wlazłem do środka i kazałem sobie podać numer czterdzieści dwa do
przymiarki, choć wiedziałem, że nie będzie mnie stać na kupno, ani jutro, ani za miesiąc, ani
w dającej się przewidzieć przyszłości, zwłaszcza po tym, co nas ostatnio spotkało.
Ekspedientka niechętnie podała mi pudełko. Musiała zapamiętać, że kiepski ze mnie
klient. Oglądałem właśnie moją lewą nogę uzbrojoną w rolki, gdy usłyszałem znajome głosy,
zachrypłe i kogucie, a jeden jakby barani. Zerknąłem niespokojnie w stronę okna. Tak, nie
omyliłem się, to byli oni! Darek i Mariusz bracia Ryps oraz ich paczka: ten atleta Ryszard
Grążel (głos barani), obok niego niezwykle skuteczny adept walk dalekowschodnich,
szczupły Picio Kozłowski zwany Igiełką i jeszcze słoniowaty Eryk Knąber, czyli Elefant
(głosy kogucie), a także gruby Kluch, którego brali z sobą chyba tylko po to, by bawić się
jego kosztem (jak się naprawdę nazywał, nie wiedziałem).
Od paru dni miałem na karku tę niebezpieczną szajkę. Wkładali nadspodziewanie dużo
wysiłku, żeby mnie dopaść i ...rozliczyć. Musieli pewnie wytropić, że wracam tędy z budy, no
i postanowili zaczaić się tutaj. Ale ja z pewnych zasadniczych powodów nie miałem
najmniejszej ochoty z nimi się spotkać, rzuciłem więc buty z rolkami i na wszelki wypadek
schowałem się za rzędem pstrokatych kurtek w stoisku z odzieżą sportową. Żywiłem
nadzieję, że nie wejdą do sklepu, ale oni po krótkiej dyskusji weszli.
No, to będzie cyrk i jaja – pomyślałem i nie pomyliłem się. Zaraz zaczęli na oczach
bezradnych ekspedientek przewracać sklep do góry nogami, rzucać piłkami, pojedynkować
się kijami golfowymi, zakładać rękawice bokserskie i boksować, przymierzać kaski
2
motocyklowe i walić się po łbach rakietami. A żeby było śmieszniej, małemu Kluchowi
zamiast kasku wsadzili na głowę pękaty kociołek biwakowy. Biedak nie mógł go potem zdjąć
i skarżył się płaczliwie:
– No i coście zrobili! Ściągnijcie mi to teraz, świry! Zawsze musicie mi coś zrobić!
– Zaraz, mały! Zabawimy się w ciuciubabkę! – śmiejąc się wciskali mu naczynie jeszcze
głębiej na oczy.
– Rany, co wy... Nic nie widzę! – ogłupiały Kluch z wyciągniętymi rękami jak ślepiec
obijał się o manekiny popychany to w jedną to w drugą stronę przez rozochoconych łobuzów,
którzy zarykiwali się z ubawu.
Dopiero zaalarmowany kierownik Bucholc z dwoma uzbrojonymi ochroniarzami położył
kres tym wulgarnym wybrykom. Kazał bandzie wynosić się ze sklepu, ale przedtem odstawić
towar na półki, co w przypadku kociołka biwakowego okazało się niewykonalne, ponieważ
nie chciał Kluchowi zejść z głowy.
– To dlatego, że on ma odstające uszy – orzekł Mariusz.
– I źle uformowaną czaszkę – dodał Dariusz. – Biegnij po masło – krzyknął do Igiełki. –
Trzeba szczylowi nasmarować małżowiny.
– Lepiej olejem sojowym – radził flegmatycznie Elefant.
– Najlepiej żelem FA! Tylko żelem FA! – przekonywał Grążel. – Żel FA jest najbardziej
śliski!
– E, szkoda żelu – powiedział Mariusz. – Wystarczy namydlić małego mydłem. Przy
okazji umyjemy mu brudne uszy.
– Prędzej, bydlaki – niecierpliwił się Kluch – duszno mi, łeb mi pęka, róbcie coś! –
bulgotał. – Tak mnie urządzić, śmierdziele!... Żeby was pokręciło, zawsze musicie mi coś
zrobić.
– Wszystko dlatego, że masz nietypową czaszkę – tłumaczył Dariusz. – Kto widział mieć
łeb w kształcie gruszki!
– Najdusy, gnojone chmyzy! – pienił się Kluch.
3
– Przestań bluzgać – straszył go Mariusz. – Jak będziesz za dużo mówić, to spuchniesz, a
wtedy już w ogóle nie da się tego ściągnąć i trzeba będzie uciąć ci głowę.
Kluch umilkł przerażony taką perspektywą.
– A ty tu czego się czaisz? – usłyszałem za sobą męski głos. Ktoś złapał mnie za kołnierz.
Łypnąłem przez ramię. Zobaczyłem gniewne, nabiegłe krwią oczy. To kierownik sklepu,
Bucholc!
Spłoszony wyrwałem się gwałtownie i skoczyłem do wyjścia. Rozpędzony jak byk na
korridzie pchnąłem po drodze ciężkiego Elefanta. Zwalił się na Igiełkę, Igiełka na Grążela,
Grążel na braci Ryps! Co za fuks! Sam byłem zaskoczony, że mi się tak udało! A żeby
galimatias był większy, rzuciłem im jeszcze pod nogi manekin w dżokejce. Już w drzwiach
zerknąłem za siebie i z satysfakcją stwierdziłem, że cała hultajska piątka leży.
Niemniej moja sytuacja była nie do pozazdroszczenia, bo wszyscy błyskawicznie
poderwali się rozjuszeni i dysząc zemstą pognali za mną z dzikim wrzaskiem:
– Mucha, stój! Zatrzymaj się, ty gnojku! Łapać Muchę!
Nieszczęsny Kluch, wciąż z kociołkiem na głowie, też jakimś cudem wydostał się na
ulicę i zataczając się bełkotał płaczliwie:
– Gdzie jesteście, parszywcy! Nie zostawiajcie mnie, dranie...
Ale bracia Ryps nawet się nie obejrzeli i na czele swojej bandy sadzili za mną wielkimi
susami zmniejszając za każdym krokiem dystans...
Czułem, że nie wytrzymam długo. Byłem słaby, od paru dni nie zjadłem porządnego
posiłku, dziś wsunąłem tylko śliwki w occie (nic innego nie znalazłem już w spiżarce) i
zagryzłem resztką przedwczorajszej bułki. Ten bieg uświadomił mi, jak bardzo straciłem
kondycję.
Tydzień temu mama powiedziała:
– Przykro mi, Witku, dzisiaj nie będzie obiadu!
Nie zrozumiałem w pierwszej chwili.
4
– Nie szkodzi – odparłem – możemy zjeść coś u "Króla".
"Król" to była nowa, elegancka restauracja na sąsiedniej ulicy.
– Obawiam się, że nie stać nas na to – oświadczyła zakłopotana mama.
– Jak to nie stać, mamo?!
– Tata nie wrócił, znów nie wiadomo, gdzie się podziewa, a mnie skończyły się pieniądze.
– Pożycz!
– Pożyczam już od miesięcy... obawiam się, że nikt nam już więcej nie pożyczy, a nie
chcę sprzedawać rzeczy, to już byłoby dno.
– A wuj Karol?
– Wyjechał do Frankfurtu.
– A ciotka Trafek-Trońska?
– Od ciotki Trafek nikt jeszcze nie wydusił ani grosza.
– Mamo, to co zrobimy! – wykrzyknąłem.
– Nie wiem, spróbuję znaleźć jakąś pracę.
Przygryzłem wargi. Nie wierzyłem, żeby jej się udało. Nie miała ani referencji, ani
wykształcenia, ani żadnej praktyki... I zdjął mnie strach. Nigdy dotąd przez głowę mi nie
przeszło, iż może nadejść taki dzień, że będę głodny i nie dostanę obiadu.
Tego dnia uprzytomniłem sobie ze zgrozą, że nie mogę już liczyć na moich starych i że to
ja, ja sam, muszę teraz zatroszczyć się o mamę i o siebie. I kiedy główkowałem, jak zdobyć
trochę pieniędzy przypomniałem sobie, co mi dawno powiedział Wojtuś Pycek.
Graliśmy na ławce w parku w pokera i kiedy ograłem go po raz trzeci z rzędu, łobuz
zamruczał z podziwem:
– Ty, Mucha, mógłbyś śmiało zmierzyć się z braćmi Ryps w Szulerni. Po godzinie
wyszedłbyś z melonem w kieszonce.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin