Palmer Diana - Ojciec mimo woli.rtf

(309 KB) Pobierz
DIANA PALMER

DIANA PALMER

OJCIEC MIMO WOLI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Blake Donavan nie wiedział, co było dla niego większym zaskoczeniem - ciemnowłosa dziewczynka z poważną miną stojąca przed drzwiami czy też wiadomość, że jest to jego córka.

Oczy pociemniały mu groźnie. Miał piekielnie ciężki dzień, a teraz jeszcze ta historia. Adwokat, który właśnie mu o tym zakomunikował, przysunął się ku dziecku. Blake przejechał ręką po niesfornej czuprynie i rzucił chmurne spojrzenie na dziewczynkę. Rysy jego twarzy zaostrzyły się, co jeszcze bardziej uwydat­niało głęboką bliznę na policzku. Wyglądał na wyższego i postawniejszego, niż był naprawdę.

- Nie podobasz mi się - powiedziała cicho dziew­czynka, wydymając usta. Na wszelki wypadek przy­sunęła się do swego opiekuna i uczepiła się nogawki spodni. Patrzyła na Blake'a zielonymi oczyma. Natych­miast zwrócił uwagę na kolor jej oczu i wydatne policzki. On też miał zielone oczy i wystające kości policzkowe.

Wysoki mężczyzna w okularach chrząknął za­kłopotany.

- Nie wolno ci tak mówić, Saro.

- Moja była żona - zaczął chłodno Blake - rzuciła mnie pięć lat temu i zamieszkała z jakimś nafciarzem w Luizjanie. Od tego czasu nie miałem od niej żadnych wiadomości.

- Czy mógłbym wejść, panie Donavan? Zignorował słowa adwokata.

- Żyliśmy ze sobą tylko przez miesiąc. Zdążyła się zorientować, że tkwię po uszy w procesach sądowych. Wolała zaoszczędzić sobie strat i szybko wyjechała z nowym kochankiem. Nie sądziła, że wygram którąś z tych spraw - uśmiechnął się chytrze. - Ale ja postawiłem na swoim.

Adwokat zauważył już wcześniej mercedesa na podjeździe i wypielęgnowany ogród przed eleganckim portykiem z białymi kolumnami. Słyszał o fortunie Donavana i o bataliach, które po śmierci wuja musiał stoczyć z gromadą zachłannych krewnych.

- Problem polega na tym - rozpoczął na nowo adwokat - że pańska była żona zginęła przed paroma tygodniami w katastrofie lotniczej. To zrozumiałe, że jej drugi mąż, którego zresztą też opuściła, nie chce brać odpowiedzialności za jej córkę. A Sara nie ma nikogo oprócz pana - dodał z westchnieniem. - Pańska żona nie miała rodzeństwa. Nie żyje już nikt z jej rodziny. Naprawdę, pozostaje tylko pan.

Blake spojrzał gniewnie na dziecko. Wyrzucił nawet zdjęcia Niny, by nie przypominały mu, jakim był wtedy głupcem. Teraz przysyłają mu jej córkę i oczekują, że ją przyganie.

- W moim życiu nie ma miejsca na dziecko - powiedział stanowczo. - Można ją przecież oddać do jakiegoś domu ...

W tym momencie dziewczynka rozpłakała się. W oka mgnieniu jej bunt zmienił się w rozdzierający smutek. Po okrągłej buzi toczyły się wielkie jak groch łzy bezgłośnego płaczu. Wrażenie pogłębiał jeszcze stoicki wyraz twarzy - wyglądało, jakby walczyła ze sobą, by nie okazać łez w obliczu wroga.

Blake był poruszony. Matka umarła tuż po jego urodzeniu. Wuj mówił mu, że nie była kobietą przesadnie moralną i to było w gruncie rzeczy wszystko, co o niej wiedział. Wuj adoptował go po jej śmierci. Blake był - tak samo jak Sara - na tym świecie osobą najzupełniej zbędną. Nikt go nie chciał, nie miał pojęcia, kto był jego ojcem. Gdyby nie bogaty wuj, nie miałby pewnie nawet nazwiska. Brak miłości i poczucia bezpieczeństwa w dzieciństwie wyrobił w nim twardy charakter. To samo stanie się z Sarą, jeśli nie znajdzie opiekuna, pomyślał.

Patrzył na dziewczynkę, a w myśli zadawał sobie gniewne pytania. Nie mógł wytrzymać jej płaczu, ale musiał przyznać, że mała ma charakter. Wytarła już piąstką łzy z policzków i teraz patrzyła mu prosto w oczy. Nie zamierzał się jednak poddawać. Ten dzieciak już mu działa na nerwy. Nie da się nabrać na żaden kant.

- Skąd mam wiedzieć, że to moje dziecko? - zapytał.

- Macie tą samą grupę krwi - odpowiedział prawnik. - Drugi mąż pana żony ma zupełnie inną. Jak panu wiadomo, badanie krwi może jedynie wykluczyć ojcostwo, ale nie może udowodnić. On na pewno nie jest jej ojcem.

Blake miał już zauważyć, że mógł nim być każdy inny mężczyzna, ale uzmysłowił sobie, iż Nina, wychodząc za niego, liczyła na rychłe bogactwo. Była zbyt przebiegła, by ryzykować przelotny flirt, który mógł się wydać. Kiedy zorientowała się, że do bogactwa droga jest jeszcze daleka, zrobiła wszystko, by jej nowy nabytek nie dowiedział się, że zdążyła przedtem zajść w ciążę.

- Dlaczego nic mi nie powiedziała? - spytał chłodno.

- Wolała, żeby jej drugi mąż uważał dziecko za swoje. Dopiero po jej śmierci znalazł świadectwo urodzenia Sary i odkrył, że to pan figuruje na nim jako ojciec. Widocznie Nina uznała, że Sara ma prawo do nazwiska prawdziwego ojca. - Prawnik położył w roztargnieniu rękę na głowie dziecka. - Oczywiście może pan to wszystko sprawdzić - za­kończył.

- Jak ona ma na imię? Sara?

- Tak, Sara Jane.

- Proszę z nią wejść. Pani Jackson ją nakarmi. Pomyślę o Opiekunce dla niej.

Podjął tę decyzję w mgnieniu oka - tak jak wiele innych w swoim życiu. Kiedy wuj próbował zaaran­żować jego małżeństwo z Meredith Calhoun, natych­miast postanowił poślubić Ninę. Wtedy wuj podjął ostatnią próbę przeciwdziałania i zapisał Meredith dwadzieścia procent akcji w wielkiej agencji nieru­chomości, którą Blake miał dziedziczyć.

Kiedy cała rodzina zebrała się przy otwarciu testamentu, bezlitośnie zadrwił sobie z Meredith. Trzymając w objęciach uśmiechniętą Ninę powiedział wszystkim, że woli raczej stracić swoje prawo do spadku, niż ożenić się z kobietą tak chudą i nieładną. Biorą z Niną ślub, a Meredith może ze swoimi akcjami robić, co zechce.

Do dziś czuł ciężar na wspomnienie tamtych słów. Meredith nie drgnęła nawet, ale widział w jej wzroku, że coś w niej umarło.

Na tym jednak się nie skończyło. Wróciła do niego później, by ofiarować mu swoje akcje. Burzyła jego plany, więc pocałował ją brutalnie, a potem powiedział słowa, po których wybiegła z płaczem. Do dziś ich żałuje. Nie chciał jej przecież sprawić bólu, chciał tylko, żeby odeszła. Potem już nigdy jej nie spotkał, ale wspomnienie o niej na całe lata tkwiło jak zadra w jego pamięci. Zdobyła międzynarodowy rozgłos jako autorka romansów dla kobiet. Jeden z nich został zaadaptowany dla telewizji. Wszędzie widział jej książki. Prześladowały go tak samo, jak wizerunek Meredith.

Dopiero później, gdy porzuciła go Nina, zrozumiał, dlaczego Meredith uciekła od niego w takim pośpiechu. Była w nim zakochana. Powiedział mu to adwokat wuja, kiedy wręczał dokument, dający mu pełną kontrolę nad imperium Donavana. Wuj zauważył jej uczucie i chciał, by Blake zrozumiał, że jest dla niego dobrą kandydatką.

Blake dobrze pamiętał dzień, w którym odkrył, że jej pragnie. Tego dnia wuj zaskoczył ich w stajni, gdy byli tylko o krok od czegoś, co można by nazwać katastrofalną konfrontacją. Blake dał się ponieść i nie zauważył, że Meredith - która dotąd reagowała na jego pieszczoty ze słodką czułością - zaczęło ogarniać przerażenie. Ostudził ich nagły odgłos podjeżdżającego samochodu. Nawet ślepiec zauważył­by, że Meredith cała drży, a jej usta i policzki są nienaturalnie czerwone. To pewnie wtedy wujowi przyszedł do głowy pomysł z akcjami.

Co za ironia. Przez całe życie najbardziej pragnąłem miłości - pomyślał Blake. Nie otrzymał jej nigdy od matki, ojca nawet nie znał. Wuj Dan, choć go lubił, zainteresowany był tym tylko, by poprzez Blake'a mogło trwać dalej jego imperium. Z Niną ożenił się w gruncie rzeczy dlatego, że umiała mu się przypodobać i przysięgała, że go kocha. Później zrozumiał, że kochała tylko jego pieniądze. Meredith była inna. Przez całe lata dręczyła go myśl, że skrzywdził jedyną istotę, która kochała go naprawdę.

Ojciec Meredith pracował u Dana Donavana, którego jednocześnie był przyjacielem. Wujek Dan został ojcem chrzestnym Meredith. Kiedy w szkole średniej pisywała do szkolnej gazetki artykuły o historii ich miejscowości, otworzył przed nią bibliotekę i spędzał całe godziny, opowiadając dawne historie, które znał jeszcze od swojego dziadka. Meredith słuchała go z rozszerzonymi oczami. Blake w tym czasie przepadał gdzieś, bo wuj nigdy nie obdarzał go uwagą ani uczuciem. Liczył na niego, ale kochał tylko Meredith. Blake czuł, że zajęła jedyne miejsce na świecie, które należało naprawdę do niego, i nie mógł jej tego wybaczyć. A ponadto zrozumiał, że nie może nikomu wierzyć. Wiedział, że rodzice Meredith nie należą do zamożnych. Zastanawiał się, czy dziewczyna nie przychodzi do Donavanów wiedziona wyrachowaniem. Zbyt późno zrozumiał, że przychodziła dla niego.

Biedna Meredith... Ma w oczach jej okrągłą twarz, proste ciemne włosy, bladoszare oczy. Wuj ją kochał, a on nie mógł jej znieść, szczególnie po tym, jak stracił nad sobą kontrolę w stajni. Obsesyjne pożądanie wzmagało w nim tylko gniew, aż wybuchł tego krytycznego dnia, gdy czytano testament wuja. Dał Ninie słowo, że się z nią ożeni i honor nie pozwolił mu się wycofać, ale Meredith pragnął. Boże, do dziś czuje to pragnienie!

Kochała go - myślał, wprowadzając gości do środka. Przyjaźnili się. Wujowi sprawiały przyjemność nawet ich utarczki. Jego śmierć była strasznym ciosem, a Blake miał zawsze poczucie, że wuj mógłby go pokochać, gdyby nie to, że zawsze była przy nim Meredith. Wuj adoptował go nie z miłości, ale z wyrachowania. Może kochałaby go matka, gdyby żyła, ale według słów wuja była to egocentryczna piękność, która po prostu za bardzo lubiła mężczyzn.

Odkrycie, co czuła do niego młoda, nieśmiała Meredith, było więc zupełnym zaskoczeniem. Czuł się podle, kiedy przypomniał sobie, jak brutalnie potrafił się z nią obejść, zarówno publicznie, jak i prywatnie. Przeżywał to przez lata, które minęły od kiedy w środku nocy, nie pożegnawszy się z nikim, wsiadła do autobusu jadącego do Teksasu. Kiedy jej imię zaczęło pojawiać się na okładkach książek, dwukrotnie wybierał się na spotkanie z nią. Ale w końcu zdecydował, że przeszłość lepiej zostawić za sobą. Zresztą, nie mógł jej wiele dać. Nina zniszczyła w nim zaufanie do ludzi. Nic nikomu już nie mógł dać.

Przestał myśleć o przeszłości i skierował wzrok na dziecko. Sara siedziała cichutko na brzegu fotela i tylko zagryzione wargi i rozszerzone oczy zdradzały jej strach przed obcym, wrogo wyglądającym męż­czyzną, który podobno był jej ojcem.

Blake usiadł naprzeciw niej w swoim ulubionym dużym fotelu z obiciem z czerwonej skóry. Ubrany w dżinsy i znoszoną drelichową koszulę, wyglądał raczej jak awanturnik niż jak poważny obywatel.

Dzień spędził na pastwisku przy znakowaniu bydła. Praca na małym ranczo, gdzie hodował krowy znakomitej herefordzkiej rasy, przynosiła odprężenie. Dzięki wysiłkowi mógł zapomnieć o męczącym posie­dzeniu zarządu w siedzibie jego firmy w Oklahoma City, w którym brał udział przed południem.

- A więc masz na imię Sara - zaczął. Nie czuł się dobrze z dziećmi i nie miał pojęcia, jak da sobie radę z małą Sarą. Ale widział, że ona ma jego oczy i policzki, i nie mógł pozwolić, by poszła gdzieś do obcych. Nawet gdyby szansa, że to on jest jej ojcem, była jak jeden na milion.

Sara podniosła wzrok, a potem zaczęła rozglądać się dokoła. Adwokat mówił, że ma prawie cztery lata, ale wyglądała zaskakująco poważnie. Zacho­wywała się tak, jakby nigdy dotąd nie była w to­warzystwie innych dzieci. Kto wie... Nie mógł sobie jakoś wyobrazić Niny z dziećmi - to było wbrew jej charakterowi. Nie zdawał sobie z tego sprawy, kiedy w wariackim pośpiechu brał z nią ślub.

- Nie lubię ciebie - odezwała się po minucie Sara. - Nie chcę tutaj mieszkać.

- No cóż, ja też nie jestem zachwycony tym pomysłem, ale chyba musimy zostać razem.

Wysunęła dolną wargę i przez chwilę wyglądała dokładnie tak jak on.

- Na pewno nie ma tu ani jednego kota.

- Boże broń, nie znoszę kotów! - wykrzyknął. Mała westchnęła i zrezygnowana spojrzała na swe znoszone buty. Widać było, że jest dojrzała ponad swój wiek.

- Mama już nie wróci. Nie lubiła mnie. Ty też mnie nie lubisz. Wszystko mi jedno, ty nie jesteś moim tatusiem.

- Chyba jednak jestem - westchnął. - Popatrz na mnie, jestem do ciebie podobny.

- Jesteś brzydki.

- Ty wcale nie jesteś ładniejsza - odciął się.

- Ale brzydkie kaczątko zamieniło się w pięknego łabędzia - powiedziała, patrząc nieobecnym wzrokiem.

Dopiero teraz spostrzegł, że ubranko, które miała na sobie jest stare i pogniecione, a koronki w sukience pożółkłe od plam.

- Gdzie mieszkałaś przedtem? - zapytał.

- Mama mnie zostawiła u Caty Brada, ale jego nigdy nie było w domu. Była ze mną pani Smathers. Ona mówiła, że dzieci są okropne - powiedziała z powagą dziwną u małej dziewczynki - i że powinny mieszkać w klatkach. Kiedy mama wyjechała, to ja płakałam, a ona zamknęła mnie i powiedziała, że mnie nie wypuści, aż przestanę - wargi jej drżały, ale nie rozpłakała się. - Wydostałam się stamtąd i uciek­łam. Ale nikt po mnie nie przyszedł i musiałam wrócić Pani Smathers była na mnie zła, a tata Brad powiedział, że mogę sobie uciekać, bo on nie jest moim tatusiem i nic go to nie obchodzi.

Blake mógł zrozumieć, że „tata Brad” poczuł się oszukany, zorientowawszy się, że Sara nie jest jego córką, ale przenoszenie tego na małą było wyjątkowo gruboskórne.

Do pokoju weszła pani Jackson. Chciała spytać, czy Blake życzy sobie czegoś, ale na widok dziew­czynki stanęła jak wryta. Pani Jackson była wysoką i chudą starą panną. Przywykła do kawalerskiego gospodarstwa i niespodziewany widok dziecka, sie­dzącego naprzeciwko pana domu, wyprowadził ją z równowagi.

- Kto to jest? - spytała bez udawanej uprzejmości. Blake o mało się nie roześmiał, widząc wyraz jej twarzy.

- Saro, to jest Amie Jackson - przedstawił je sobie. - Pani Jackson, Sara Jane jest moją córką.

Nie zemdlała, ale jej twarz oblał rumieniec.

- Tak, proszę pana, to nawet widać - powiedziała, porównawszy zgrabną dziecinną buzię z ojcowskim pierwowzorem. - Czy jest tu z matką?

- Jej matka nie żyje - odpowiedział bez szczególnej emocji.

- Och, bardzo mi przykro - pani Jackson wytarła drobne dłonie w fartuch, jakby nie wiedząc, co z nimi zrobić. - Może dam jej trochę mleka i jakieś ciasteczka - spytała z wahaniem.

- Tak będzie najlepiej. Saro... - odezwał się głosem twardszym niż zamierzał.

Mała spojrzała na niego, a potem na dywan.

- Nakruszyłabym na podłogę - pokręciła głową.

- Pani Smathers mówi, że dzieci powinny jeść w kuchni z podłogi, żeby nie robić bałaganu.

Pani Jackson poczuła się nieswojo, a Blake tylko westchnął.

- Możesz nakruszyć na podłogę. Nikt nie będzie na ciebie krzyczeć.

Sara popatrzyła niepewnie.

- Ja posprzątam okruszki - powiedziała zachęcająco pani Jackson. - Chcesz ciasteczko?

- Tak, proszę.

Gospodyni skinęła głową i wyszła.

- Zupełnie jak w domu - mruknęła Sara. - Nikt się tu nie uśmiecha.

Blake poczuł odruch współczucia dla dziecka, które traktowane było po macoszemu i to na pewno zanim jeszcze „tata Brad” zorientował się, że wcale nie jest ojcem.

- Czy mamusia mieszkała z tobą?

- Mama dużo pracowała - odparła. - Kazała mi siedzieć w domu i słuchać się pani Smathers.

- Ale czasem mama była w domu?

- Mama i tatuś, tamten tatuś - poprawiła się, robiąc skrzywioną minę - bardzo na siebie krzyczeli. Potem mama pojechała i on też.

To do niczego nie prowadziło. Nachmurzył się. Wstał i z rękami w kieszeni zaczął chodzić po pokoju. Sara spoglądała na niego ukradkiem.

- Ale ty jesteś duży - szepnęła. Zatrzymał się i przyjrzał się jej uważnie.

- Ale ty jesteś mała - odparł.

- Dorosnę - obiecała. - Czy ty masz konia?

- Mam dużo koni.

- Będę jeździć konno! - uśmiechnęła się.

- Nie, nie na moim ranczo.

- Jak chcę, to będę jeździć. Mogę jeździć na każdym koniu! - jej oczy zapłonęły ogniem.

Przyklęknął przed nią powoli, tak by jego oczy znalazły się na tym samym poziomie, co jej.

- Nie - powiedział stanowczo. - Będziesz robić to, co ci każę. Nie ma dyskusji. To jest mój dom i ja tu decyduję. Rozumiesz ?

Zawahała się, ale tylko na chwilę.

- Rozumiem - powiedziała nadąsana. Dotknął palcem końca jej nosa.

- I nie będziesz się dąsać. Nie wiem, jak nam to wyjdzie. Do diabła, nic w ogóle nie wiem o dzieciach!

- Do diabła to idą niedobrzy ludzie - skomentowała rzeczowo. - Przyjaciółki mamusi mówiły cały czas o diabłach i cholerach, i o kur...

- Saro! - przerwał jej Blake, zaskoczony tym, że dziecko w jej wieku jest już obeznane z przekleństwami.

- Czy masz też krowy? - spytała. Najwyraźniej łatwo było odwrócić jej uwagę.

- Mam kilka - odburknął. - Która z przyjaciółek mamusi tak się wyrażała?

- Nazywała się Trudy.

Blake zagwizdał przez zęby. Pani Jackson wracała, wnosząc na tacy szklankę mleka i ciasteczka dla małej oraz kawę dla niego.

- Lubię kawę - powiedziała Sara. - Mama po­zwalała mi pić kawę, kiedy leżała rano w łóżku i nie chciało jej się wstać.

- Nie wątpię, ale u mnie nie będziesz dostawać kawy. To nie jest dla dzieci.

- Jak zechcę, to będę pić kawę - odparła wo­jowniczo.

Blake spojrzał na panią Jackson, która niemal zastygła z przerażenia, widząc jak dziewczynka wzięła do ręki cztery ciasteczka na raz i zaczęła wpychać je sobie do ust, jakby nie jadła od miesiąca.

- Jeżeli tylko spróbuje pani stąd odejść - Blake pogroził gospodyni, która przedtem prowadziła gos­podarstwo wuja - to znajdę panią nawet na Alasce i z boską pomocą przyprowadzą z powrotem. I to na piechotę.

- Ja miałabym odejść? Teraz, kiedy zaczyna być ciekawie? - Pani Jackson podniosła dumnie głowę. - Uchowaj Boże.

- Saro, kiedy jadłaś po raz ostatni? - spytał, patrząc jak mała bierze następną garść ciastek.

- Jadłam kolację - odpowiedziała - a potem pojechaliśmy tutaj.

- Nie jadłaś śniadania? - wybuchnął. - Ani lunchu? Pokręciła głową.

- Te ciastka mi smakują.

- No myślę, zwłaszcza że nie jadłaś przez cały dzień - westchnął. - Proszę zrobić kolację jak najwcześniej - zwrócił się do pani Jackson.

- Tak, proszę pana. Pójdę na górę i przygotuję dla niej pokój gościnny - odpowiedziała. - Ale co z ubraniem? Czy ona ma walizkę z rzeczami?

- Nie, adwokat niczego nie przywiózł. Niech śpi w koszulce. Jutro może ją pani zabrać do miasta na zakupy.

- Ja? - pani Jackson wyglądała na przerażoną.

- Ktoś się musi poświęcić - odpowiedział ze współczuciem. - A ja tu rządzę.

- Nie mam pojęcia o dziecinnych ubrankach!

- To proszę pójść z nią do sklepu pani Donaldson - odburknął. - To tam, gdzie King Roper i Elissa ubierają swoją małą. Słyszałem, jak King narzekał na ceny, ale nam to nie powinno tak bardzo prze­szkadzać.

- Tak, proszę pana - odwróciła się do wyjścia.

- Jeszcze chwileczkę, a gdzie jest mój tygodnik?

- spytał, bo pismo przychodziło zawsze w czwartek rano. - Muszę sprawdzić, czy zamieścili nasze ogło­szenie.

Pani Jackson poruszyła się nerwowo.

- No cóż, nie chciałam pana denerwować ...

- Jak mogę się zdenerwować z powoda zwykłej gazety? Proszę mi ją przynieść. - Uniósł brwi ze zdziwienia.

- Dobrze. Skoro pan naprawdę ma na to ochotę ... Sięgnęła do szuflady stojącego przy kanapie stolika.

- Bardzo proszę. Jeśli pan pozwoli, odejdę, zanim nastąpi wybuch.

Wyszła z pokoju, a Sara wzięła dwa kolejne ciastka, podczas gdy Blake wpatrywał się w pierwszą stronę pisma. Widniała na niej twarz, która prześladowała go od lat.

„Znana autorka Meredith Calhoun podpisuje swoje książki w księgarni Bakera” - oznajmiał tytuł, a pod spodem zamieszczone było najświeższe zdjęcie Meredith.

Wpatrywał się w nie zaskoczony. Nieciekawa, chuda kobieta, którą kiedyś odepchnął, nie miała nic wspólnego z tą lwicą. Brązowe włosy były zebrane w elegancki kok. Twarz o wystających kościach policzkowych mogłaby zdobić okładkę magazynu, szare oczy patrzyły spokojnie, a makijaż jedynie podkreślał jej niewątpliwy urok. Miała na sobie popielaty kostium i pastelową bluzkę. Wyglądała w tym uroczo, ciepło i delikatnie, tak, jakby przy jej dwudziestu pięciu latach nie dotknął jej upływ czasu.

Blake przebiegł wzrokiem przez artykuł na temat jej błyskawicznej kariery. Wiedział o tym wszystkim wcześniej, także o jej ostatniej książce, „Wybór”, opowiadającej o kobiecie i mężczyźnie, którzy się starają poradzić sobie równocześnie z pracą zawodową, małżeństwem i dziećmi. Przeczytał ją, tak jak czytał ukradkiem wszystkie jej powieści, szukając w nich śladów przeszłości, a może też świadectwa tego, że ustała jej wrogość. Ale jej uczucia do niego były pogrzebane gdzieś głęboko i w żadnej z książkowych postaci nie mógł rozpoznać siebie.

Sara Jane stała obok niego niezauważona i wpat­rywała się w zdjęcie.

- Ta pani jest piękna - powiedziała. Nachyliła się i wskazała palcem słowo pod zdjęciem. - K... s... i... ą.. ż... k... a. - Książka - powiedziała z dumą.

- Tak, książka. A co tu jest napisane? - Blake wskazał na jej imię.

- M... e... r... Merry Christmas - starała się odgadnąć.

Uśmiechnął się i poprawił ją.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin