Kirst Hans Hellmut - Morderstwo manipulowane.pdf

(573 KB) Pobierz
Kirst Hans Hellmut - Morderstwo
Hans Hellmut Kirst
Morderstwo manipulowane
Tom
Całość w tomach
Przełożył Tadeusz Ostojski
Pisał A. Galbarski,
korekty dokonały:
B. Krajewska
i K. Kruk
Część I
Zdarzenie
Rozpoczęło się od spotkania
dwojga ludzi. Mogło oczywiście
być tak, że już kilka razy
przeszli obok siebie w wysokim,
betonowym, mieszkalnym ulu, albo
przed nim, albo w pobliżu niego
i nie zwrócili na siebie uwagi.
W każdym razie pierwszego
kwietnia owego roku nadeszła
pora.
Nie było to jednak spotkanie,
które mogłoby w pełni uchodzić
za przypadkowe. Miały też z
niego wyniknąć wnet różne,
nieuniknione komplikacje. To, że
zakończyły się śmiercią, nie
jawi się jako żadna osobliwość,
 
a jeśli jednak, to dlatego, że
była zaplanowana.
Śmierć, bez względu na postać,
pod jaką zawsze się objawia,
jest najbardziej niezawodna z
wszystkiego, co towarzyszy
człowiekowi, choć najczęściej,
aczkolwiek nie w tym przypadku,
jest i w pełni nieobliczalna.
Rzeźnie i cmentarze w każdym
razie, należą do wszelkiej
egzystencji i rzadko kiedy
bywają szczególnie od siebie
oddalone. Można to dostrzec na
licznych planach miast; na
planie zaś Monachium nawet
kilkakrotnie; na dobrą sprawę
niemal we wszystkich kierunkach
kompasu.
Podczas owego pierwszego
spotkania wyglądało na to, że
trafiły na siebie dwie
niewątpliwie ludzkie istoty. Tak
przynajmniej można było sądzić
zachowując prawo do pomyłki.
Któż bowiem, jeśli idzie o
ludzi, pokusić się może o tak
zobowiązujące stwierdzenia, czy
zgoła gwarancje? Żadna matka nie
da gwarancji za syna, żadna
córka za ojca, żaden brat za
siostrę nie mówiąc już o
przypadkowych związkach.
W każdym razie tutaj ukazał
się wpierw pewien "starszy"
mężczyzna, czy jeśli kto woli
"lepszy gość" wyglądający tak,
jakby wyłonił się ze stronic
ilustrowanego tygodnika o
profilu familijnym. W innych
uświadamiających gazetach taki
typ zostałby uznany za typka i
wylądowałby w koszu na
makulaturę. Ów męski osobnik
odziany był starannie, przy tym
schludnie; nie dostrzegało się
niczego, co byłoby tego
zaprzeczeniem. Wydawało się też,
że owemu starszemu panu dany
jest uprzejmie zobowiązujący
uśmieszek, ponadto zaś pewien
rodzaj wyszukanego słownictwa.
Możliwe, iż był to dodatkowy
kamuflaż; kamuflaże były
eksponowanymi znakami czasu;
mamienie należało do codziennego
programu niemałej liczby osób,
które na tym zyskiwały, ale
 
również takich, które miały z
tego uciechę.
W owej wczesnej nocnej
godzinie wyglądało to w każdym
razie tak, jak gdyby ów
mężczyzna stał tylko tak sobie.
Zdawał się obserwować niewielki
już ruch uliczny i odczuwać
zadowolenie na widok niemal
bezludnej ulicy. Zatrzymał się
przy tym przed drzwiami domu, w
którym mieszkał już od kilku
lat. Odwrócił się plecami do
jego szarej, spłukanej deszczem
i zabrudzonej smugami zacieków
fasady, by nie być zmuszonym do
jej oglądania.
Tym co dostrzegł w zamian,
była osoba płci żeńskiej, w
średnim wieku. Wyglądało na to,
że idzie wprost na niego; niemal
wyzywająco. Nie dało się w
żadnej mierze zauważyć, i
możliwe, iż tak nie było, że
przez to doszło do zakłócenia
jego spokojnych, nocnych
obserwacji.
- Czy pani czegoś ode mnie
chce? - zapytał ową osobę płci
żeńskiej. Zabrzmiało to jakoś
uprzedzająco ostrzegawczo. - W
takim razie powinna pani
przemyśleć to starannie, miła
pani. Pozwalam sobie udzielić
takiej rady.
- Dlaczego?
- Proszę potraktować to w taki
sposób: Mam niezłomny zwyczaj
nie ufać zrazu nikomu i niczemu.
Pani też powinna tak samo
postępować! W końcu sympatyczne
koty mogą okazać się lampartami,
nie wiadomo jak miłe psy mogą
przeobrazić się w wilki, a nawet
tak zwani starsi panowie mogą
okazać się, jak się to wcale
nierzadko mówi, przyczajonymi,
lubieżnymi staruchami. To
rozeznanie, które z chęcią
przekazuję pani, nie jest chyba
mało interesujące.
- Nie prosiłam pana o tego
rodzaju pouczenia, mój panie,
jak się pan tam nazywa! Może pan
sobie takich frazesów
oszczędzić, w każdym razie jeśli
idzie o mnie.
W przypadku osoby, która w
 
takim samym stopniu okazała się
niewrażliwa co i odpychająca,
szło o niejaką Johannę Lenz, z
zawodu aktorkę. Jeśli oczywiście
to może być zawód. Bo co by w
istocie miały znaczyć takie
określenia zawodu, jak choćby
polityk, homeopata, opiekun
społeczny, artysta i tym
podobne?
Było nie było, owa Johanna
Lenz już na pierwszy rzut oka,
a nie pierwszy raz patrzył na
nią, jawiła się jako
pełnokrwista istota, nader
hojnie uposażona w niezwykle
zmysłowo oddziaływującą
powierzchowność. Niewykluczone,
że można by uznać ją za
jędrnociałą piękność formatu
odpowiedniego dla wszystkich
czasopism, ale do czytelników
takich wydawnictw mężczyzna ów
jednak nie należał.
Zdawało się tedy wówczas, że
zaczyna się tak jak zwykle
wszystko to, co miało złożyć się
na osobliwe, dobre i okropne
zdarzenia kilku następnych dni.
Że zaczyna się to, co ów
mężczyzna posiadający stosowne
predyspozycje, zaczął wietrzyć.
Wtenczas jednak, we wczesnych
godzinach nocnych pierwszego
kwietnia wyglądało to tak, że po
prostu pierwszy raz spotkali się
świadomie: Johanna Lenz i
Adalbert Wecker.
Zdarzyło się to przed domem, w
którym mieszkali. On już od
kilku lat, ona od kilku
miesięcy. Budynek znajdował się
w Monachium, przy
Germaniastrasse 175, w dzielnicy
22 zwanej Schwabingiem. Dla niej
właściwe były: Inspektorat
policji 5, przy Maria
Josepha_Strasse 3, telefon 39 60
66. Poczta: Monachium 40. Urząd
Stanu Cywilnego I. Gdyby ktoś
życzył sobie opieki duchowej, do
dyspozycji były: Dla wierzących,
rzymskich katolików - Maryja od
Dobrej Rady; dla ewangelików zaś
kościół Zbawiciela.
Tych zaś wzniesionych tutaj,
jedno nad drugim pięciu pięter,
nie można było w żadnym wypadku,
 
ze względu na ich cementową
monotonię, uznać za coś typowego
dla MOnachium. Tego rodzaju
pomysły można było przy tym
wyobrazić sobie w niejednym
innym, większym mieście
zachodniej pozostałości Niemiec.
To taka oszczędnościowa,
użytkowa architektura. Jeśli
nawet twór sklecony w ten
sposób, z miejsca nie kojarzył
się ze znormalizowanym
śmietniskiem dla ludzi, czym w
istocie był, mieszkańcy jego
rozeznawali to dopiero później.
Jeśli w ogóle rozeznawali.
W jego ciasno nad sobą
nawarstwionych piętrach
znajdowały się tak zwane lokale,
struktury mieszkalnego
pszczelego plastra, o jednym,
dwu, trzech pomieszczeniach.
Były wyposażone we współczesny
"standard". Ogrzewanie podłogowe
działające umiarkowanie, wodę,
zazwyczaj sączącą się
przynajmniej w kuchni i
toalecie. Poza tym było tam,
zapewne uznawane za komfort
szczególny, generalne urządzenie
wentylacyjne, któremu zawsze
udawało się równomierne
rozprowadzanie po domu
przenikliwych odorów kuchennych
i całej reszty miazmatów.
Tam więc, przed tym domem
stali teraz, blisko wejściowych
drzwi, znormalizowanych, nader
funkcjonalnych, skleconych
fabrycznie, prymitywnych i
użytkowych.
- Ma pan klucz do tego domu? A
może tylko stoi pan tak sobie? -
zapytała natarczywie Johanna.
- Rzeczywiście tylko tak sobie
stoję. Żeby jeszcze trochę
ponapawać się przestrzenią tej
nocy. Zwłaszcza, że po długiej i
trzaskającej mrozami zimie, jest
to pierwsza noc zapowiadająca
wiosnę. Nie interesuje to pani?
Nie musi. Pani pragnie tylko
dowiedzieć się, czy mam klucz do
budynku? Zgadza się, mam.
- Proszę więc te drzwi
otworzyć!
- Czemu miałbym to zrobić? -
Adalbert Wecker czynił wrażenie
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin