Marczyński Antoni - Gaz 303.pdf

(1630 KB) Pobierz
Antoni Marczyński
GAZ 303
Powieść sensacyjno-humorystyczna
Spis treści
01 Krwawa pręga
02 Ostrzeżenie
03 Porwanie w biały dzień
04 Uwięzieni
05 Chłodne nurty Wisły
06 Piękny pogrzeb
07 Znak życia od Wiery
08 Zamach na zbiega
09 Trzeba mieć nosa
10 Światowa sensacja
11 Pierwszy ślad
12 Rafał w Paryżu
13 Obowiązki małżeńskie
14 Radosna nowina
15 W kamiennej dżungli
16 Straszny sąsiad
17 Sygnał tonących statków
18 Stryj Wiery
19 Miłość taka i siaka
20 Same niespodzianki
21 Uroczyste przyrzeczenie
22 Pułapka
23 Niesamowite historie
24 Odjazd do Bolszewii
25 Gdy żywioł szaleje
26 Nad Złotym Rogiem
27 Stalingrad???
28 Strzał w nocy
29 Gaz 303
30 Kuźnia śmierci
31 Genialny baran
32 Fotografia Daisy
33 Zdemaskowanie
34 Ręczne granaty
Epilog
Opracowano na podstawie wydania Biblioteki Dziennika Poznańskiego , Poznań 1932.
Rozdział I
KRWAWA PRĘGA
Podniósł rękę, taksówka zwolniła biegu, podjechała do chodnika, stanęła.
— Szpitalna 5 — rzekł, otwierając drzwiczki.
Bezmyślnie liczył łukowe lampy Alei Ujazdowskich, auta mknące naprzeciw na Nowym
Świecie, zaś na Chmielnej dziewoje lekkiego autoramentu.
Wreszcie ulica Szpitalna. Wysiadł. Brama była jeszcze otwarta, lecz dozorca kroczył już
przez sień z pękiem kluczy. Przybyłego znał widać, bo zaraz skręcił ku klatce schodowej i
otworzył mu windę.
Pensjonat przy ulicy Szpitalnej zajmuje całe piąte piętro dużej kamienicy, klatka dźwigu
wjeżdża wprost w korytarz i obcy nieposiadający klucza muszą dzwonić. Juliusz Solarski
wyczekał się nieźle tym razem, zanim go pokojówka uwolniła z oszklonej celi zawieszonej nad
pięciopiętrowym szybem.
— A, to pan — rzekła. — Pan dziedzic się ucieszy, wyglądał pana niecierpliwie.
Zaniosłam mu właśnie kolację.
Przybyły skinął głową i ruszył dalej energicznym, żołnierskim krokiem.
Korytarz skręcał w lewo, a potem zwężał się i wydłużał w prosty, mdło oświetlony tunel,
poznaczony po obu stronach prostokątami drzwi od pokoi pensjonatowych gości; ostatnie drzwi
po prawej ręce wiodły do chwilowego mieszkania Zygmunta Solarskiego. Na desce z numerami
wisiały prawie wszystkie klucze od pokojów, widać większość lokatorów jeszcze nie powróciła z
miasta. I dlatego tak cicho tutaj tym razem — pomyślał Juliusz, który zetknął się tu nieraz z
gwarem właściwym wielkim hotelom.
Nagle stanął jak wryty. Skrzydło jednych drzwi z lewej strony otworzyło się gwałtownie i
na zewnątrz zamajaczył kobiecy profil z ustami rozwartymi do krzyku.
— Ratu…!!!
Nabrzmiały od zgrozy głos zamarł w pół słowa zduszony czyjąś dłonią, którą ręce
napadniętej, obnażone, wijące się jak węże, próbowały oderwać. Potem ktoś wciągnął
wyrywającą się kobietę do pokoju, drzwi zatrzasnęły się z łoskotem, klucz zazgrzytał w zamku i
wszystko ucichło, wszystko zniknęło, tylko w miejscu, gdzie przed chwilą na tle prostokątnej
smugi światła wydostającego się z otwartych drzwi szamotało się rozpaczliwie dwoje ludzi,
wykwitła obecnie mała jasna plamka. Solarski pojął rychło, skąd się wzięła:
— Klucz wyjęto z zamka — warknął, podchodząc szybko ku
drzwiom, poza którymi rozgrywać się musiała jakaś tajemnicza scena. — Mówią po rosyjsku
jak rodowici Moskale — zauważył pochwyciwszy uchem strzępy rozmowy.
Po chwili zastanowienia wzruszył ramionami. Doszedł do przekonania, że tamtych dwoje
jest albo małżeństwem, albo parą kochanków, lub wreszcie „kochającym się” rodzeństwem.
Uznawszy tedy, iż nie miałoby najmniejszego sensu wtrącać się w czyjeś prywatne sprawy,
postąpił krok naprzód, zamierzając ruszyć w swoją stronę, kiedy przykuł go znów do miejsca
krzyk Rosjanina, nabrzmiały wściekłością i groźbą:
— Powiesz, żmijo, albo zatłukę cię na śmierć!
Solarski nie wierzył uszom. Bezwiednie cofnął się ku drzwiom, a dziurka od klucza
pociągnęła go ku sobie niby magnes potężny; nie zastanawiając się, co czyni, pochylił się do niej
i zajrzał tamtędy do wnętrza pokoju. Pośrodku, pod wiszącą lampą siedziała w fotelu młoda
kobieta w pozie wyrażającej zupełną apatię; jej ręce spoczywające bezwładnie na kolanach były
koło przegubów przewiązane czymś białym, jakby ręcznikiem, a podobna opaska przecinała jej
twarz na wysokości ust.
— Związał ją i zakneblował jej usta — wyszeptał Juliusz ze zgrozą, po czym zaczął
szukać wzrokiem napastnika, który stał gdzieś poza jego polem widzenia. Zobaczył go wreszcie.
Mężczyzna wysunął się właśnie na środek pokoju i, potrząsając trzymanym w dłoni krótkim
bykowcem, pochylił się nad swą ofiarą.
— Mówisz czy nie?! — zasyczał.
Kiedy wzruszyła apatycznie ramionami, zamachnął się, uderzył. Juliusz usłyszał
złowrogie chlaśnięcie, głuchy jęk bólu i ujrzał gwałtowny skurcz ciała napadniętej.
Tego już mu było za wiele. Energicznie zapukał i nie czekając przyzwolenia nacisnął
natychmiast klamkę. Ale drzwi nie ustąpiły, były zamknięte na klucz, o czym w swym
wzburzeniu zapomniał.
— Otworzyć! — rzekł ostro i znów zastukał, jeszcze silniej tym razem. W odpowiedzi na
to zgasło światło w pokoju i nastała grobowa cisza.
Przyłożył ucho do drzwi, nadsłuchiwał pilnie. Po chwili wyłowił szmer ostrożnych
kroków, szelest jedwabnej tkaniny i echo gorączkowego szeptu: ktoś westchnął ciężko, ktoś
nadepnął na skrzypiącą deszczułkę parkietowej posadzki, aż w końcu Juliusz zniecierpliwił się
nie na żarty tą grą w ślepą babkę:
— Otworzyć albo zaalarmuję cały pensjonat i policję — oświadczył, zbliżywszy usta do
dziurki w zamku.
To pomogło. Tam wewnątrz zajaśniało znów światło, zabrzmiały energiczne kroki i
rozległ się chrobot klucza; ktoś otworzył drzwi ruchem ostrym, niecierpliwym i Juliusz Solarski
przekroczył próg.
Badawczym spojrzeniem ogarnął cały pokój, umeblowany przyzwoicie, ale z przeklętym
szablonem hotelowym, potem zerknął podejrzliwie w stronę łóżka już posłanego do spania, lecz
niezmiętego, a wreszcie zwrócił oczy na stojącą na tle wielkiego lustra kobietę. I już nie mógł od
niej oderwać wzroku. Oczarowała go z miejsca ta piękna nieznajoma, ujęła go za serce wiośnianą
urodą i przepełnionym wdzięcznością spojrzeniem swoich wspaniałych podłużnych oczu. Aż
nagle łoskot zatrzaśniętych drzwi przerwał tę niemą adorację; Juliusz odwrócił się na pięcie i
stanął oko w oko z napastnikiem. Jegomość ten, liczący zapewne swoje czterdzieści wiosenek,
wyglądał na skończonego dżentelmena i, gdyby nie scena, której Solarski był przed chwilą
naocznym świadkiem, nigdy by tego wytwornego pana nie posądził o barbarzyńskie instynkty i
chamskie maniery. Nie było jednak czasu na dalsze refleksje i obserwacje, bowiem Moskal,
zamknąwszy drzwi, natarł z impetem na intruza:
— Kim pan jest i jakim prawem wdziera się pan do prywatnego mieszkania? — spytał
ostro całkiem poprawną polszczyzną.
— Prawem dżentelmena, który słyszał jęki maltretowanej kobiety. Rozumie pan? —
odparł Juliusz podobnym tonem.
Błyski hamowanego gniewu w nieco skośnych oczach tamtego ustąpiły miejsca
doskonale udanemu zdziwieniu.
— Maltretowanej? — powtórzył zdziwiony. — Wiera, czy ja dobrze słyszałem? —
zwrócił się do swej ofiary.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin