London Jack - Mieszkancy otchlani.pdf

(552 KB) Pobierz
London Jack - Mieszkancy otchla
Jack London
Mieszkańcy otchłani
Arcykapłani i władcy skarżą się:
„Mistrzu i Panie, nie nasza wina,
Wszak budujemy z ojca na syna.
Patrz, twe obrazy królują w krąg
Wśród naszej ziemi wiosek i łąk.
Ciężkie zadanie — ogniem i mieczem
£adzić w spokoju sprawy człowiecze,
Hakiem żelaznym stada twych trzód
Gnać, by się pasły kornie jak wprzód".
Chrystus wyszukał nędznego człeka
O drżących dłoniach, smutnych powiekach,
A z nim dziewczynę spod nędznych strzech,
Którą przeżarły bieda i grzech.
A gdy ich stawił między kapłany —
Ten się i tamten cofnął zmieszany,
By szat nie zbrudzić. — ,,Oto wasz znój!
Coście zrobili na obraz mój?"
James Russell Lowell
ROZDZIA£ I
ZST¥PIENIE DO OTCH£ANI
Na miasto nasze spójrz, o Chryste,
Niech miłość w domach naszych lśni,
A serca niechaj będą czysfe
Aż po ostatnie dni.
Thomas Ashe
Sam chyba rozumiesz, że nie wolno ci tego robić — powiedzieli przyjaciele, gdy poprosiłem,
aby mi pomogli zagłębić się w londyński East End. — Zwróć się lepiej do policji i zażądaj
przewodnika — dodali po chwili zastanowienia, usiłując bezskutecznie dostroić się do
psychologii wariata, który ma co prawda listy polecające, ale nie ma rozumu.
— Kiedy ja nie chcę zwracać się do policji — zaprotestowałem. — Chcę natomiast dotrzeć
,do East Endu i zobaczyć go na własne oczy. Chcę się przekonać, dlaczego ludzie tam
mieszkają, jak i w jakim celu tam mieszkają. Słowem, sam chcę tam zamieszkać.
— Przecież ty nie możesz tam mieszkać! — mówili wszyscy, a na ich twarzach malowała się
wyraźna nagana. — Przecież tam są podobno zaułki, w których życie człowieka niewarte jest
funta kłaków.
— Te właśnie zaułki chciałbym obejrzeć — przerwałem.
— Sam chyba rozumiesz, że nie wolno ci tego robić — brzmiała niezmienna replika.
— Przyszedłem do was nie po to, żebyście mnie o tym przekonywali — odpowiedziałem
szorstko, trochę zniecierpliwiony tym brakiem zrozumienia. — Jestem tu obcy i chcę się
dowiedzieć od was czegoś o East Endzie, po prostu, żeby mieć jakiś punkt zaczepienia.
— Kiedy my nic nie wiemy o East Endzie. Jest gdzieś tam... o tam... — i machali rękami w
kierunku, gdzie niekiedy można było ujrzeć wschodzące słońce.
— Wobec tego zwrócę się do Cooka.
— O tak! — Odetchnęli z ulgą. — Cook na pewno będzie wiedział.
O Cooku, Tomaszu Cooku i Synu! Wy, którzy wytyczacie ścieżki i ścieracie pył spod nóg
turystów, którzy jesteście żywymi drogowskazami dla całego świata i udzielacie pierwszej
pomocy zagubionym podróżnym — wysłalibyście mnie bez chwili wahania i zwłoki,
wysłalibyście mnie łatwo i szybko do najczarniejszej Afryki i w samo serce Tybetu, lecz do
East Endu w Londynie, odległego zaledwie o rzut kamieniem od Ludgate Circus, nie znacie
drogi!
— Sam pan chyba rozumie, że nie wolno panu tego robić — oświadczył żywy katalog
szlaków podróży i taryf kolejowych w jednej z filii biur Cooka. — To jest takie... hm...
niezwykłe.
Proszę, poradzić się policji — zakończył autorytatywnie, gdy nie przestawałem nalegać. —
Nie mamy żadnej praktyki w wożeniu podróżnych do East Endu. Nikt nie zwracał się do nas
w tej sprawie i nic nam nie wiadomo o tej dzielnicy.
— Mniejsza o to — przerwałem w obawie, że zostanę zmyty z powierzchni ziemi powodzią
jego przeczeń. — Coś jednak będziecie mogli dla mnie zrobić. Chciałbym, aby pan z góry
 
znał moje zamierzenia i w razie potrzeby stwierdził moją tożsamość.
— Aha, rozumiem! Chodzi panu o to, żebyśmy mogli zidentyfikować trupa, gdyby pana
zamordowano.
Powiedział to tak lekko i z taką zimną krwią, że natychmiast pojawiły mi się przed oczami
własne sztywne i okaleczałe zwłoki rozciągnięte na kamiennej płycie, którą chłodzi
nieustanny strumień zimnej wody. Ujrzałem także tego pana, jak nachyla się i ze smutkiem,
cierpliwie rozpoznaje ziemską powlokę pomylonego Amerykanina, który uparł się, że zobaczy
East End.
— Nie, nie — odparłem. — Mam na myśli ewentualne kłopoty z policją. — To ostatnie słowo
przejęło mnie dreszczem. Doprawdy, zaczynałem poznawać tajniki mowy ojczystej.
— Ta sprawa — zawyrokował — należy do kompetencji naszej Centrali. Widzi pan, to takie
nie spotykane — dodał tonem usprawiedliwienia.
Pan w Komendzie Policji chrząkał i pokasływał.
— Przestrzegamy zasady — powiedział — żeby nie udzielać informacji o naszych klientach.
— Ale w tym przypadku — nie dawałem za wygraną — sam klient żąda, abyście udzielili o
nim informacji.
Znowu zaczął chrząkać i pokasływać.
— Oczywiście — uprzedziłem go pośpiesznie — wiem, że jest to bez precedensu, ale...
— Jak zamierzałem właśnie powiedzieć — ciągnął nieporuszony — jest to rzecz bez
precedensu i nie sądzę, abyśmy mogli pomóc panu w czymkolwiek.
Wyszedłem jednak stamtąd z adresem detektywa zamieszkałego w East Endzie i udałem się
prosto do amerykańskiego konsula generalnego. Tutaj wreszcie trafiłem na człowieka, z
którym mogłem się porozumieć. Nie było żadnego chrząkania ani pokasływania, unoszenia w
górę brwi, otwartego niedowierzania czy bezgranicznego zdumienia. W pierwszej minucie
rozmowy wyjaśniłem, kim jestem i jakie mam zamiary, a on potraktował je jako coś
najnaturalniejszego w świecie. W drugiej minucie zapytał, ile mam lat, jaki wzrost i wagę, i
obejrzał mnie od stóp do głów. W trzeciej minucie, w chwili gdy wymienialiśmy pożegnalny
uścisk dłoni, powiedział:
— W porządku, Jack. Będę o panu pamiętał i postaram się nie stracić pana z oczu.
Odetchnąłem z ulgą. Spaliwszy za sobą mosty mogłem teraz zapuścić się w tę ludzką
dżunglę, o której nikt nic nie wiedział. Ale natychmiast natknąłem się na nową przeszkodę,
tym razem w postaci dorożkarza — niezwykle szacownej osobistości, o twarzy okolonej
siwymi bokobrodami — który już od kilku godzin obwoził mnie z niewzruszonym spokojem po
City.
— Do East Endu — poleciłem, zajmując miejsce w dorożce.
— Dokąd, panie? — zapytał z niekłamanym zdumieniem.
— Do East Endu, wszystko jedno dokąd. Jedźmy.
Przez kilka minut dorożka toczyła się bez celu, potem stanęła, jak gdyby zdumiona. Otwór w
dachu nie był zasłonięty i dorożkarz pochylił się nade mną z zakłopotaniem.
— Panie — zaczął— a dokąd to para chce jechać?
— Do East Endu — powtórzyłem. — Nigdzie w szczególności. Zawieź mnie pan, dokąd
chcesz.
— Ale jaki adres, panie?
— Słuchaj no! — zagrzmiałem. — Zawieź mnie do East Endu! Ruszaj!
Widać było, że nie zrozumiał, cofnął jednak głowę i gderliwie popędził konia.
Nigdzie na ulicach Londynu nie zdołasz uciec przed widokiem nędzy, a po pięciominutowym
spacerze z każdego niemal punktu miasta trafisz na slums. Ale dzielnica, w którą zapuścił się
teraz mój powóz, była jednym nie kończącym się slumsem. Ulice zaludniała jakaś nowa i
całkiem odmienna rasa ludzi niskiego wzrostu, o zbiedzonym lub zapijaczonym wyglądzie.
Mila za milą jechaliśmy wzdłuż ceglanych ścian i pośród nieopisanego brudu, a na każdym
skrzyżowaniu ukazywały się nowe perspektywy murów i nędzy. Tu i tam zataczał się pijany
mężczyzna lub kobieta, a powietrze aż ciężkie było od wrzasków i kłótni. Na targowisku
żałośni starcy i drżące staruchy wygrzebywali ze śmieci rzuconych w błoto zgniłe kartofle,
fasolę i warzywa, a małe dzieci jak roje much obsiadły kupę gnijących owoców. Rękami
zanurzonymi aż po ramiona w fermentującej cieczy wyciągały z niej nadpsute owoce i
pożerały w okamgnieniu.
Nie spotkałem dotąd ani jednego powozu, a moja dorożka, sądząc po gromadach
biegnących za nią i obok niej dzieci, była zjawiskiem z innego, lepszego świata. Jak wzrok
sięgał, ciągnęły się ceglane mury, oślizłe bruki i wrzaskliwe ulice. Po raz pierwszy w życiu
ogarnął mnie lęk przed tłumem. Było to uczucie podobne do lęku przed morzem. Zalegająca
ulice wynędzniała ciżba wydała mi się ogromnym, i cuchnącym oceanem, którego fale
pomrukiwały wokół groźnie, jak gdyby miały wezbrać i zamknąć się nad moją głową.
 
— Stepney, panie. Dworzec kolejowy Stepney — zawołał dorożkarz.
Rozejrzałem się. Był to istotnie dworzec kolejowy. Strapiony dorożkarz przywiózł mnie tutaj,
do jedynego miejsca w całej tej dżungli, którego nazwa nie była mu obca.
— No, tak — powiedziałem.
Zabełkotał coś i potrząsnął głową. Minę miał bardzo nieszczęśliwą. — Jestem nietutejszy —
zdołał wymamrotać. — A jeśli nie chodzi panu o dworzec Stepney, to chciałbym wiedzieć, o
co panu chodzi.
— Zaraz wam powiem, o co mi chodzi. Jedźcie prosto i rozglądajcie się za sklepem ze
starzyzną. Gdy spostrzeżecie taki sklep, pojedźcie do najbliższego skrzyżowania, skręćcie za
róg i zatrzymajcie się, a wtedy ja wysiądę.
Widziałem, jak wzrasta jego niepokój o zapłatę, niebawem jednak skręcił za róg i powiedział,
że nieco w tyle jest sklep ze starzyzną.
— Ale zapłaci mi pan — prosił. — Należy się siedem i pół szylinga.
— Tak — odparłem ze śmiechem — tylko nie radzę, żebyście mi się więcej pokazywali na
oczy.
— Niech Bóg bronił Ale jak mi pan nie zapłaci, to wtedy ja panu poradzę, żeby mi się pan
lepiej nie pokazywał na oczy — warknął.
Tymczasem dorożkę otoczył tłum obszarpanych gapiów, więc roześmiałem się ponownie i
zawróciłem do sklepu.
Nie łatwo było mi przekonać sklepikarza, że naprawdę przyszedłem po stare ubranie. Bez
skutku usiłował wetknąć mi nową i okropną marynarkę i spodnie, aż wreszcie wyniósł na
światło dzienne stos starej odzieży. Przybrał jednocześnie tajemniczą minę i robił niejasne
aluzje, chcąc dać do zrozumienia, że „wie, czym to pachnie“, i zmusić mnie, abym z obawy
przed wykryciem słono zapłacił. Byłem w jego oczach człowiekiem w krytycznym położeniu
lub może wybitnym kryminalistą zza oceanu — w obu przypadkach kimś, kto pragnie uniknąć
wszelkiej styczności z policją.
Tak długo jednak protestowałem przeciw oburzającej dysproporcji między ceną i wartością,
że w końcu wybiłem mu z głowy podejrzenia. Przystąpił więc do nieustępliwych targów z
nieustępliwym klientem. W rezultacie wybrałem parę solidnych, choć mocno znoszonych
spodni, wytartą marynarkę, z jednym tylko guzikiem, oraz parę trzewików, które najwyraźniej
odbywały służbę przy przesypywaniu węgla, cienki skórzany pasek i przeraźliwie brudną
czapkę. Natomiast bieliznę i skarpetki wybrałem ciepłe i nowe, ale z gatunku tych, jakie kupić
mógł każdy amerykański włóczęga nawet w okresie niepowodzeń życiowych.
— Muszę przyznać, że twarda z pana sztuka — powiedział handlarz z nieszczerym
podziwem, gdy wręczałem mu dziesięć szylingów, czyli uzgodnioną ostatecznie cenę
kompletnego ubioru. — Niech trupem padnę, jeśli nie zwiedził pan przedtem całej Petticoat
Lane. Za pana spodnie każdy zapłaci pięć szylingów, a za buty tragarz z doków dałby
najmniej dwa i pół, nie mówiąc już o marynarce, czapce, nowym podkoszulku i innych
drobiazgach.
— Ile mi pan za nie zapłaci? — spytałem niespodzianie. — Dałem panu za wszystko dziesięć
szylingów i chętnie odprzedam od ręki za osiem. Zgoda?
Ale handlarz wyszczerzył zęby i potrząsnął głową, a mnie, choć zrobiłem dobry interes,
nurtowała nieprzyjemna świadomość, że on zrobił lepszy.
Dorożkarza zastałem w towarzystwie policjanta. Rozmawiali z pochylonymi ku sobie głowami.
Policjant rzucił mi bystre spojrzenie i zlustrował dokładnie tobołek, który niosłem pod padną,
po czym odszedł. Dorożkarz, pozostawiony na pastwą rosnącego w nim buntu, nie chciał
zrobić ani kroku dalej, dopóki nie zapłaciłem należnych mu siedmiu i pół szylinga. Gdy to
nastąpiło, gotów był zawieźć mnie na koniec świata, przepraszał wylewnie za natarczywość i
tłumaczył, że w Londynie spotyka się rozmaitych pasażerów.
Pojechaliśmy jednak tylko do Highbury Vale w północnej dzielnicy Londynu, gdzie czekał na
mnie bagaż. Tutaj zdjąłem nazajutrz buty (nie bez uczucia żalu, bo były lekkie i wygodne),
ciepły szary garnitur podróżny i wszystkie inne części garderoby, a włożyłem ubranie obcych i
nie znanych mi mężczyzn, dla których los musiał być bardzo niełaskawy, skoro kazał im się
rozstać z tymi łachmanami za nędzne grosze płacone przez handlarzy.
W ciepły podkoszulek, tuż pod pachą, wszyłem złotego suwerena (była to skromna suma
przeznaczona na czarną godzinę), we wnętrzu zaś tego podkoszulka umieściłem samego
siebie. Potem usiadłem i zacząłem moralizować na temat pięknych i tłustych lat, dzięki
którym moja skóra stała się cienka, a nerwy znalazły się taż pod jej powierzchnią.
Podkoszulek bowiem był szorstki jak włosiennica i jestem pewien, że najzagorzalszy asceta
nie cierpi boleśniej, niż cierpiałem ja przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny.
Przywdzianie reszty stroju poszło mi dość gładko, choć co prawda przy butach, a raczej
buciorach, natrafiłem na nie lada przeszkodę. Były twarde i sztywne jak drewniane chodaki i
 
dopiero po długotrwałym waleniu pięścią w przyszwy zdołałem wcisnąć w nie stopy.
Wetknąwszy w kieszenie kilka szylingów, nóż, chustkę do nosa, trochę papieru i zapas
prasowanego tytoniu, zbiegłem po schodach grzmocąc ciężko buciorami i pożegnałem
przyjaciół pełnych najgorszych obaw. W chwili gdy przekraczałem próg, „pomocnica domowa
“. przystojna kobieta w średnim wieku, nie zdołała opanować grymasu, który wykrzywił jej
usta i rozszerzał je dopóty, dopóki gardło, mimowolnie reagujące na skurcz, nie wydało z
siebie chrapliwych zwierzęcych dźwięków, jakie skłonni jesteśmy określać mianem śmiechu.
Zaledwie znalazłem się na ulicy, uderzyła mnie zmiana mojej przynależności społecznej
wywołana nowym ubraniem. Zniknęła bez śladu służalczość w zachowaniu ludzi prostych, z
którymi się stykałem. Zdumiewające! Można by powiedzieć, że w mgnieniu oka stałem się
jednym z nich. Moja przetarta, dziurawa na łokciach marynarka była symbolem i godłem ich
klasy. Uczyniła mnie członkiem tej klasy, a w miejsce płaszczenia się i zbyt gorliwych oznak
szacunku, jakie mi dotąd okazywano, zadzierzgnęła się między nami nić braterstwa.
Mężczyzna w welwetowych spodniach i brudnym szaliku na szyi nie nazywał mnie już
„panem" ani „wielmożnym panem". Byłem teraz przyjacielem, jest to zaś słowo piękne i
szczere, chwytające za serce, zaprawione ciepłem i życzliwością, których brak tamtym
zwrotom. Wielmożny pan! Jest w tym posmak wyższości, siły i władzy — hołd człowieka na
dnie człowiekowi na szczycie, składany w nadziei, że ów zwolni nieco ucisk i ujmie trochę
ciężaru, czyli, innymi słowy, jest to błagalna prośba o jałmużnę.
Muszę tu jeszcze wspomnieć o rozkoszy, jakiej doznałem ubrawszy się w swoje szmaty i
gałgany, rozkoszy niedostępnej dla przeciętnego Amerykanina poza granicami własnego
kraju. Amerykanin podróżujący po Europie, jeśli nie jest krezusem, daje się bardzo szybko
zepchnąć do chronicznego stanu świadomego sknerstwa, zawdzięcza zaś to hordom
płaszczących się przed nim rabusiów, którzy nie odstępują go od świtu do nocy i opróżniają
jego portfel z szybkością, jakiej nie powstydziłby się nawet procent składany.
Mając szmaty i gałgany na grzbiecie, uniknąłem plagi dawania napiwków i stykałem się z
ludźmi jak równy z równymi. Ba, nim dzień upłynął, zmieniły się role i dżentelmenowi,
któremu przytrzymałem konia i który wrzucił pensa do mojej wyciągniętej dłoni, powiedziałem
z niekłamaną wdzięcznością:
— Dziękuję, panie.
ROZDZIA£ II
JOHNNY UPRIGHT
Zauważyłem też, że nowy ubiór dokonał innych jeszcze zmian w moim położeniu.
Przekonałem się, że przy przechodzeniu na drugą stronę zatłoczonych jezdni muszę żwawiej
umykać przed pojazdami, i uświadomiłem sobie nie bez wstrząsu, że moje życie potaniało
proporcjonalnie do ubrania. Gdy przedtem pytałem policjanta o drogę, słyszałem zazwyczaj
pytanie: — Omnibusem czy dorożką, proszę pana? — Teraz pytanie brzmiało: — Pieszo czy
omnibusem? — A na dworcach kolejowych wtykano mi bez wahania bilet trzeciej klasy.
Powetowałem to sobie jednak stokrotnie. Po raz pierwszy zetknąłem się twarzą w twarz z
dolnymi warstwami społeczeństwa angielskiego i zobaczyłem, co są warte. Gdy robotnik lub
włóczęga wdawał się ze mną w rozmowę na rogu ulicy czy w piwiarni, mówił jak równy z
równym, tak, jak jeden mężczyzna powinien mówić do drugiego — swobodnie, bez zamiaru
wyłudzenia czegoś za to, co i jak mówił.
Kiedy wreszcie dotarłem do East Endu, przekonałem się z zadowoleniem, że nie trawi mnie
już lęk przed tłumem. Zostałem cząstką tłumu. Wody ogromnego i cuchnącego morza
wezbrały i zamknęły się nade mną lub może ja łagodnie się w nich zanurzyłem. I nie było w
tym nic przerażającego — z wyjątkiem chyba jednego: ciepłego podkoszulka.
Ludzie żyją w nędznych norach trawieni chorobami, bez nadziei na lepsze jutro, złorzecząc
losowi i tym, do których należą bogactwa.
Thorold Rogers
Nie podam wam adresu Johnny Uprighta. Niech wystarczy, że mieszka na najszacowniejszej
ulicy East Endu — ulicy, która w Ameryce uważana byłaby za nędzny zaułek, ale jest istną
oazą na pustyni wschodniego krańca Londynu. Otaczają ją ze wszystkich stron stłoczone
ciasno rudery i uliczki, gdzie w braku innych miejsc do zabaw hasa brudne i zdziczałe
najmłodsze pokolenie. Ale na chodnikach ulicy Johnny Uprighta widać stosunkowo niewiele
dzieci i panuje na niej atmosfera opuszczenia — tak nieliczni są tutaj przechodnie.
Domy na tej, jak i na sąsiednich ulicach stoją w zwartym szeregu. Każdy ma jedno tylko
wejście, drzwi frontowej szerokość każdego wynosi około osiemnastu stóp i każdy ma na
tyłach małe podwórko wśród murów, skąd, jeśli deszcz nie pada, widać ołowiane niebo. Ale
pamiętajmy, że zajmujemy się teraz bogaczami East Endu. Stopień zamożności niektórych
mieszkańców tej ulicy jest tak wielki, że trzymają w domu „pomoc". Johnny Upright ma
„pomoc", o czym przekonałem się na własne oczy, jako że z nią pierwszą zawarłem
 
znajomość w tej szczególnej części świata. Gdy stanąłem przed domem Johnny Uprighta, w
drzwiach ukazała się „pomoc". Pomyślcie tylko: jej pozycja społeczna była godna politowania
i wzgardy, ale to ona spojrzała na mnie z politowaniem i wzgardą. Dała mi wyraźnie do
zrozumienia, że chce się mnie pozbyć. Była niedziela i Johnny Upright wyszedł z domu. To
wszystko. Ale zwlekałem z odejściem i zastanawiałem się na głos, czy to naprawdę
wszystko, aż nasza rozmowa zwabiła do drzwi żonę Johnny Uprighta. Pani Upright
zwymyślała dziewczynę, że nie zamknęła w porę drzwi i niepotrzebnie traci czas.
Nie, pana Johnny Uprighta nie ma w domu, zresztą i tak nie przyjmuje nikogo w niedzielę! A
to wielka szkoda, powiedziałem. Czy szukam pracy? Nie, przeciwnie. Przyszedłem do pana
Johnny Uprighta w interesie, który może okazać się dla niego korzystny.
Atmosfera uległa błyskawicznej zmianie. Pan domu jest w kościele, ale wróci mniej więcej za
godzinę, a wtedy z pewnością będę się mógł z nim zobaczyć.
Czy nie zechciałbym wejść do środka? O nie, pani domu ani myślała mnie zaprosić, chociaż
usiłowałem sprowokować ją do tego oświadczeniem, że pójdę na najbliższy róg i zaczekam
w piwiarni. Poszedłem więc na róg, ale że była to pora nabożeństwa, knajpę zamknięto. Mżył
drobny, przenikliwy deszcz i nie pozostawało mi nic innego, jak usiąść na progu sąsiedniego
domu i czekać.
Ale zaledwie usiadłem, zjawiła się „pomoc", bardzo niechlujna i bardzo zakłopotana, i
oznajmiła, że pani pozwoli mi zaczekać w kuchni.
— Tyle różnych ludzi przychodzi prosić o pracę — wyjaśniła tonem przeprosin żona Johnny
Uprighta. — Mam nadzieję, że nie czuje pan do mnie urazy o to, co mówiłam.
— Bynajmniej, bynajmniej — odpowiedziałem wyniośle, na tę jedną okazję przydając
godności moim łachmanom. — Rozumiem to doskonale, zapewniam panią. Przypuszczam,
że ludzie poszukujący pracy zanudzają państwa na śmierć?
— Jakby pan zgadł — odparła rzucając mi wymowne i znaczące spojrzenie. Po czym
zaprowadziła mnie wcale nie do kuchni, lecz do pokoju stołowego — dowód niezwykłej
łaskawości, która jak przypuszczam, była nagrodą za moje pełne godności obejście.
Pokój stołowy położony był na tym samym piętrze co kuchnia, mniej więcej cztery stopy
poniżej poziomu ulicy i tak był ciemny nawet w samo południe, że dopiero po dłuższej chwili
oczy przywykły do mroku. Przez okno, którego górna krawędź znajdowała się na poziomie
chodnika, sączyło się do środka brudne światło. W tym świetle mogłem odczytać druk gazety.
A teraz, kiedy czekam na przyjście Johnny Uprighta, niech mi będzie wolno wyjaśnić cel tej
wizyty. Chociaż żyłem, jadłem i spałem wśród ludzi East Endu, pragnąłem mieć gdzieś pod
ręką cichy port, do którego mógłbym od czasu do czasu zawinąć i upewnić się, że istnieją
jeszcze na świecie takie rzeczy, jak porządne ubranie i czystość. Ponadto w takiej przystani
mógłbym odbierać pocztę, opracowywać notatki i po zmianie odzienia robić wypady do
świata cywilizowanego.
Tutaj jednak nasuwał się dylemat. Moja własność byłaby bezpieczna tylko w takim
mieszkaniu, którego gospodyni odniosłaby się podejrzliwie do mężczyzny prowadzącego
podwójne życie. Natomiast w mieszkaniu, którego gospodyni nie zawracałaby sobie głowy
podwójnym życiem lokatorów, moja własność nie byłaby bezpieczna. I właśnie dla uniknięcia
tych komplikacji przyszedłem do Johnny Uprighta. Jako detektyw od trzydziestu kilku lat
wykonujący swój zawód w East Endzie, a ponadto człowiek znany powszechnie pod
przydomkiem nadanym mu przez pewnego notorycznego złoczyńcę z doków, Johnny Upright
miał wszelkie dane po temu, aby wyszukać mi uczciwą gospodynię i uspokoić jej obawy co
do dziwnego zjawiania się i znikania, które ewentualnie będę miał na sumieniu.
W drodze z kościoła do domu wyprzedziły Johnny Uprighta jego dwie córki. Wyglądały ładnie
w swych odświętnych sukienkach, była to jednak krucha i delikatna uroda, właściwa
dziewczętom z East Endu, uroda, która stanowi zaledwie nietrwałą obietnicę i skazana jest
na to, że szybko przygaśnie, podobnie jak przygasa barwa zachodu na wieczornym niebie.
Obejrzały gościa z nie ukrywaną ciekawością, tak jak ogląda się jakieś osobliwe zwierzę, a
potem już do końca nie zwracały na mnie najmniejszej uwagi. Wreszcie nadszedł sam
Johnny Upright i wezwał mnie do siebie na rozmowę.
— Proszę mówić głośno — przerwał moje wstępne wywody. — Jestem bardzo zaziębiony i
nie dosłyszę.
Na prochy Wielkiego Tajniaka i Sherlocka Holmesa! Ciekaw byłem, gdzie siedzi pomocnik
Johnny Uprighta, obowiązany zapisywać informacje, jakich ewentualnie mogłem udzielić. I po
dziś dzień, choć tak często widywałem Johnny Uprighta i tak często łamałem sobie głowę
nad zagadką naszego pierwszego spotkania, po dziś dzień nie jestem pewien, czy był, czy
taż nie był wtedy zaziębiony i czy w sąsiednim pokoju tkwił jego pomocnik. Ale jednej rzeczy
jestem pewien: chociaż padałem Johnny Uprightowi wszystkie dane dotyczące mojej osoby i
moich planów, powstrzymał się z wydaniem sądu do dnia następnego, to jest do chwili, gdy
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin