Colomas luis - NOWELE I OPOWIADANIA.doc

(1060 KB) Pobierz

 

COLOMAS LUIS

NOWELE

 

TUMANY I KAŁUŻE

 

 

 

I.

 

Gdy po raz pierwszy zobaczyłem Manola H*, byłem jeszcze dzieckiem: miałem dwanaście lat i gościłem w domu rodziców Fernanda S***, najmilszego mi z moich kolegów szkolnych.

Fernando miał starszego brata, wielkiego przyjaciela Manola, i ten zawiózł nas raz do jego wspaniałego pałacu, abyśmy obejrzeli przepysznego lwa z Sahary, który się tam znajdował, zamknięty w okratowanej, naturalnej grocie parkowej.

Gdyśmy zajechali przed uroczą esplanadę pałacu, ujrzeliśmy kilka powozów, a pomiędzy niemi zwrócił moją uwagę prześliczny koszyk zaprzężony w cztery kare kuce w błękitnych ze srebrem szorach.

— Ach! jest Currito Pencas! — wykrzyknął Fernando, klaszcząc w dłonie z radości i jednym susem wyskakując z powozu.

Zapytałem go, ktoby to był ów Currito Pencas, a on odpowiedział mi, że jest to sławny torrero, wielki przyjaciel jego brata i Manola, i przywódca klubu Torreadzistów, którego obaj byli członkami.

— A dzisiaj jadą do Ia Picota wybierać tam byki na czwartkową walkę — ciągnął dalej Fernando jednym tchem. — Mój brat występuje jako matador, 

a Manolo jako banderillos. Ja jeszcze nie mogę w tem brać udziału, bo jestem mały, ale gdy dorosnę, będę także banderillosem. A ty, chcesz także być torrerem?

— Nie! — odrzekłem — ja chcę być marynarzem.

— Toś głupi! — wykrzyknął — czy myślisz, że będziesz miał wtedy takie konie i powozy, jak Currito Pencas?

Nie odpowiedziałem mu nic na to, i obaj poszliśmy za bratem Fernanda, który, minąwszy kilka przedsionków, kurytarzy i salę bilardową, zaprowadził nas do komnaty, gdzie się znajdował Manolo. Była ona obszerna, kwadratowa, cala wybita bogatą, kordubańską skórą, ujętą w misterne dębowe lamperye; w czterech narożnikach mieściły się cztery pełne zbroje: jedna arabska, z hełmem owiniętym w biały turban, druga medyolańska, bogato cyzelowana, i dwie kolczugi z XIII wieku. Na ścianach wisiała różna broń także starożytna, a nad wielkiemi podwojami, któremi wchodziło się do komnaty, mieściły się dwa portrety: jeden mężczyzny z oznaką wielkiego krzyża Calatrovy na szyi, a drugi kobiety w wieku dojrzałym, i w surowym, białoczarnym stroju Serbów z XVII wieku. U stóp tej damy znajdowała się szkatułka z klejnotami, a na niej napis, opiewający, jako klejnoty te ofiarowane były przez nią na ufundowanie szpitala w  roku. Umeblowanie składało się z olbrzymiego dębowego stołu na rzeźbionych bogato nogach i takich samych krzeseł, oraz dwóch ogromnych szaf z XVI wieku, rzeźbionych i inkrustowanych przecudownie, z umieszczonemi w naczółkach herbowemi tarczami domu Manolich.

Ale na tem tle surowej i staroświeckiej wspaniałości, Manolo, złoty młodzieniec naszej epoki, nagromadził wszystko, co tylko kaprysy mody i dziwactwa przelotnych upodobań zgromadzić mogą. Wi

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

działo się więc rozrzucone wszędzie w nieładzie niby artystycznym brązy, porcelany, bronie, przybory do polowania, florety, fajki wszelkiego rodzaju, szpicruty, instrumenty muzyczne, akwarelle, fotografie sławnych śpiewaczek i skandalicznych piękności. Na jednej ścianie, jako rodzaj osobliwszego trofeum, wisiało kilka szpad takich, jakiemi posługują się matadorowie, kilka wspaniale przystrojonych banderilli, a pośrodku wypchana głowa byka ze złoconemi rogami. Na medyolańskiej zbroi wisiał szkarłatny, atłasowy płaszcz torrera; z pod przyłbicy wyglądało kosztowne hawańskie cygaro, a za podporę służyła jej pałka do zabijania bydła, ktorą Manolo kazał był zrobić z drzewca włóczni jednego ze swoich przodków, poległego w wojnie z Maurami.

U stóp damy z XVII wieku wisiał portrecik baletniczki francuskiej, zwanej przez swych wielbicieli córą powietrza, a poniżej, oprawny w bogate złocone ramy i otoczony laurowym wieńcem, błyszczał biały, atłasowy trzewiczek, relikwie tejże znakomitości choreograficznej, którą Manolo, w dwudziestym drugim roku życia, nazywał swem ostatniem ziemskiem złudzeniem.

Jeden jeszcze szczegół zwrócił moją dziecięcą uwagę: oto na jednej z tarcz herbowych, zdobiących owe szafy, na tarczy, którą Izabela katolicka uświetniła hrabiowską koroną, tkwiła filcowa czapeczka torrera.

Nie wiem, czy to było dzieło przypadku, czy pustoty, ale to pewna, że biedny Manolo nigdy przedtem, ani potem nie dodał żadnej innej odznaki do rodowych pieczęci swego domu, prócz owej czapeczki, będącej, jak dotychczas, nieznanym w heraldyce symbolem.

W chwili, gdyśmy weszli do komnaty, Currito Pencas, siedząc jak na koniu na prześlicznem krześle

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

w stylu Ludwika XV, które jakoby kiedyś zdobiło jadalnię hrabiny Dubarry i które Manolo kupił w Londynie za bajeczną sumę, Currito, mówię, opowiadał otaczającemu go towarzystwu swą podróż do Paryża, na walkę byków i swoją przeprawę, jak się wyrażał, z panującym podówczas Napoleonem III.

Był to mężczyzna czterdziestoletni, wspaniale zbudowany; rysy jego miały tę pospolitą regularność, charakteryzującą piękne typy ludowe; lecz trzeba przyznać, że cała jego postać tchnęła jakimś wdziękiem i rycerskością, niepozbawioną godności, co na pierwszy rzut oka czyniło go sympatycznym. Miał na sobie ciemnofiołkową, aksamitną kurtkę, otwierającą się na bogato haftowanej koszuli, zapiętej na ogromne brylantowe szpilki; jedwabny, jaskrawy pas, zakończony ciężką złotą frendzlą, okalał jego biodra.

Manolo siedział na dębowym stole, po prawej ręce Currita, a dokoła nich stało i siedziało kilkunastu innych młodzieńców, wszystko śmietanka dworskich salonów, a jednocześnie chluba klubu torreadzistów.

— No cóż, Currito, cóż dalej? — wykrzyknął Manolo, zachęcając go do podjęcia opowiadania, przerwanego na chwile naszem wejściem.

— Ano, cóż! — odrzekł Currito. — pokazało się, że ten Napoleon nie miał nawet kilkunastu porządnych koni do walki. Nim przyszło co do czego, byłem jak kot w worku, bo raz mówią, że walka będzie dziś, a drugi raz, że jutro, a tu zimno takie psie, że tylko chuchaj w palce. Włóczyłem się po tych przeklętych olwarach (bulwarach) zły jak wszyscy dyabli, i już chciałem plunąć na wszystko, kiedy nareszcie wykaraskali się z temi przygotowaniami... No, ale to było pękać ze śmiechu, panowie. Cyrk jak słoik pomady, a posługacze nieledwie, że w rękawiczkach. Powiadam, pękać ze śmiechu! Dość 

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

wam powiedzieć, panowie, że gdy wyszedł pierwszy byk, to mu zagrali marsza!

Ogólny wybuch śmiechu przerwał na chwilę opowiadanie, poczem Currito ciągnął dalej:

— Zabiłem pierwszego byka takiem pchnięciem, że gdybym je dał w Sewilli, to, panowie, wszystkie dzwony Giraldy biłyby mi na wiwat. Ale czy w tym głupim kraju ma kto o czem pojęcie? Bez jednego brawa przeszedłem arenę i zbliżyłem się do cesarskiej loży, żeby wypić brindę (). Siedział tam Napoleon, wyprostowany, jak gdyby kij połknął, i cesarzowa i książę następca i paru jeszcze panów i pań, a wszystko takie suche i sztywne, jak z drewna. Cesarzowa dala mi znak i kazali mi wejść do loży. Wtedy Napoleon włożył sobie okulary, obejrzał mnie od stóp do głów i, dacie wiarę panowie, zupełnie jak gdyby kot domowy wszedł do pokoju, odwrócił się plecami i zaczął rozmawiać z jakąś starą babą, która miała na głowie jakiś ogromny biały czepiec, a w ręku pęk piór zamiast wachlarza. "Z jakiejże dzwonnicy uciekła ta wrona" — pomyślałem sobie, bo ledwom na nią spojrzał, już mnie coś od niej odrzuciło. A potem dowiedziałem się, że to była księżna la Mota (La Motte) grzyb blizko Ośmdziesięcioletni.

Z tem wszystkiem zdjęła mnie złość na taki despekt, jaki mi Napoleoa okazywał, boć przecie brindowałem do niego po francusku i...

— Po francusku! — wykrzyknęło kilka głosów. — Jakże to było? Cóżeś powiedział? Powtórz, Currito! powtórz!

 

 

() Jest zwyczaj w Hiszpanii, że gdy koronowane osoby znajdują się na walce byków, torrero po zabiciu byka spełnia kielich na ich cześć z odpowiedniem przemówieniem. Nazywa się to technicznie: brindar el toro. (Przyp. tłóm.).

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— A no cóż; powiedziałem mu: "Brinduję za was i za wasza kobietę, i za waszego wyrostka".

Nowe wybuchy śmiechu wstrząsnęły komnatą, i śmiano się tak gwałtownie, aż Currito musiał uciszać rozweseloną młodzież.

— Cesarzowa — opowiadał dalej, przyprowadziwszy swych słuchaczy do porządku — że to niby Hiszpanka, okazała się polityczniejszą. Zaczęła ze mną rozmawiać; powiedziała mi, że mnie pamięta jeszcze z Granady i ogromnie się o mnie troszczyła, żebym kiedy jakiego wypadku nie miał. A wtem, to stare czupiradło odwraca się i mówi z taką miną, co to nie przystępuj bez kija:

— Ten biedny byk barrrdzo krrrwawił.

— A ja jej na to: "Niech go pani pośle do konowała, żeby mu dał trutkę, to zdechnie bez krwi". Nie wiem, czy mnie zrozumiała, ale powiadam wam, panowie, że cesarzowa aż się krztusiła ze śmiechu.

A tymczasem, kiedy ona się tak śmiała, a on rozmawiał jakby nigdy nic, zbliża się do mnie mały Napoleonek, bierze mnie za chwasty od kurtki i po hiszpańsku mówi mi do ucha:

— Darujesz mi to piękne ubranie?

— Z całego serca — odpowiedziałem mu — dziś jeszcze poślę ci je do domu. Bo powiadam wam, panowie, że to był czysty cherubinek ten chłopak.

I tak się też stało. Jeszcze tego wieczora posłałem mu cały ubiór do Tuilleries, z takim napisem na bardzo pięknej karcie:

 

Księciu następcy Currito Pencas.

 

Ale posłuchajcie, panowie, co się dalej stało. Nazajutrz wieczorem szykowałem się właśnie do wyjścia, aż tu się drzwi otwierają i wchodzi niejaki Mousiou Coliflor (Colfleuri), szambelan cesarski, sucha bestya jak tyczka.

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Pan Pencas? — powiada do mnie.

— Do waszych usług, przyjacielu — odrzekłem mu.

Tedy zaczął mi gadać różne grzeczności:... a pan Pencas to, a pan Pencas tamto... wreszcie wyjmuje cztery bilety bankowe po tysiąc franków i kładzie mi je w rękę, mówiąc, że to cesarz mi przysyła, jako zapłatę za ubiór, który podarowałem jego chłopcu.

Krew mi uderzyła do głowy, panowie; jak gdyby mnie ten człowiek chlusnął w pysk. Mnie... mnie... płacić cztery tysiące franków za podarunek, jaki mi się podobało uczynić!

— Trzymaj się, Currito, trzymaj się! — powiedziałem sobie w duchu — trzeba utrzeć szkłem nosa temu pyszałkowi. I jakby nigdy nic, rzucam ja owe bilety na stół, nawet na nie nie spojrzawszy, i mówię do mego kompana:

— Siadajcie Mousiou Coliflor, wypalimy sobie cygaro. I wyjmuję złotą ażurową cygarnicę, którą mi podarowała królowa.

— O! jaka piękna cygarnica! — powiada Coliflor.

— Nie brzydka — odpowiadam niedbale. — Podarowała mi ją królowa hiszpańska.

— A jakie wyborne cygara!

— Ano, niezłe — mówię znów. — Król portugalski przystał mi takich sześć pudełek.

Mój pan Coliflor rozdziawia gębę... a ja, jakby nigdy nic, skręcam owe bilety w tutkę, zapalam je u stoczka i podaję mu, żeby sobie zapalił cygaro.

A on jak nie wrzaśnie:

— Co pan czynisz, panie Pencas! Palisz pan pieniądze!

— Nie bójcie się, panie — odpowiadam mu na to — jeszcze mi tam zostanie w kieszeni kilka reali, żeby cesarzowi kupić katarynkę i małpkę, jeżeli zechce przywędrować do Hiszpanii na zarobek.

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Co to pan mówisz, panie Pencas?

— Mówię, jeżeli wam to do wiadomości potrzebne, że Currito Pencas nie jest żadnym drapichrustem, ani też wycieruchem królewskich pokoi. Rozumiesz pan? I mówię, że gdy Currito Pencas, co komu podaruje, to mu się za to płaci sercem, nie pieniędzmi... I mówię, że Currico Pencas nie pozwoli się poniewierać, ani cesarzowi francuskiemu, ani cesarzowi całego świata. Rozumiesz pan, co? rozumiesz?

— Nie mogę ochłonąć z przerażenia...

— To się pan napij wody, a zaraz cię ochłodzi... — odpowiedziałem mu, odwracając się od niego plecami. I tegoż samego wieczora zebrałem całą gromadę i wsiedliśmy do wagonu, mówiąc przez okna: "Bywaj zdrów, Paryżu. Trzymaj się ciepła bez Currita Pencas".

Currito Pencas umilkł i wówczas zapał słuchaczów dosięgnął szczytu. Ta złota młodzież, mająca bałwochwalczą cześć dla Paryża, tego Paryża, który Veuillot nazywał Uniwersytetem siedmiu grzechów głównych, oburzała się, że Paryż prawdziwie elegancki i wykształcony nie padł na kolana przed jej bożyszczem, lecz widział w niem tylko strojnego cyrkowca. Pełne godności postąpienie Napoleona zostało okrzyknięte za zbrodnię obrazy majestatu tego bohatera byczej areny, a zuchwalstwo jego samego poczytano mu za czyn bardziej rycerski i wspaniały niż nawet postępek owego hrabi de Benevento, który obrócił w perzynę pałac swój, za to, że pod jego dachem ugościł Kontsabla de Bourbon, zdrajcę swojej ojczyzny,

Otoczono zatem Currita i z okrzykami: "Dobrze! Brawo! Wiwat Currito! Niech żyje Sevilla" podniesiono go razem z krzesłem nieboszczki. Dubarry i postawiono na stole. 

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Boć to przecie jasne, moi panowie — rzekł Currito z wyżyn swojej apoteozy. — Kto co poniedziałek zabija sześć byków, może raz w życiu dać prztyczka w nos cesarzowi... Co?

W tej chwili otwarły się drzwi i wszedł kilkunastoletni murzynek, ubrany w zieloną liberyę, niosąc ogromną tacę pełną butelek, talerzy i kieliszków. Był to groom Manola, który przynosił lunch dla gości.

Sam Manolo nalał mnie i Fernandowi wina, oraz uczęstował nas ciastkami, poczem zwrócił się do murzynka z rozkazem, aby nas zaprowadził do lwiej groty. Zapewne obecność takich dwóch niewinnych świadków krępowała swobodę towarzystwa. Ale Fernando, który za nic nie chciał odstąpić Currita Pencas, podniósł taki krzyk i tak się opierał, że aż brat musiał go siłą wyrzucić na ogrodowe schody. Tam rozkazał swemu lokajowi, aby po obejrzeniu lwa odwiózł nas do domu w tem samem tilbury, które nas tu przywiozło.

Zaledwie oddaliliśmy się trochę, usłyszeliśmy piękny, barytonowy głos Manola, śpiewający do taktu brzękowi kieliszków słynne brindisi Orsiniego z "Lukrecyi":

 

Il secreto per esser felice

So io per prova, é l'insegno agli amici...

 

Słysząc to, Fernando zgrzytnął zębami z wściekłości i wykrzyknął:

— Gdybym był lwem to połamałbym kraty i pożarłbym swego brata i tego durnia Manola.

Że jednak nie był lwem, musiał poddać się losowi i rad nie rad wsiadł ze mną do tilburi, podczas gdy wesoła kompania ze śmiechem i krzykiem sadowiła się na brek, zaprzężony w cztery konie,

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

któremi powodował sam Manolo. Wkrótce brek zniknął nam z oczu, pędząc dobrym kłusem w stronę la Picota.

Po drodze rozminęliśmy się z dwoma najętemi powozami, z których z po za spuszczonych u okien firanek doleciały nas kobiece głosy i chichoty. Lokaj, bardzo poufale obchodzący się z Fernandem, uśmiechnął się dziwnie i powiedział mu coś, czego nie zrozumiałem. Fernando odrzekł mu także parę równie dla mnie niepojętych wyrazów i wpadł w głęboką zadumę.

Chcąc go rozerwać, dałem mu szczutka w bok.

— Daj mi pokój! — odrzekł szorstko — nie bądź dzieckiem.

I coraz bardziej zamyślony, śledził wzrokiem owe dwa powozy, które w tej właśnie chwili skręcały także na drogę do la Picota.

Biedny Fernando! W trzy miesiące potem umarł po krótkiej chorobie, a matka jego nie pozwoliła wezwać do niego spowiednika.

— Poco go przestraszać? — mówiła. — Toż to niewinny aniołek.

Ach, niestety, nie są aniołami w trzynastu latach ci chłopcy, których matki zostawiają niebacznie na opiece sług od najwcześniejszego dzieciństwa.

 

 

II.

 

Tak upływały dnie Manola, podobne jedne do drugich w swej próżniaczej, bezmyślnej wesołości. Niczem niekrępowana swoboda otwierała mu drogę

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

do wszelkich występków, a wielki dostatek na każdym kroku nowe nastręczał pokusy.

Nigdy rodzice jego nie sprzeciwili mu się w niczem, nigdy nie odmówili bodaj najniedorzeczniejszej jego zachciance, i ta bujna, nieokiełznana natura rozwijała się sama, jak dzika płonka na opuszczonym gruncie. Obcą mu była walka z samym sobą, wszelka konieczność przezwyciężania swego ja; nie pojmował zgoła, aby życie mogło mieć jaki inny cel po za dogadzaniem własnym upodobaniom; i w filozofii tej szedł dalej nawet, niż ci, którzy mówią: "Jedzmy i pijmy, bo pomrzemy jutro;" jemu bowiem zdawało się, że nie umrze nigdy.

Tymczasem jednak umarł jego ojciec, i potrzeba było podzielić na sześć części (Manolo miał pięć sióstr) ów majątek, który wydawał się tak olbrzymi, a który w gruncie rzeczy był zrujnowany przez niedbałą administracyę, a nadewszystko długi, tego raka, toczącego tyle fortun pańskich.

Wówczas, nagle, ów świetny młodzieniec ujrzał się dziedzicem jedynie świetnego imienia, którego blasku niczem podtrzymać nie mógł i ofiarą przeróżnych wymagań swego położenia w świecie i swego wychowania. Po raz pierwszy zmuszony był sięgnąć wzrokiem po za widnokręg koni, psów, byków, salonów i lupanarów, w jakim żył dotąd zamknięty, i ze zdumieniem zobaczył, że tuż za dostatkiem szła mierność, a tuż za miernością mogła nadejść nędza.

Ani na chwilę jednak nie przyszło mu do głowy zerwać z tem życiem zbytku i próżniactwa, do jakiego wdrożyli go rodzice. Postanowił tylko podeprzeć chylącą się do upadku wielkość domu małżeństwem z córką jakiego bogatego bankiera lub przemysłowca, i w tym celu rzucił się w większy jeszcze wir świata i większego jeszcze zadawał szyku. Ale czy to że nie znalazł dla siebie odpowiedniej partyi, 

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

czy że nie był dość pożądaną dla innych, owe matrymonialne zamiary nie urzeczywistniały się jakoś. Wtedy przyszło mu na myśl poświęcić się polityce, tej hazardownej grze, w której wszyscy mogą kusić fortunę; ale brak wykształcenia zamykał mu wszystkie uczciwe drogi, jakiemi dochodzi się do stanowisk wyższych, a nieprzezwyciężone lenistwo i brak wytrwałości czyniły mu również niedostępnemi inne ścieżki, któremi przepycha się ambicya, z silną połączona wolą.

Tymczasem dnie płynęły za dniami, płynęły też i pieniądze Manola, tak, że po dwóch latach nie zostało mu nic zgoła ze spadku po ojcu. Ale i to go nie opamiętało; zmienił tylko postępowanie o tyle, że zaprzestał płacić długi, jakie na wszystkie strony zaciągał, i spadając coraz niżej, doszedł w końcu do tego, że żył zupełnie kosztem własnego wstydu i cudzej łatwowierności lub dobroci. Wyżebrywał pożyczki, wieszał się u klamek swoich bogatych krewnych, zjadał u nich obiady i śniadania, wykręcał się wierzycielom i zastawiał klejnoty, a nawet ubrania, aby kupić bukiet jakiej modnej aktorce, lub zaspokoić jaką inną podobną zachciankę, która mu się wydawała obowiązkiem towarzyskim lub koniecznością jego położenia w świecie.

Nie przyszło mu to z łatwością. Człowiek z dobrego gniazda, dopóki się ostatecznie nie spodli, ma w sobie wrodzone poczucie honoru i uczciwości i ciężko mu się z niemi uporać. Jakimże wstydem spłonęło mu czoło, gdy po raz pierwszy nie mógł zapłacić długu, o jaki mu się upominano! Jaki ból, gdy po raz pierwszy przestąpił próg lombardu! Jakie upokorzenie, gdy musiał wreszcie odczuć, że wszędzie traktują go jak pieczeniarza!

A przecież Manolo nie miał już nieomal własnej koszuli na grzbiecie i potrzebował dobrze nasuszyć sobie mózg, nim udało mu się wydobyć zkąd 

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

cztery pesety na kupienie pary rękawiczek, a wciąż jeszcze trzymał powóz i konie, wciąż abonował krzesło w teatrze, wciąż wydawało mu się niepodobieństwem wyrzec się tego lub owego ze swych zbytkownych przyzwyczajeń, które, wpajane mu od dzieciństwa, stały się jego drugą naturą.

Pewnego dnia wyjechał na spacer, powożąc zręcznie zaprzężonemi w lejc końmi swego tilbury, mając za sobą lokaja, który siedział ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma i piastował w nich laskę swego pana z kosztowną malachitową gałką. Nagle jakiś człowiek z ludu, z twarzą wściekłą i kijem w zaciśniętej pięści, rzucił się na konie i silnem szarpnięciem osadził elegancki ekwipaż na miejscu. Oburzony Manolo podniósł bicz, aby ukarać śmiałka, nie poznawszy w nim stolarza klubu torreadzistow, któremu winien był trzy tysiące reali za krzesła, dzidy i pałeczki do banderilli. Ale ten, szybki, jak błyskawica, wskoczył na stopień powoziku i chwytając złotego młodzieńca za kołnierz, wrzeszczał na całe gardło:

— Moje dzieci umierają z głodu, a ty się rozbijasz powozem! Zapłać mi, łotrze, zapłać, albo cię uduszę!

I z temi słowy, wcale nie dwuznacznym ruchem, podniósł kij i już go miał spuścić na plecy eleganckiego dłużnika, gdy Manolo, wyrwawszy mu się rozpaczliwie, wyskoczył z drugiej strony powozu i bardziej wściekły niż zawstydzony, zniknął w tłumie ciekawych, jaki się wnet dokoła nich zgromadził, podczas gdy stolarz wrzeszczał, pieniąc się ze złości:

— Oszuście! złodzieju! choćbyś się skrył pod ziemią, to cię znajdę i wydrę ci z gardła moje pieniądze.

 

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Wypadek ten napełnił Manola takim strachem, że nie chcąc się doczekać spełnienia stolarzowych pogróżek, postanowił mu co najprędzej zapłacić. Tak; ale zkąd tu wziąć trzy tysiące reali, nędzną kwotę, która dla jego pustej kieszeni przedstawiała sumę poprostu przerażającą.

Zaprzątnięty tą myślą, udał się przed wieczorem do domu hrabiny Z**, swojej bogatej i znakomitej krewnej, której jedyna córka miała za kilka dni wyjść zamąż.

Wszystkie panie znajdowały się w maurytańskim salonie, któremu za wejście z obu stron służyły arabskie kolumny, przysłonięte cienkiemi firankami z mogadorskiego jedwabiu. W salonie tym urządzona była wystawa podarunków ślubnych narzeczonej, a zgromadzone tam przyjaciółki i kuzynki hrabiny oglądały, podziwiały, krytykowały z zazdrością w duszy ten olbrzymi zbiór strojów i klejnotów, przedstawiający wartość przeszło dwóch milionów reali. Każdy przedmiot miał na sobie karteczkę z nazwiskiem osoby, od której pochodził...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin