07. Rozdzial 24 - 25.pdf

(103 KB) Pobierz
115607336 UNPDF
Rozdział 24.
Odnaleziona.
Podczas gdy książę Li-Fang i ojciec Konstanty spotkali się w świątyni Buddy, kapłan Hanoi
czuwał obok łoża pięknej Europejki i uważnie śledził jej oddech.
Jedyna świeca rozjaśniała mrok pokoju. W jej migotliwym świetle kanciasta głowa starca,
obciągnięta żółtą, pergaminową skórą, podobna była do czaszki upiora.
Sztywno i wyprostowany siedział na stołku, podobny do posągu i tylko drganie powiek
zdradzało, że człowiek ten żyje.
W ten sposób upływały godziny. Od czasu do czasu drżąca ze starości ręka badała puls chorej.
Wtem gong na wieży wybił północ. Chora nie ocknęła się jeszcze. Starzec nachylił się ku niej
i począł przemawiać, lecz twarzyczka Janki ani drgnęła.
nie mam innego wyjścia - wyszeptał starzec podnosząc się z miejsca.
Zbliżył się do ściennej szafki, wypełnionej lekarstwami, i mruknął:
- Zanim Konstanty powróci, muszę dowiedzieć się za wszelką cenę, kim ona jest.
To podobieństwo... to dziwne, okropne podobieństwo... ach, jakże ono mnie dręczy...
Jeśli ona jest... wówczas... wówczas...
Niezrozumiałe te słowa zamieniły się w niewyraźny pomruk.
Otworzył boczne drzwiczki szafki i wyjął flaszkę, wypełnioną do połowy żółtą cieczą.
Z innej szufladki wyjął strzykawkę. Starannie wymył ją w szklance, do której wsypał różowy
proszek, następnie osadził igłę, po czym wciągnął do strzykawki kilka kropli żółtego płynu.
Powrócił do łoża chorej, odkrył jej prawą rękę i ze zręcznością zawodowego lekarza jednym
silnym pchnięciem pogrążył w niej igłę strzykawki.
Powoli, bardzo powoli bladą twarzyczkę dziewczęcia począł zabarwiać rumieniec.
Oddech stał się swobodniejszy.
Hanoi położył strzykawkę na stoliku obok łóżka i zatarł kościste ręce z zadowoleniem, po czym
zbadał powtórnie puls chorej.
Janka poczęła się budzić.
Powoli uniosły się znużone powieki. Zdumione oczy poczęły błądzić po nieznajomym pokoju.
Wtem wzrok jej zatrzymał się na nieruchomej postaci starego kapłana.
Przeraźliwy krzyk wydarł się z jej piersi. Janka poznała, że człowiek siedzący obok łóżka był
Chińczykiem.
Kto to jest? Gdzie ona się znajduje? Skąd wziął się ten starzec przy jej łożu? Taki straszny,
okropny starzec, którego oczy żarzą się, jak rozpalone węgle.
Janka nie mogła tego pojąć. Stalowa obręcz, ściskająca jej głowę, pękła i teraz umysł jej był
jasny i rozbudzony.
- Jestem w Chinach! - błysnęła myśl w jej głowie. - Parowiec „Aleksandria”... upiorny jacht
wśród nocy, a na nim, ta okropna twarz Chińczyka, mordercy jej ojca i fale... fale dokoła,
wściekłe, gwałtowne i burzliwe. Okropny ból ścisnął jej skronie. Próbowała mówić, lecz
zaciśnięte kurczowo gardło nie przepuściło najmniejszego dźwięku. Ołowiany ciężar skuł
wszystkie członki jej ciała.
- Boże Wszechmogący, pomóż mi, pomóż! - rozpaczliwe myśli wirowały jej w głowie.
Czuła, że serce tłucze się gwałtownie w jej piersi, jakby chciało pęknąć.
Wtem niesamowity starzec otworzył usta, a dźwięk jego głosu doleciał do niej, jakby z wielkiej
odległości.
- Kim jesteś - zapytał po angielsku.
- Kim jestem? - myślała automatycznie - rzeczywiście , jestem Janka Liniecka, żona księcia
Li-Fanga.
Zamknęła oczy, zdjęta ogromną rozpaczą. Uprzytomniła sobie, że nic nie wie, co się stało z jej
najdroższym, najukochańszym małżonkiem od chwili, gdy rozdzieliły ich spienione fale
Oceanu.
- Czy słyszysz mnie, drogie dziecko? - rozległ się nad jej uchem pytający głos. Starzec
nachylił się bliżej ku niej.
Janka dostrzegła długi, ciemny habit i zrozumiała, że ten okropny starzec był mnichem.
Podobnie odpychającej starczej twarzy o ciemnych, jarzących się źrenicach Janka nigdy
dotychczas nie oglądała w swym życiu.
Ogarnął ją lęk i odsunęła się daleko od niego. I znów myśli jej powróciły do tej chwili, gdy
widziała upiorny chiński jacht, Tańczący na wzburzonym Oceanie.
Jednocześnie obudziło się w niej dziwne uczucie, które wołało i przestrzegało: nie odpowiadaj
mu, nie mów, kim jesteś, nie dawaj żadnych odpowiedzi na jego pytania!
- Dlaczego mi nie odpowiadasz? - cicho zapytał ojciec Hanoi. - Nie należy mnie się obawiać,
moje biedne dziecko, przecież chcę ci pomóc.
Janka spojrzała w jego oczy i przeraziła się, gdyż te oczy kłamały.
- Gdzie jestem? - wyrwało jej się mimo woli.
- Pod dobrą opieką, drogie dziecko - odpowiedział szybko Hanoi, oczy jego zaś błysnęły
triumfalnie - tutaj nie grozi ci nic złego.
- Gdzie, gdzie jestem? - pytała, drżąc na całym ciele.
- W klasztorze, nieopodal Hong-Kongu. Byłaś chora, bardzo chora. Obecnie jednak dowiemy
się wreszcie, kim jest nasza mała chora, którą zaopiekowaliśmy się z taką pieczołowitością.
Lecz zmysły Janki były dziwnie zaostrzone; w słodkim głosie starca dosłyszała podejrzane tony,
które ostrzegały ją przed niebezpieczeństwem.
Ten człowiek nie był jej przyjacielem, należało go się wystrzegać.
Czy powiesz mi wreszcie swe nazwisko? - zapytał stary kapłan, chwytając jej rękę.
Janka cofnęła ją szybko, lecz starzec, uśmiechając się dobrotliwie, ujął jej rękę powtórnie.
- Twe nazwisko! - zażądał głośno i niecierpliwie i ta niecierpliwość go zdradziła.
Janka chciała mówić, gdyż zrozumiała, że nie może nadal zbywać go milczeniem, lecz nagle
okropny, świdrujący ból przeszył jej skronie i ścisnął czoło.
Wszystkie myśli rozpierzchły się, a głowa opustoszała.
- Kim jestem? - pytała w męce sama siebie - ja jestem... o, litościwy Boże ... dlaczego nie
potrafię zebrać myśli?
Rozpaczliwy jęk, uleciał z jej pobladłych ust . Bezsilne łzy popłynęły z pięknych oczu .
Hanoi ciągle nalegał.
Janka spojrzała nań bezradnie i poczęła skarżyć się jak dziecko ze łzami w oczach:
- Ja sama usiłuję na próżno przypomnieć sobie, kim jestem. Co mi się stało? Dlaczego
zapomniałam o wszystkim? Powiedz mi pan , co się ze mną dzieje?
- Przecież mówiłem ci , moje biedne dziecko , że byłaś bardzo chora - szeptał wnikliwie
Hanoi , - spróbuj uspokoić się , wówczas w twej główce myśli same się ułożą.
Janka cofnęła głowę, gdyż jego niesamowicie świecące się oczy przerażały ją.
- Proszę wyjść... proszę wyjść stąd! - jęknęła. - Nie należy mnie dręczyć. Prędzej zbiorę
umykające myśli... nieco cierpliwości, błagam pana... i niech mnie pan zostawi samą na
kilka chwil. Pańska obecność przeraża mnie... Ach, dlaczego patrzy pan tak dziwnie na mnie?
Hanoi podniósł się natychmiast, wyczuł bowiem, że nie należy przeciągać struny. Eksperyment
udał się, lecz serce chorej było jeszcze bardzo słabe.
Jeśli pozostawię chorą na kilka chwil tylko - myślał - wówczas zbierze myśli i będzie ze mną
spokojnie rozmawiać.
- Dobrze, ja odchodzę, moje kochane dziecko - rzekł miodowym głosem - myśl w samotności
o tym, że sprzyjam ci z całego serca. Będę się starał, byś powróciła do swej rodziny, która
zapewne oczekuje cię z utęsknieniem. Wierz mi że odnajdę twych bliskich z łatwością.
To mówiąc Hanoi wyszedł z pokoju i zamknął drzwi za sobą.
Ledwie Janka pozostała sama, zeskoczyła ze swojego łoża. Ogarnęła ją obłędna trwoga. Pokój
zakręcił się przed jej oczami, lecz poczęła walczyć z ogarniającą ją słabością i w ten sposób
nadludzkim wysiłkiem woli udało jej się, utrzymać na nogach.
- Uciekać, natychmiast uciekać stąd! - było jej jedyną myślą - lecz gdzie uciec, by ten
okropny starzec nie zdołał jej odnaleźć?
Skoczyła do okna, kolana jej drżały nogi odmawiały posłuszeństwa.
Oburącz uczepiła się framugi okna i wychyliła się na zewnątrz, szukając oparcia wśród nocy
oświetlonej blaskiem księżyca.
Ujrzała labirynt skał gdzieś daleko, na dole. Wśród tych skał błyszczała złota kula. Była to
kopuła świątyni Buddy.
Jej wzrok zatrzymał się na tej kopule.
- Dom zamieszkiwany przez ludzi - pomyślała z nadzieją w sercu - ci ludzie pomogą mi,
a może nawet wskażą drogę do mego ukochanego!
Zacisnęła kimono i pobiegła do drzwi. Pchnęła je. Drzwi ustąpiły i Janka stanęła w ciemnym
korytarzu, na końcu którego błyszczało światło. Głucha cisza panowała dokoła.
Pobiegła naprzód i zatrzymała się przed dwoma drzwiami, z których jedne prowadziły na lewo,
a drugie na prawo. Które wybrać?
Na chybił trafił nacisnęła lewe drzwi, które ustąpiły.
Sama nie wiedziała, w jaki sposób znalazła się w ogrodzie.
Pobiegła dalej. Z trudem chwytając oddech, zatrzymała się przed furtą, w murze okalającym
ogród. Na szczęście furta nie była zamknięta i ustąpiła z lekkim zgrzytem.
Jak pijana, chwiejąc się i potykając co chwilę, biegła wśród skał. Łzy płynęły z jej oczu, a usta
szeptały:
- Dobry Boże, Pomóż mi, Pomóż w mej ucieczce. Pozwól odnaleźć mego Li-Fanga. Pozwól
mi odzyskać pamięć i rozsądek.
I oto nagle zahuczało w jej głowie, a okropny ból przeszył jej skronie.
Janka krzyknęła przeraźliwie i przycisnęła ręce do gwałtownie tłukącego się serca.
- Umieram... o, najdroższy... Li-Fangu! - szeptała.
W tym momencie, jak gdyby ciemna zasłona przesłoniła jej oczy, a wszystko, co czyniła, było
mechaniczne, bezmyślne.
Jak ślepa gnała w kierunku złotej kopuły świątyni Buddy.
*
* *
W tym samym czasie, gdy Janka uciekała z klasztoru, gnana obłąkaną trwogą, Li-Fang biegł
w górę ścieżką, prowadzącą do klasztoru.
Od czasu do czasu musiał jednak zatrzymywać się, ujęty współczuciem dla starego brata
Konstantego, który nie mógł za nim nadążyć.
Wtem młodzieniec usłyszał za sobą przeraźliwe wołanie starego mnicha:
- Na litość Boską, książę, spójrz na prawo, w stronę przepaści. Biała postać... to jest ta
kobieta, o której mówiłem... twoja żona , książę!
Li-Fang zatrzymał się jak wryty. Poznał białą postać, kroczącą wśród nocy jak lunatyczka.
To była Janka, jego ukochana, jedyna istota, jego żona. Zbliżyła się do przepaści.
- Janko, Janko! - ryknął, biegnąc naprzód - stój, stój, zatrzymaj się! Litości, słuchaj mnie!
To ja jestem, Li-Fang! Stój, bo runiesz w przepaść!
Nocny wiatr poniósł głos Li-Fanga do uszu Janki.
Wyrwana ze swego osłupienia, nieszczęsna dziewczyna zatrzymała się i poczęła nadsłuchiwać.
Co to było? Kto ją wołał?
Zasłona z jej oczu spadła nagle i oto znów ujrzała jasno i wyraźnie wszystko dokoła.
Przeraźliwy krzyk wydobył się z jej gardła. Spojrzała na dół i spostrzegła nagle, że stoi nad
głęboką przepaścią, na dnie której szumiała woda wartkiego potoku.
Jednocześnie uczuła, że pod jej nogami głazy i kamienie zaczynają się osuwać, kruszyć i
staczać w przepaść. Jakaś niezwykła siła poczęła ciągnąć ją ku przepaści.
Ostatkiem sił rzuciła się do tyłu i jednocześnie usłyszała głos męski zupełnie blisko:
- Janko, Janeczko... na litość Boską... trzymaj się mocno... idę do ciebie... ja... Li-Fang!
- Li-Fang! - krzyknęła Janka w śmiertelnej trwodze. Nogi jej utraciły ostatnie oparcie.
Runęła naprzód. - Li-Fang! - jęknęła żałośnie.
Obok niej kamienie staczały się w przepaść z hukiem i łoskotem. Cały brzeg przepaści zdawał
się być w ruchu.
Ręce Janki wczepiły się kurczowo w wątły krzaczek, rosnący nad urwiskiem.
Gałęzie poczęły trzeszczeć, ziemia sypała się, obnażając korzenie, które zaczęły ustępować.
Przepaść ciągnęła ją na dół.
- Li-Fang... Li-Fang, na pomoc! - jęczała nieprzytomna z przerażenia.
- Ukochana ... jedyna! - Jego postać zsuwała się na dół. Z trzaskiem ustąpiło pod jej nogami
ostatnie oparcie.
Lecz jednocześnie Janka uczuła, że potężne ramie chwyta ją w powietrzu, ktoś szarpnął ją do
góry i wreszcie objęły ją silne opiekuńcze ramiona.
- Janko! - usłyszała wołanie po raz ostatni i zemdlała.
Omdlenie nie trwało jednak zbyt długo, a wszystko, co dalej się działo,wydawało jej się
przedziwnym snem.
Jasnowłosa jej główka spoczywała na piersi Li-Fanga, który ze słodkim swym ciężarem na
rękach zbiegał na dół, zmierzając ku drodze pomiędzy skałami.
Za nim rozległ się huk, podobny do grzmotu, ziemia drżała i dygotała, jak gdyby chciała
wszystko połknąć.
Kamienie i głazy, wytrącone z równowagi, staczały się w przepaść, pociągając na swej drodze
inne, coraz to nowe zwały kamieni. Gęste kłęby kurzu zaciemniły wszystko dokoła, a wśród
nieprzejrzanych ciemności, jakie się utworzyły, rozlegało się trwożne nawoływanie ojca
Konstantego.
Z westchnieniem ulgi Li-Fang poczuł stały i pewny grunt pod nogami.
Przeżyta trwoga wyczerpała go zupełnie. Bezsilnie osunął się na ziemię, nie wypuszczając ze
swych ramion bezwładnej Janki. Jęcząc ze szczęścia i bólu zarazem, przyciskał ją do swej
piersi.
- Książę, na litość Boską, gdzie jesteś? Co się stało? - wołał ojciec Konstanty.
Li-Fang odpowiedział jak mógł najgłośniej, lecz straszny huk staczających się głazów
zagłuszył jego wołanie.
Ojciec Konstanty odezwał się powtórnie i wreszcie usłyszał wołanie Li-Fanga :
- Tutaj, tutaj, drogi przyjacielu! - wołał młodzieniec. - Jestem na zakręcie drogi! Janka jest
uratowana, Bogu niech będą dzięki!
- Bogu niech będą dzięki! - powtórzył jak echo starzec, zbliżając się wreszcie.
Nie wiadomo czy to kurz, czy wzruszenie wycisnęło łzy z jego oczu?
Stary mnich otarł łzy brzegiem szerokiego rękawa, a gdy Księżyc znów przedarł się poprzez
malejące tumany kurzu, ojciec Konstanty odwrócił się i powoli odszedł, zmierzając ku świątyni
Buddy i pozostawiając za sobą dwoje uszczęśliwionych młodych ludzi.
- Janko, moja maleńka, biedna Janeczka!
Li-Fang okrywał jej bladą twarzyczkę niezliczonymi pocałunkami.
- Czy to możliwe, czy ja nie śnię, że znów trzymam cię w swych ramionach, że odnalazłem
cię nareszcie? O, moja nadzieja nie zawiodła mnie, a serce mówiło prawdę, nie chcąc uwierzyć
w twą śmierć. Czy słyszysz mnie, czy odczuwasz moją obecność?
Mały kwiecie lotosu - szeptał zatrwożony - dlaczego mi nie odpowiadasz? Dlaczego nie
pozwolisz mi zajrzeć w twe przecudowne, szafirowe oczy, które obdarzyły mnie takim
nieziemskim szczęściem?
Wówczas powieki Janki lekko drgnęły i twarzyczka jej lekko ożywiła się.
- Kwiat lotosu? - pomyślała, bojąc się otworzyć oczy, by nie pierzchł przecudny sen - tylko
Li-Fang mógł używać tych czarodziejskich słów, nikt inny prócz niego, gdyż nazwał już ją w
ten sposób pewnej czarownej, niezapomnianej nocy, gdy stała się z nim jedną duszą i ciałem.
A więc to nie sen. Li-Fang, jej ukochany, najdroższy na świecie, znajduje się przy niej i słodko
do niej przemawia!
Blada jej twarzyczka zadrżała.
Jej wargi poruszyły się i wyszeptały tylko jedno, ledwie zrozumiałe słowo:
- Ukochany!
Zduszony okrzyk radości wydarł się z gardła Li-Fanga.
- Janko, Janeczko, powiedz, że mnie słyszysz, powiedz jedno tylko słowo, bym wiedział, że
mnie poznałaś i czujesz, że spoczywasz w mych ramionach!
Li-Fang... Li-Fang - usłyszał jej trwożny szept - a więc to nie sen? Jesteś naprawdę przy
mnie i trzymasz mnie w swych ramionach? Czy to możliwe, że wszystko zło już minęło?
- Minęło, moje jedyne słoneczko, gdyż jestem przy tobie i zabieram cię z sobą!
- Przy tobie! - wyszeptała - więc to twój głos słyszałam? Tyś mnie uratował?
Wstrząśnięta i wzruszona przycisnęła się jeszcze mocniej do jego piersi. Li-Fang milczał, mając
gardło ściśnięte silnym wzruszeniem. Ciągle jeszcze nie mógł uwierzyć w swe szczęście, że
oto trzyma w swych ramionach ukochaną swą żonę, istotę, za którą tak niewymownie tęsknił.
- To nie jest sen, to rzeczywistość! - łkała Janka, wznosząc ku niemu swe przepiękne
niebieskie oczy, z których płynęły łzy.
Bezgraniczne szczęście wstrząsało całym jestestwem młodzieńca.
Drżącymi palcami pieścił jej jasne loki i powtarzał wzruszony:
- Moje ty szczęście, moje ty wszystko na świecie! Nie lękaj się teraz niczego, gdyż jestem twym
strażnikiem i moja miłość będzie twą najlepszą ochroną! Czy słyszysz mnie Janeczko?
- Słyszę cię, Li-Fang - zabrzmiała cicha odpowiedź.
Janka objęła szyję Li-Fanga białym ramieniem i przytuliła się doń mocno. Dreszcz wstrząsnął
jej smukłą pustacią. Zamknęła oczy i usta jej wyszeptały trwożne słowa:
- Bron mnie, Li-Fang, opiekuj się mną i nie rozstawaj się ze mną nigdy, nigdy...
Przeżyłam okropne chwile... A teraz znów potrafię myśleć. Ach, to było straszne, okropne!
Uciekajmy, zanim ten okropny starzec mnie odnajdzie. Jego pomarszczone oblicze nie wróżyło
nic dobrego. O, Mój Boże! Na pewno już mnie szuka. Boje się ... boje się.... Chodźmy stąd
natychmiast!
- Och, Janko, dlaczego wątpisz we mnie? Czyż nie mówiłem ci, że przy mym boku nie
powinnaś
obawiać się niczego, ani nikogo?! - zawołał książę głęboko wzruszony lękiem, jaki przebijał
w jej głosie.
Począł gładzić pieszczotliwie jej jasne włosy, aż wreszcie Janka uspokoiła się, a lęk znikł z jej
twarzyczki.
- Li-Fang, mój drogi, ukochany małżonek! - szepnęła z bezgranicznym oddaniem.
Lecz co to było? Czy był to krzyk nocnego ptaka, który nagle rozdarł ciszę nocną, czy też
złowróżebny głos przeznaczenia, który nawoływał ich, by nadal czuwali, a nie dali się
opanować, błogiej szczęśliwości?
Któż mógł to powiedzieć?
Li-Fang ocknął się nagle i powracając do rzeczywistości, potarł rozpalone czoło.
- Janko, czas nagli - rzekł - nie możemy przecież zostać tu do rana, dlatego też powiedz mi
prędko, jak to się stało, że błądziłaś wśród nocy pomiędzy skałami? Czy uciekałaś przed
nowym niebezpieczeństwem, że nie zważając na drogę, znalazłaś się nad okropną przepaścią?
Dreszcz trwogi wstrząsnął Janka.
- Uciekłam przed niesamowitym mnichem - zabrzmiała bezdźwięczna odpowiedź - sama nie
wiem dlaczego uciekłam przed nim. Strach i zgroza gnały mnie przed siebie. Okropny ten
starzec siedział przy mym łożu, gdy odzyskałam przytomność. Omal nie oszalałam ze strachu,
widząc obok siebie tę okropną maskę, w której błyszczały niesamowite oczy.
- Czego chciał od ciebie kapłan Hanoi?
- Hanoi? - przestraszyła się Janka. - Hanoi... znowu to nazwisko... Ach, wiem, wiem,
przypominam sobie. Widziałam to nazwisko wyryte na talizmanie, który znalazłam w skrytce
Zgłoś jeśli naruszono regulamin