Zawód wojownik.rtf

(147 KB) Pobierz

 

James White

 

 

Zawód: Wojownik

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przełożyła Blanka Kluczborska

 


Rozdział 1

 

Stojąc na swoim stanowisku, sześć kroków przed trójszeregiem żołnierzy, Dermod kątem oka obserwował zbliżający się wolno kryty pojazd terenowy. Prowadził go znudzony Ziemianin w zielonym mundurze Strażnika, wioząc dwa duże gąsienicowate stwory – ciepłokrwiste, oddychające tlenem, wielonożne i owłosione istoty, które zamieszkiwały planetę Kelgia. Ponieważ ich ciała nie wymagały dodatkowego okrycia, stopnie wojskowe można było odczytać wprost na gładkim, srebrzystoszarym futrze, odpowiednio ufarbowanym.

A więc to jest nasz wróg! – pomyślał Dermod.

Pojazd powoli, nieubłaganie sunął w jego kierunku. Dermodowi zaschło w ustach. Zaraz nadejdzie odpowiedni moment, a Dermod rozpaczliwie pragnął, aby jego występ wypadł przekonująco.

W zwartych szeregach mężczyzn za nim napięcie też rosło. Lada chwila nastąpi pozornie spontaniczny i nie kontrolowany wybuch nienawiści skierowanej przeciwko oficerom pełzaczy w łaziku. Zawsze następował taki wybuch, myślał Dermod z niesmakiem; miał on przekonać wroga o nieustraszonym, bojowym duchu walki mężczyzn, będących w rzeczywistości zwykłą bandą tchórzy, mięczaków i przechwalających się bufonów. Ale ci, którym uda się przekonać tamtych oficerów o swoim męstwie, nie zostaną wybrani do walki w nadchodzącej wojnie, gdyż wróg, mając możność wyboru, zawsze wskaże przeciwników najsłabszych, a nie najsilniejszych.

Samochód był już tak blisko, że Dermod widział smugi pyłu na przezroczystej plandece. Teraz, pomyślał, jednocześnie zaczynając szczękać zębami i dygotać na całym ciele. Przed laty był jednym z najlepszych aktorów w swoim kółku dramatycznym. Wiedział, że twarz ma bladą i zroszoną potem. Moment kulminacyjny rozegrał dokładnie w chwili, gdy auto się z nim zrównało, i osunął się bezwładnie na ziemię.

Jego zachowanie zdumiało zarówno nieprzyjacielskich oficerów, jak i stojących za nim mężczyzn, opóźniając demonstrację wrogości, która zaczęła się nieco chaotycznie. Ale kilka pierwszych pojedynczych okrzyków szybko przerodziło się w powszechny zgiełk i świat Dermoda widziany przez szparki oczu z poziomu ziemi – stał się wirem kurzu, tupiących nóg i czysto organicznych dźwięków.

Dermod jeszcze przez kilka sekund leżał pośród wrzeszczących i wymachujących pięściami mężczyzn, a potem podniósł się i zaczął wraz z nimi obrzucać nieprzyjaciela wyzwiskami. Chciał dać obraz oficera, który mdleje na sam widok wroga, jeszcze przed rozpoczęciem działań wojennych, ale pilnował się, żeby nie zagrać tej roli z przesadną emfazą.

 

Po półgodzinie wezwano go do budynku dowództwa obozu i skierowano do gabinetu zajętego przez oficera w zielonym mundurze, który siedział za dużym, zarzuconym papierami biurkiem. Strażnik wskazał mu krzesło.

– Majorze Dermod – powiedział rześko – został pan wybrany do walki w nadchodzącej wojnie. Co więcej, pański pokaz strachu zrobił takie wrażenie na Kelgianach, że wzięli pana nie zaglądając nawet w pańskie dossier. Moim obowiązkiem jest teraz przedstawić panu reguły rządzące tą wojną. A ponieważ temat będzie z konieczności nieco krwawy – dodał z sarkastycznym uśmiechem – proszę oszczędzić mi zakłopotania i starać się nie zemdleć ponownie...

Kiedy dotarło do niego znaczenie tych słów, Dermod musiał dokonać niemałego wysiłku, aby nie pokazać po sobie ogromnej ulgi i radości. A więc udało się! Tymczasem jednak usiłował przybrać wyraz przygnębienia i lęku, jaki przybrałby każdy zwykły żołnierz ziemskiej armii po otrzymaniu takiej wiadomości.

Teren działań, wytłumaczył Strażnik, będzie ten sam co zwykle i ustalono już liczbę żołnierzy walczących po obu stronach. Nie są przewidziane żadne posiłki dla wyrównania strat, czy to Ziemian, czy Kelgian, a w mało prawdopodobnym przypadku przedłużania się wojny uzupełniane będą tylko zapasy żywności i zniszczony sprzęt wojenny. Nie będzie żadnej innej opieki medycznej oprócz tej, jaką na żądanie zapewni Straż.

Broń dozwolona Ziemianom to karabiny i pistolety z detonacją chemiczną na zwykłą amunicję oraz granaty ręczne. Wyposażenie Kelgian będzie w zasadzie podobne, z tym że dostaną nowocześniejszą broń palną na naboje rozrywające...

Dermod uniósł się na krześle z protestem na ustach. Na myśl o tym, co nabój rozrywający może zrobić z człowiekiem, poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku. Wyjąkał:

– Ale... ale...

– Uznaliśmy – ciągnął niewzruszenie oficer – że ponieważ powłoka cielesna Kelgian działa na ich niekorzyść, trzeba im to wyrównać rodzajem broni. Chciał pan coś powiedzieć?

– Tylko tyle, że mogliście wybrać coś bardziej, no cóż... humanitarnego.

– To słowo nie pasuje do okoliczności – odparował chłodno oficer. – Gdybyście kierowali się pobudkami humanitarnymi, to cała wasza nieszczęsna banda nie uchwaliłaby tej wojny. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania?

Dermod miał niejedno pytanie, ale byłoby to mocno podejrzane, gdyby taki tchórzliwy i przestraszony osobnik, jakim starał się przedstawić, zaczął nagle je zadawać. Mimo wszystko postanowił coś niecoś wybadać.

– Na tamtej planecie jest kilka dużych wysp – powiedział bojaźliwie. – Zastanawiam się, czy...

– Czy będziecie mogli prowadzić działania na morzu – przerwał mu Strażnik. – Odpowiedź brzmi: nie. To ma być wojna ściśle lądowa.

– A jak ze wsparciem lotniczym?

Strażnik znów potrząsnął głową.

– Żadnych myśliwców ani bombowców. Będziecie mieć do dyspozycji kilka lekkich samolotów rozpoznawczych, jeśli znajdą się jacyś durnie, którzy na nich polecą. Nie będzie też artylerii, granatników ani żadnego innego typu broni dalekiego zasięgu. Rozpętaliście tym razem nielichą wojnę i zamierzamy dopilnować, aby okazała się krwawa i nieprzyjemna dla was wszystkich razem i każdego z osobna. Ma pan jeszcze pytania? Nie? To do widzenia.

Gotując się ze złości Dermod opuścił budynek, w którym każde spojrzenie skierowane na jego mundur wyrażało pogardę, lekceważenie lub szyderstwo. Miał po dziurki w nosie okazywania uległości tym zjadliwym i ironicznym tyranom w zielonych mundurach Straży; zawsze budziło to w nim upokorzenie, wściekłość i frustrację, a już ostatnia rozmowa była najgorsza ze wszystkiego. Od spoliczkowania którejś z tych nienawistnych twarzy – bardzo nierozważny gest w każdym wypadku powstrzymywała go jedynie myśl, że dni poddaństwa są już policzone.

Dziś po południu udał mu się pierwszy krok śmiałego i dalekosiężnego planu: major Jonathan Dermod został wybrany do walki. Następny krok może okazać się trudniejszy, bo ten sam major Dermod musi jeszcze wojnę wygrać. Ale trzeci i ostatni krok będzie najprostszy: lawina, gdy raz ruszy, już się nie zatrzyma...

Wokół potężne helikoptery Straży siadały na lądowiskach niczym wielkie rozzłoszczone owady. Inne, stojące już na ziemi, wypluwały z siebie długie płaskie skrzynie z bronią, które personel naziemny sprawdzał i nosił pod czujnym, zimnym wzrokiem Strażników trzymających listy przewozowe. Dermod zaklął pod nosem z bezsilnej wściekłości. Przy rozładunku zatrudniono naturalnie tych mężczyzn, którzy nie zostali wybrani do walki i na nich spadał cały trud przygotowania w ciągu trzech tygodni Siedemnastej Ziemskiej Ekspedycji Zbrojnej, podczas gdy ci, którzy mieli walczyć, dostali urlop do chwili wejścia na pokład. To stanowiło doskonałą ilustrację pozornej dobroczynności, pod której płaszczykiem Strażnicy robili swoją brudną robotę.

Słusznie i sprawiedliwie byłoby złożyć ciężar przygotowań na barki mężczyzn jadących na wojnę zamiast dawać im trzy tygodnie wolnego na zamartwianie się tym, co ich czeka.

 

To nie to, co w dawnych czasach, pomyślał Dermod, i po raz któryś z rzędu pochwycił go dławiący żal. Spróbował sobie wyobrazić, że ryk helikopterów transportowych to grzmot tysięcy ciężkich bombowców zaciemniających niebo, pocięte białymi smugami artylerii przeciwlotniczej, lub groźny huk ognia zaporowego. Poniosła go fantazja i cofnął się myślą do tej odległej, na wpół legendarnej przeszłości, kiedy życie było bujne, burzliwe i ekscytujące.

Strumienie powietrza wyły w szczelinach osłony kabiny rozbitej pociskami strzelca tylnego wrogiego samolotu, a zalane olejem gogle utrudniały obserwację przyrządów jego małego myśliwca. Ale miał pod kciukiem duży czerwony przycisk na drążku sterowym i liczył się tylko rosnący obraz bombowca w celowniku, jakby trzymało go tam na uwięzi osiem białych linii pocisków smugowych. Ogień jego działek bombardował, szarpał, rozrywał kadłub nieprzyjaciela. Odpadły stateczniki, rozdarte na strzępy, i nagły, oślepiający, pomarańczowy blask ognia przy jednoczesnym wybuchu paliwa i ładunku bomb oznajmił koniec bombowca. Maleńki myśliwiec zakołysał się i zadygotał gwałtownie, wleciawszy w obręb rozszerzającej się eksplozji; Dermod, miotany na wszystkie strony, przywarł do fotela w zatłoczonym wnętrzu czołgu i poprzez hałas, kurz i swąd gorącego oleju wykrzykiwał rozkazy swojej załodze. Fontanny żwiru i kamieni wznosiły się w niebo wokół jego pancernego rumaka, odłamki skał i szrapnele nie imały się opancerzonych boków, a seria z pikującego samolotu rozdarła ziemię parę jardów od jego miażdżących grunt, metalowych gąsienic. Działko Dermoda waliło teraz nieprzerwaną, serią w kadłub samolotu i cały wszechświat zdawał się składać z grzmotu piorunów i kłębów gryzącego sinego dymu. Teraz Dermod przechadzał się po mostku ciężkiego krążownika grzmiącego salwami ze wszystkich burt i patrzył z dumą na najpiękniejszy z możliwych widoków: na ogromną, niezwyciężoną flotę, zmierzającą na spotkanie z wrogiem...

 

Tamte wojny, pomyślał Dermod z nostalgią, wracając niechętnie do chwili obecnej, to było coś.

Gdy znalazł się z powrotem w kwaterze, próbował się zdrzemnąć, ale bezskutecznie. Czuł przemożną potrzebę ponownego omówienia planów z generałem, a zwłaszcza Wielkiego Planu. Najbardziej jednak brakowało mu przyjaznej dłoni na ramieniu i spokojnego, rzeczowego głosu, który raz jeszcze zapewniłby go, że to, co zamierza zrobić, zaowocuje prawdziwym dobrem dla ogromnej większości istot obdarzonych inteligencją. Niestety, generał, który miał wielki dar przekonywania, był w tej chwili na Kelgii, wybierając do walki najgorsze z możliwych egzemplarze gąsienic, i nie spodziewano się go na Ziemi wcześniej niż za tydzień.

Podjąwszy nagłą decyzję, Dermod zmienił mundur na cywilny kombinezon: utopi wątpliwości i niepewność w pracy. Zdawał sobie dobrze sprawę, że pośród ubogiej, nieraz błądzącej, ale przywiązanej do tradycji mniejszości, z której składała się najniższa warstwa społeczna współczesnej ziemskiej cywilizacji, był kimś wyjątkowym, gdyż posiadał znajomość taktyki i strategii wojskowej zastrzeżoną normalnie dla studiujących Galaktyków. Co więcej, zdawał też sobie sprawę, że sposób w jaki rozegra się ta wojna, będzie zależeć od morale jego żołnierzy, a znając Straż wiedział, że sam musi dopilnować, aby to morale zostało jak najmniej nadszarpnięte do chwili wyjazdu. A potem... cóż, miał parę pomysłów na potem, ale na razie wolał je zatrzymać dla siebie.

Wyszedł z obozu i pojechał do oddalonego o parę mil miasta. Zmierzchało i na ulicach roiło się od cywili, żądnych sensacji Galaktyków i sporych gromadek żołnierzy, których szerokie białe pasy obwieszczały fakt, że wezmą udział w nadchodzącej wojnie. Gdzie rzucić okiem, tam u boku każdego munduru szła przynajmniej jedna wpatrzona weń z podziwem przedstawicielka płci żeńskiej, tu więc na razie nie było niebezpieczeństwa obniżenia morale. Dermod zaparkował i skierował się do najbliższego baru.

Nalewając sobie drinka z konsoli z napojami zauważył od razu kilkunastu żołnierzy, w większości pośrodku głośnych ożywionych grupek. Ale przy sąsiednim stoliku siedział markotny porucznik, słuchający z uwagą słów cywila o potężnej tuszy i potężnym basie, który stawiał mu kieliszek za kieliszkiem. Dermod sam został mimowolnym słuchaczem.

– Pamiętam, jak się biliśmy z Brelthianami parę lat temu – snuł głośno wspomnienia grubas. – To był niewielki konflikt w porównaniu z tym teraz, ale w owym czasie mocno dał nam się we znaki. Te ośmiornice z Brelthi są tak wielkie i ciężkie, uważasz, że Straż zezwoliła im na pasy antygrawitacyjne, po jednym na łepka, oczywiście z określonym udźwigiem, żeby zwiększyć im swobodę ruchu. I jak myślisz, co te skunksy zrobiły? Zaczęły pożyczać sobie pasy. Jedne chodziły bez nich, a inne wkładając trzy lub cztery naraz, wznosiły się w górę i waliły do nas z powietrza! Ale i tak wygralibyśmy tę wojnę, gdyby ci przeklęci Strażnicy nie...

Patrząc na weterana konfliktu brelthycko-ziemskiego Dermod doszedł do wniosku, że to jeden z tych bezwartościowych typów, którym zawsze udaje się prześliznąć przez wojnę i nic z siebie nie dać. Albo też to zwykły nicpoń, bo jego wywody zaczęły zmierzać w kierunku, który wcale się Dermodowi nie podobał.

– Jeśli chcesz, posłuchaj mojej rady, przyjacielu, i postaraj się o miłe, bezpieczne zajęcie w Kwaterze Głównej, a najłatwiej coś znaleźć w zaopatrzeniu, i siedź tam cicho jak mysz pod miotłą. Generalicja boi się o swoją skórę jak wszyscy inni i możesz być pewien, że poprowadzi wojnę z bezpiecznej odległości. – Zamilkł, przysunął się bliżej i znacząco obniżył głos: – Nie powinienem właściwie tego mówić, ale jeśli nie uda ci się załatwić nic na tyłach, a zrobi się naprawdę gorąco, to podobno można skontaktować się ze Strażą i...

– Mogę panu postawić, poruczniku? – przerwał mu szybko Dermod, wskazując na opróżnioną w dwóch trzecich szklaneczkę na stole i wystukując na konsoli dwa razy to samo. Do grubasa zaś rzekł ostro: Słyszałem, co pan tu wygadywał, i wstyd mi za pana! Porucznik ma zamiar walczyć, a nie siedzieć z założonymi rękami, prawda, poruczniku? Jeśli tylko reszta naszych żołnierzy wygląda równie mężnie i kompetentnie, to wojna nie potrwa długo! – I dodał z wściekłością A w ogóle kim pan jest? Tajniakiem ze Straży? Wygląda mi pan na takiego!

Grubas z oburzeniem zaprotestował przeciwko tej insynuacji, ale porucznik, wciąż zdumiony, że ktoś uważa go za mężnego i kompetentnego, kazał mu odejść. Kiedy ujrzał przed sobą napełnioną szklaneczkę, uśmiechnął się niewyraźnie i ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin