Biurko z kaukaskiego orzecha.doc

(306 KB) Pobierz
Biurko z kaukaskiego orzecha

PAWEŁ SIEDLAR

 

Biurko z kaukaskiego orzecha

 

 

 

Jako dziecko lubiłem niepostrzeżenie wymykać się z domu. Mogłem potem bez końca wędrować ulicami, zaglądając w każdy kąt, w każdą dziurę. Ciemne bramy wabiły obietnicą nieznanego: ciasne, brudne podwórka z buszującymi po śmietnikach kotami ciekawiły, mroczne studnie piwnic o zapachu pleśni kusiły, budząc w młodym umyśle nieznane skojarzenia. Tak było, odkąd pamiętam.

Z czasem poznałem dokładnie wszystkie zaułki i zakamarki Starego Miasta. Moi koledzy kopali piłkę albo „zośkę” na Placu Biskupim, bawili się w Indian na Plantach, podczas gdy ja badałem swe otoczenie dokładnie i systematycznie, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, że wciąż rozszerzam zasięg swych wypraw, ciągle poznaję coś nowego. To było ciekawsze niż wszystkie piłki i „zośki” na świecie. To było ciekawsze niż udawanie czerwonoskórych kryjących się wśród rachitycznych krzaczków. To było prawdziwe. Mej wyobraźni nigdy nie poruszał cherlawy blondynek Faryna każący się tytułować „Wielkim Wodzem”. Zaś mały, piegowaty Szafran w roli, dajmy na to, Sokolego Oka wydawał mi się tylko śmieszny i prawdę powiedziawszy dość głupi. A stary Kraków, jego podszewka, jego kuchnia, były ciekawe i niezmienne.

Najdalszą granicę mych wędrówek długo stanowił Wawel i położone przy Stradomiu kino „Warszawa”. Pewnego dnia poszedłem dalej niż zwykle, przeciąłem Planty Dietlowskie i zagłębiłem się w nieznaną dotąd dzielnicę. Maszerowałem kawałek ulicą Krakowską, ale nie wydawała mi się interesująca. Skręciłem więc w lewo. Rozglądając się uważnie, szedłem przed siebie. Minąłem jakiś warsztat z odrapanym szyldem. Wiele witryn tutaj pozabijanych było na głucho deskami, a te, których nie zasłonięto, często miały powybijane szyby. Otaczały mnie domy pokryte liszajami odpadających tynków. Z bram ciemniejszych i jak mi się wydawało głębszych nawet niż na Jagiellońskiej, Poselskiej czy Brackiej dobiegał dziwny, przenikający wszystko zapach. Stary Kraków, ten, który znałem dotychczas, był brudny, zaniedbany, ale tu sprawy przedstawiały się znacznie gorzej. Tu zaniedbanie i brud były bardziej gruntowne, zakorzenione z dawna, wrosłe w domy i ulice. Gdzieniegdzie poniewierały się śmieci i gruz, których najwyraźniej nikt nie miał zamiaru sprzątać.

Meiselsa, Izaaka, Kupa, czytałem nazwy mijanych ulic. Na jednym z domów widniał jakiś napis. Dziwne, jednocześnie zawiłe i proste litery wymalowane czarną farbą na sparszywiałym, ongiś zapewne żółtym tynku coś mi przypominały. Gdzieś już widziałem takie napisy, podobne litery. Gdzie to było, gdzie to było? zastanawiałem się. Zajrzałem do jednej z bram. Śmierdziało w niej kotami, moczem i czymś jeszcze. Chciałem wejść dalej, zbadać podwórko, swoim starym zwyczajem zerknąć do piwnic, ale nagle przestraszyłem się czegoś. Stałem sam w pustej sieni. Było mi mdło, duszno, wstrętnie. Panowała cisza. Nagle gdzieś wyżej, chyba na pierwszym piętrze, trzasnęły drzwi. Zaskrzypiały drewniane, czarne od brudu i jakby poobgryzane schody. Wciąż stałem bez ruchu, choć bardzo chciałem wyjść z tej bramy. Uciec. Kroki po schodach zbliżały się. Z mrocznej czeluści klatki schodowej wynurzył się mężczyzna. Zobaczył mnie i zatrzymał się zaskoczony. Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie.

Czego tu, gówniarzu? wychrypiał wreszcie, śmierdział jak ta brama, jak ta ulica. Był nieogolony, wstrętny, nędznie ubrany.

Czego tu? powtórzył i postąpił krok ku mnie.

Czy tu mieszka pan Stanisławski? spytałem grzecznie.

Może mieszka, może nie. Co ci do tego?

Nic. Mam coś dla niego.

A co? Znów zrobił krok do przodu, zachodząc mnie z lewej strony.

Umarł mu wujek i właśnie mnie przysłali, żebym zawiadomił.

Wujek powiadasz? Umarł? Już stał w przejściu, blokując mi odwrót.

Tak. Wujek. Jeśli zna pan pana Stanisławskiego, to niech pan mu o tym powie. Już on będzie wiedział, co dalej robić. Ja muszę iść. Nie wie pan, która może być godzina?

Wpół do dupy za dwa jaja zarechotał. Nie masz zegarka? Taki ładny, cacany chłoptaś i bez zegarka?

Nie mam.

A znasz bajkę o fokach?

Nie znam.

To spierdalaj w podskokach. Bo ci się jeszcze co przytrafi. Tu nie mieszka żaden Stanisławski. Niechętnie zrobił mi przejście.

Na ulicy odetchnąłem z ulgą. Jak tu dziwnie, myślałem. Wszystko jest dziwne. Ten człowiek też był dziwny. Jeszcze takiego nie spotkałem. A wiedziałem już nawet, co to pijak, a nawet (ku zgrozie babci) zboczeniec. Pijakiem był stary zdun z ulicy Kurniki, który czasem przychodził do babci po zaliczkę. Babcia mówiła do niego „panie wariatuńcio”, a on do babci „szanowna pani administrator” albo „pani dyrektorowa”.

Zboczeńcem był ten starszy pan, który rozpinał sobie spodnie przy ludziach. Raz go pani Gienia, służąca państwa Kardysiów, zauważyła w naszej bramie i zaraz przybiegła do babci. Potem razem go wypędziły na ulicę w tych rozpiętych spodniach i gnały dobry kawałek drogi. Bo on chciał panią Gienię nastraszyć, ale mu nie wyszło. A jak go już przepędziły na dobre, to pani Gienia powiedziała zdyszanym głosem: „zboczeniec”. Na to babcia krzyknęła: „nie przy dziecku”. Ale to było dość dawno temu. Chyba w zeszłym roku.

A ten człowiek z brudnej bramy śmierdział jak pijak, ale nie bełkotał i nie ślinił się jak Wariatuńcio, no i mówił raczej do rzeczy. Tylko miał w oczach coś takiego, czego Wariatuńcio nie miewał i nie mógłby mieć, nawet jakby się bardzo postarał. Zboczeńcem też nie był, chociaż wyglądał podobnie, bo miał rozpięte spodnie. Jego nie udałoby się wyrzucić na ulicę. Nawet babci.

Zastanawiając się, co może oznaczać słowo „spierdalaj”, nawet nie zauważyłem, kiedy wydostałem się na rozległą przestrzeń.

Szeroka przeczytałem napis na tabliczce. Rzeczywiście szeroka, pomyślałem. Zaraz dalej była Miodowa. Z następnej, Starowiślnej, dobiegał szczęk tramwaju.

Ach, więc tu jestem, ucieszyłem się. Po lewej stronie, ze dwa przystanki dalej, powinno być skrzyżowanie. Tamtędy jeździłem na łyżwy. Niedaleko było sztuczne lodowisko „Olsza”. Poczułem się zupełnie pewnie.

Wrócę tramwajem, postanowiłem. Miałem przy sobie trzy złote, prawdziwą fortunę.

Wystarczy jeszcze na oranżadę i „kokoska”.

Tuż obok nas, na Długiej, był sklep „U Jacka”, gdzie sprzedawano oranżadę, słodycze, drewno w wiązkach na podpałkę i wiele innych rzeczy. „Szwarc, mydło, powidło”, mawiała babcia. Wstępowałem tam tak często, jak tylko udało mi się zwędzić złotówkę, a jeszcze lepiej dwie. Ale musiałem podbierać ostrożnie i nigdy nie za dużo na raz, bo babcia była czujna. Zresztą czasem sama dawała mi drobne.

Wsiadłem w „siódemkę” i z głową pełną błogich myśli o czekających na mnie delicjach pojechałem do domu.

Babcia natychmiast zapędziła mnie do skrzypiec.

Cóż to za dziecko? wydziwiała. Nie było cię od południa. Już milicję miałam wzywać.

Codziennie przez dwie godziny musiałem rzępolić kawałki, urozmaicając je od czasu do czasu własnymi wariacjami o tematyce podhalańskiej. Grałem nieźle.

Raz nawet występowałem we „Floriance” na popisie uczniów szkół muzycznych. Lubiłem grać. Nie lubiłem tylko ćwiczyć. Menuety, gawoty i im podobne idiotyzmy wychodziły mi czysto, lecz bezdusznie. Ich ciągłe powtarzanie doprowadzało mnie do szału. Na szczęście babci było wszystko jedno, co gram, bo nie znała się ani na muzyce, ani tym bardziej na zapisie nutowym. Nie miała więc jak mnie kontrolować. Bylem grał. No to grałem. Tylko że coraz rzadziej zwracałem uwagę na pulpit z rozłożonymi nutami.

Dziś miało być podobnie. Po kilku taktach beznadziejnej „Kołysanki”, którą miałem w małym palcu i odbębniałem tylko dla porządku, zacząłem grać naprawdę.

To było to. Skrzypce przestały być martwym kawałkiem drewna. Ożyły. Spod palców wypływała mi melodia miękka i nieuchwytna, delikatna i subtelna, zarazem pełna jakiejś dziwnej mocy. Była inna od wszystkiego, co dane mi było słyszeć i grać dotychczas. Nie miała nic wspólnego z góralskimi nutkami, które z upodobaniem wplatałem w grzeczne kompozycje dla dzieci. Zatraciłem się w tej melodii, zasłuchałem, grając wciąż od nowa, stale zmieniając jej zawiłą linię, przeskakując od najniższych do najwyższych tonów wariackimi glissandami, których nikt mnie nigdy nie uczył.

Co to jest? W drzwiach ukazała się zdumiona twarz babci.

Och, nic odparłem niezbyt przytomnie. Tak sobie gram.

Czy to masz aby na pewno zadane?

Nnnieee przyznałem z ociąganiem. To kompozycja dla starszych roczników. Słyszałem, jak coś podobnego grali kiedyś Kaja i Skowron skłamałem. Właśnie próbuję ją sobie przypomnieć.

Kaja, Skowron powtórzyła babcia z rozmarzeniem. Moi koledzy byli dla niej niedoścignionymi mistrzami i stawiała mi ich za wzór do naśladowania.

Bierzesz dobry przykład pochwaliła. Będą z ciebie ludzie. To, co grałeś, było przepełnione uczuciem. Nie wiedziałam, że tak potrafisz.

Zaskoczyła mnie bardzo, gdyż jak wspomniałem nie miała zbyt dobrego słuchu ani rozeznania w muzyce. Poza tym nigdy nie była skłonna do udzielania pochwał.

Wkładałeś w to duszę zachwycała się. To dobrze, to bardzo dobrze. Skończ już i przyjdź na kolację.

Już? wyrwało mi się niebacznie.

Grasz bite trzy godziny bez przerwy wyjaśniła i spojrzała na mnie z dumą.

Niechętnie odłożyłem skrzypce. Wpasowałem je delikatnie w futerał wyściełany błękitnym pluszem. Po raz pierwszy zauważyłem, że są piękne. Miękką szmatką oczyściłem gryf z osadu kalafonii. Nigdy wcześniej nie robiłem tego bez przypominania. Zamknąłem wieko i pogładziłem je czule, nieoczekiwanie dla samego siebie. To nie było do mnie podobne. Zbyt wiele razy miałem ochotę rzucić o ziemię czarnym pudłem zawierającym narzędzie tortur i złodzieja czasu, który można było wykorzystać dużo przyjemniej. A dziś…?

Na kolację były placki ziemniaczane.

Babciu, gdzie jest ulica Kupa? spytałem między jednym kęsem a drugim.

Kupa?

No, Kupa, Meiselsa?

Na Kazimierzu. Dlaczego pytasz?

Gdzieś słyszałem. Łyknąłem herbaty, by spłukać kłamstwo i odwrócić uwagę babci. Fortel się udał.

Nie mów z pełnymi ustami. Ciągle trzeba cię upominać.

Kazimierz, Kazimierz medytowałem. Trzeba tam będzie jeszcze wrócić.

Babcia sprawiała wrażenie cokolwiek nieobecnej myślami. Nagle spojrzała bystro.

Chodziłeś tam? zapytała.

Tak odpowiedziałem. Upieranie się przy kłamstwie mogło się okazać ryzykowne. Prześwidrowałaby mnie na wylot tymi swoimi czarnymi oczyskami, gdyby faktycznie zechciała wziąć na spytki. Lepiej się było przyznać od razu.

Nie chodź tam nigdy więcej przykazała. To wstrętna dzielnica.

Domyśliłem się, że gdybym spytał, co znaczy słowo „spierdalaj”, też nie byłaby zachwycona.

Pomyliłem tramwaj i to dlatego. Trafiłem tam przypadkiem. Zresztą nie widziałem nic wstrętnego. Byłem tylko z brzegu, przy Krakowskiej uspokajałem.

Przy Krakowskiej nie ma ulicy Kupa. Jest tylko Meiselsa. Mnie nie oszukasz. Po coś tam lazł?

Nie lazłem. Samo mi się poszło. Byłem ciekaw, co jest dalej, i to dlatego, babciu.

To nie jest miejsce dla chłopców z dobrego domu. Tam nie ma nic dla ciebie przerwała mi niecierpliwie. Nie chodź tam nigdy więcej! powtórzyła z mocą.

Ale dlaczego? Dlaczego, babciu?

To zła dzielnica. Zła i wstrętna. Tam mieszkają bardzo źli ludzie. Głównie lumpenproletariat, bandyci, złodzieje, prosty… tego, ten, hm, hm chrząknęła i zmieniła temat. Przed wojną mieszkali tam przede wszystkim Żydzi. Raczej ci biedniejsi. Bogatsi, lekarze, adwokaci, powyprowadzali się do lepszych dzielnic. Została biedota. Podczas wojny Niemcy zrobili getto niedaleko stamtąd, na Podgórzu. Spędzili wszystkich Żydów z Kazimierza i z całego Krakowa i zabronili im wychodzić poza obręb murów. A potem ich wymordowali albo powywozili do obozów koncentracyjnych, co omal na jedno wychodzi. Niemcy nienawidzili Żydów wyjaśniła.

Wywozili ich do Oświęcimia?

Do Oświęcimia też. Skąd wiesz?

Czytałem taką książkę. „Za drutami śmierci” wyznałem. Nie wolno mi było czytać tej książki. Pewnie dlatego połknąłem ją błyskawicznie od deski do deski. Leżała w szafie u babci i nie była gruba.

No to już znasz te wszystkie okropności westchnęła. Bałem się, że mnie skrzyczy, ale nie uczyniła tego.

Wyobraź sobie taką masę ludzi stłoczoną na małej przestrzeni. I ten głód. I ten brud. I te choroby. W czasie okupacji nikomu nie było lekko, ale to, co się działo tam, za murami, przekracza ludzkie pojęcie. To zrobili Niemcy. Podobno cywilizowany, kulturalny naród. Naród, który wydał Bacha, Beethovena, Schillera oraz wielu, wielu znakomitych artystów i uczonych. Hańba! krzyknęła cienko.

A dlaczego Niemcy nienawidzili Żydów? dociekałem.

Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć. Zamyśliła się. Przyjmijmy na razie, że za odmienny wygląd i obyczaje.

Jak to?

Żydzi inaczej wyglądali, inaczej się ubierali, inaczej mówili. Nosili brody i pejsy, takie długie sprężynki z włosów po obu stronach głowy, o, tu, z boku. Ubierali się w czarne chałaty. Byli bardzo zdolni i niezwykle sprytni w wielu dziedzinach. Na przykład w handlu nie mieli sobie równych. Może dlatego bywali znienawidzeni?

No ale dlaczego ja mam tam nie chodzić? Nie dawałem za wygraną. Zawsze trudno mnie było spławić byle czym.

Po wojnie na Kazimierz sprowadzono innych ludzi. Znaczną część opustoszałych, pozostawionych przez Żydów domów zasiedlono rozmaitym elementem.

Jakim elementem?

Tak się czasem mówi na złodziei i chuliganów.

I prosty… tego… hm, hm podpowiedziałem. Popatrzyła na mnie srogo, lecz nie doszukała się drwiny w mym pytaniu.

Och, idź już, idź. Masz pewnie jeszcze jakieś lekcje do zrobienia?

Nie odpowiedziałem. Jeszcze sobie trochę pogram.

No to graj udobruchała się.

Zagrałem więc i było mi smutno, ale i dobrze z tym smutkiem i z tą muzyką. Spać poszedłem późno. Śnili mi się Niemcy i Żydzi, i dużo, dużo twarzy, potem wielu ludzi bez twarzy, a potem dużo ludzi z jedną twarzą, stłoczonych w wąskich uliczkach o zapachu brudu i nędzy. Śniły mi się też nieczytelne litery na pożółkłej ścianie starej kamienicy. Już, już prawie wiedziałem, co oznaczają, lecz one zniknęły. Na ich miejsce pojawiła się młoda kobieta wpatrująca się we mnie uważnie. Była bardzo dziwna, uśmiechała się do mnie albo zaraz miała się uśmiechnąć, ale nie zdążyła, bo też zniknęła, wtedy się obudziłem. Ta kobieta, ta dziewczyna, śniła mi się później jeszcze wielokrotnie zawsze tak samo. Sprawiała wrażenie, że chce się odezwać, coś mi powiedzieć, uśmiechała się do mnie i znikała. Tęskniłem za nią, ale bałem się tych snów, bo było w nich coś, co miało dopiero nastąpić, a czego przeczucie sprawiało, że budziłem się z sercem w gardle. Leżąc na wznak, wpatrzony w mrok prosiłem dziewczynę, by wróciła do mnie, powiedziała wreszcie to, co ma do powiedzenia, i pozwoliła mi dośnić moje sny do końca.

W szkole przy pierwszej okazji spytałem mego kolegę Zbyszka Florkowa, co to są prosty… tego, hm, hm. Zbyszek spytał swego starszego brata Sławka, no i już wiedziałem.

Mimo surowych zakazów babci nie zrezygnowałem z wypraw na Kazimierz. Przy każdej nadarzającej się okazji gnałem tam niecierpliwie, jak na spotkanie z kimś, na kim mi bardzo zależy. Gdy już znajdowałem się pośród tych zdewastowanych domów, pośród brudnych uliczek, usiłowałem dociec, co przygnało mnie znów w to miejsce, ale nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi. Wiedziałem tylko, że wrócę tu i że będę wracał. Zawsze.

Kilka lat później wyjechałem. Przyszło mi nie widzieć Krakowa ani Kazimierza bardzo, bardzo długo.

 

***

 

O działalności urzędów zohydzających obywatelom dążenia wolnościowo–podróżnicze można by napisać epopeję, albo nawet kilka. Ja jednak powstrzymam się od szczegółowego opisu rozmaitych udręk, których doświadczyłem, starając się o paszport. Wspomnę tylko o pewnej pani, której jedno wypowiedziane z namaszczeniem zdanie zapadło mi w pamięć, jako że stanowiło coś w rodzaju motta, kwintesencji panującego podówczas w Polsce systemu. W trakcie swojej wędrówki przez kolejne urzędy i biura usłyszałem od nadętej poczuciem własnej ważności, wrednej, tłustej, ubeckiej biurwy następujące słowa: „Gdyby wszystkim obywatelom w Polsce wydawano paszporty, to by wcale w Polsce obywateli nie było.” Dokładnie tak powiedziała. Nie zmyśliłem ani słóweczka.

Jednak dopiąłem swego i znalazłem się za „Wielką Wodą”. Miałem osiemnaście lat i właściwie nic poza tym. Bardzo często nowo nabyta wolność okazywała się trudna i kolczasta, ale nauczyłem się zaciskać zęby i iść do przodu bez względu na przeszkody. Szybko zorientowałem się, że w tym świecie obowiązują zupełnie inne reguły gry niż w pozostawionym za sobą Starym Kraju. Przede wszystkim trzeba było porzucić wszystkie zasady oprócz jednej: tutaj słaby czy tylko niezdecydowany szybko wypadał z obiegu. Tutaj nie wolno się było przyznawać do niewiedzy czy braku umiejętności. Jeśli pracodawca pytał: „Czy robiłeś już kiedyś to a to?”, bezwzględnie należało odpowiedzieć twierdząco i z entuzjazmem. A potem starać się wykonać daną czynność szybko i bezbłędnie. To nie był żaden Peerel z zasadą „czy się stoi, czy się leży”. To była Ameryka.

Podczas rzadko kiedy bezbolesnej edukacji miałem wiele okazji, by przyglądać się Żydom, którzy ciekawili mnie od czasu pamiętnej pierwszej wyprawy na Kazimierz i będącej jej następstwem rozmowy z babcią.

Ortodoksyjni śmieszyli mnie początkowo. Nie mogło być inaczej, jeżeli codziennie, wracając z pracy, widywałem siedem postaci różniących się od siebie tylko wzrostem i zarostem, niemal jak rosyjskie „babuszki” wyjmowane jedna z drugiej. Tylko że babuszki były kolorowe, a „moja siódemka” czarna. To tatuś ortodoks wyprowadzał na spacer czeredkę swych dziatek, żeby się przewietrzyła. Wyobrażałem sobie złośliwie, jak płodzi potomstwo pogrążony w nabożnym skupieniu, być może, recytując po drodze modlitwy, by odegnać myśli jałowe a rozpustne, poprawiając zsuwającą mu się z głowy myckę. Wtedy chichotałem pod nosem.

A on szedł statecznie, powoli, z wyrazem jakowejś duszebnej udręki na wybladłym obliczu, zaś obok niego z identycznymi minami i równie dostojnie kroczył owoc jego ciężkiej pracy i poświęcenia progenitura. Najstarszy sy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin