Wyndham John-Dzień Tryfidów.pdf

(1464 KB) Pobierz
Wyndham John-Dzien Tryfidow
JOHN WYNDHAM
DZIEŃ TRYFIDÓW
(Przełożyła : Wacława Komarnicka)
POCZĄTEK KOŃCA
Kiedy wiemy na pewno, że jest środa, a wszystkie odgłosy rozpoczynającego się dnia wskazują
na to, że jest niedziela, coś chyba musi być nie w porządku.
Poczułem to w chwili, gdy się ocknąłem ze snu. Jednakże po całkowitym przebudzeniu zac-
ząłem się wahać. Koniec końców wszystko przemawiało za tym, że się mylę - chociaż nie bardzo
rozumiałem, jak to jest możliwe. Czekałem tedy, wciąż jeszcze niezupełnie pewien. Po chwili
wszakże zdobyłem pierwszy obiektywny dowód: gdzieś w oddali zegar wybił jak gdyby ósmą.
Słuchałem pilnie i podejrzliwie. Wkrótce odezwał się inny zegar, głośny i stanowczy. Wolno, dobitnie
wybił niezaprzeczoną ósmą. Nie miałem wątpliwości, że coś się musiało stać.
Koniec świata - no, powiedzmy, tego świata, który znałem blisko trzydzieści lat - ominął mnie i
przez najczystszy przypadek: ocalenie, jeżeli się dobrze zastanowić, zwykle bywa przypadkowe. Z
natury rzeczy w szpitalach znajduje się zawsze sporo pacjentów, a probabilistyka mniej więcej przed
tygodniem wybrała mnie na jednego z nich. Mogła mnie wybrać równie dobrze o tydzień wcześniej -
w tym wypadku nie pisałbym teraz: w ogóle by mnie nie było. Ale traf chciał, że leżałem w szpitalu
właśnie w tym czasie, ponadto zaś moje oczy, a ściśle biorąc, całą głowę spowijały szczelnie bandaże.
Dlatego powinienem być wdzięczny losowi czy komukolwiek, kto rządzi probabilistyką. W owej
chwili jednak byłem tylko zły, zastanawiając się, co się u licha dzieje, bo leżałem już w szpitalu dość
długo, aby wiedzieć, że po siostrze przełożonej najświętszą wyrocznią jest tu zegar.
Bez zegara szpital w ogóle nie mógłby funkcjonować. Co sekunda ktoś spogląda na niego, żeby
ustalić czas narodzin, śmierci, podawania leków, posiłków, zapalania i gaszenia światła, rozmów,
pracy, snu, odpoczynku, odwiedzin, opatrunków, mycia - i jak dotychczas zegar, nakazywał, żeby ktoś
zaczynał mnie myć i oporządzać punktualnie trzy minuty po siódmej rano. To był główny powód, dla
którego ceniłem sobie separatkę. Gdybym leżał na sali ogólnej, niemiłe te zabiegi zaczynałyby się
niepotrzebnie o całą godzinę wcześniej. Ale dzisiaj różne, zapewne niezbyt dokładnie chodzące ze-
gary wciąż i ze wszystkich stron wybijały godzinę ósmą, a nikt dotychczas nie nadszedł.
Mimo że nie cierpiałem, kiedy mnie myto gąbką, i mimo że nieraz bezskutecznie prosiłem, aby
zaprowadzono mnie do łazienki, co wyeliminowałoby ten przykry proces - brak jego w dniu
dzisiejszym mocno mnie zaniepokoił. Poza tym mycie z reguły zapowiadało rychłe nadejście śniada-
nia, a byłem już porządnie głodny.
Byłbym pewno tym wszystkim zirytowany każdego innego dnia, ale ten dzień, środa ósmego
maja, miał dla mnie szczególne znaczenie. Chciałem odwalić czym prędzej całe to zawracanie głowy,
bo tego właśnie dnia miano mi zdjąć bandaże.
Pomacałem ręką, znalazłem dzwonek i naciskałem go przez całe pięć minut, żeby dać do
zrozumienia pielęgniarkom i salowym, co o nich wszystkich myślę.
W oczekiwaniu gniewnej reakcji, jaką powinien był wywołać tego rodzaju alarm, nasłuchi-
wałem pilnie.
Odgłosy z zewnątrz, jak sobie teraz uświadomiłem, były jeszcze dziwniejsze, niż mi się przed-
tem zdawało. Były bardziej nawet niedzielne niż w normalną niedzielę - a ja doszedłem znów do
niezłomnego przekonania, że mimo wszystko jest środa.
Dlaczego założyciele szpitala świętego Merryna uznali za stosowne zbudować go przy niez-
miernie ruchliwym skrzyżowaniu w dzielnicy handlowej i narażać w związku z tym nerwy pacjentów
na ustawiczną szarpaninę, stanowi pytanie, na które nigdy nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi. Ale dla
tych nielicznych a szczęśliwych chorych, których cierpień nie wzmagał nadmiernie hałas uliczny,
miał on tę zaletę, że pozwalał im leżąc w łóżku trzymać, że tak powiem, rękę na pulsie życia.
Autobusy jadące na zachód pędziły zazwyczaj z łoskotem, usiłując zdążyć przed czerwonym świ-
atłem na rogu; najczęściej jednak świdrujący pisk hamulców i salwa strzałów z tłumika obwieszczały,
555055423.002.png
że im się to nie udało. Po chwili ze skrzyżowania rozlegał się znów warkot i ryk silników, gdy po-
jazdy, spuszczone ze smyczy przez zielone światło, zaczynały wspinać się po pochyłości. Co pewien
czas zdarzała się odmiana: głośny trzask, zgrzyty, a potem przerwa w ruchu - rzecz niezmiernie
drażniąca dla kogoś w mojej sytuacji, kto mógł wnioskować o rozmiarach zajścia tylko na podstawie
ilości i natężenia dobiegających z ulicy przekleństw. W każdym razie nikt z pacjentów szpitala
świętego Merryna we dnie czy w nocy nie mógł ani przez moment sądzić, że wszelkie życie ustało
tylko dlatego, że jego osoba wycofana została chwilowo z obiegu.
Ale tego ranka było inaczej. Inaczej w sposób niepokojący, bo tajemniczy. Żadnego turkotu
kół, żadnego ryku autobusów, na dobrą sprawę w ogóle nie słychać było jakiegokolwiek pojazdu. Nie
słyszało się zgrzytu hamulców, buczenia klaksonów ani nawet człapania koni zaprzężonych do fur-
gonów, które z rzadka tędy przejeżdżały. Nie dobiegał też, jak to powinno było być o tej porze, różno-
raki tupot nóg śpieszących do pracy.
Im dłużej nasłuchiwałem, tym dziwniejsze mi się to wszystko wydawało - i tym bardziej mnie
niepokoiło. W ciągu mniej więcej dziesięciu minut napiętej uwagi posłyszałem pięć razy szurające,
niepewne kroki, trzy razy głosy z oddali krzyczące coś niezrozumiałego i raz histeryczny szloch ko-
biecy. Ani razu nie zagruchał gołąb, nie zaćwierkał wróbel. Nic, prócz śpiewu drutów telegraficznych
poruszanych wiatrem...
Zaczęło we mnie narastać ohydne uczucie pustki. To samo uczucie miewałem jako dziecko,
kiedy wyobrażałem sobie, że w mrocznych kątach sypialni czają się różne potwory; kiedy nie
śmiałem wysunąć nogi spod kołdry ze strachu, że jakieś ukryte pod łóżkiem okropieństwo złapie
mnie za stopę; kiedy nic śmiałem nawet sięgnąć do przełącznika, bo gdybym się poruszył, jakieś inne
okropieństwo mogłoby zaraz na mnie skoczyć. Musiałem zwalczyć to uczucie, podobnie jak mu-
siałem je zwalczać będąc dzieckiem w ciemnościach. A wcale nie przychodziło mi to łatwiej. Zadzi-
wiające, z ilu rzeczy nie wyrastamy, jak się okazuje w godzinie próby. Pierwotne, atawistyczne lęki
wciąż mnie otaczały, czyhając tylko na sposobność, aby mną owładnąć, i prawie już biorąc mnie we
władanie - tylko dlatego, że miałem zabandażowane oczy, a ruch uliczny ustał...
Kiedy się trochę wziąłem w garść, spróbowałem uciec się do logicznego rozumowania. Dlac-
zego zatrzymuje się ruch? Zwykle dlatego, że ulicę zamknięto w celu dokonania jakichś napraw.
Prosta rzecz. Lada chwila zjawi się brygada ze świdrami pneumatycznymi i zada nieszczęsnym cho-
rym nową odmianę akustycznych tortur. Ale logiczne rozumowanie miało tę wadę, że nie sposób go
było w tym punkcie zatrzymać. Rozwijało się dalej, podkreślając z naciskiem, że nic słychać nawet
dalekich odgłosów ruchu samochodowego, nie słychać gwizdu pociągów ani syren holowników na
Tamizie. Nie słyszałem nic - aż do chwili, kiedy zegary zaczęły wybijać kwadrans po ósmej.
Pokusa, żeby spojrzeć - tylko rzucić okiem, naturalnie: tylko zerknąć, żeby się zorientować, co
się u licha dzieje - była ogromna. Oparłem się jej wszakże. Przede wszystkim taki rzut oka stanowił
zadanie znacznie bardziej skomplikowane, niżby się mogło zdawać: opatrunek składał się z niemałej
ilości waty, gazy i bandaży. Co ważniejsze jednak, bałem się tej próby. Przeszło tydzień kompletnej
ślepoty potrafi odstraszyć człowieka od lekkomyślnego traktowania wzroku. Lekarze co prawda zam-
ierzali zdjąć mi tego dnia bandaże, ale mieli je zdjąć w specjalnym, przyćmionym świetle i nie
włożyliby ich na powrót tylko wówczas, gdyby wynik badania moich oczu był pomyślny. A nie
wiedziałem, jaki będzie wynik. Mogło się okazać, że uszkodzenie wzroku jest poważne i nieodwra-
calne. Albo że w ogóle nigdy już nie będę widział. Nic jeszcze na pewno nie wiedziałem...
Zakląłem i znów nacisnąłem guzik dzwonka. Przyniosło mi to pewną ulgę.
Okazało się jednak, że nikt się dzwonkami nie interesuje. Teraz już prócz niepokoju ogarnęła
mnie irytacja. Być od kogoś zależnym to rzecz upokarzająca, lecz jeszcze gorzej jest, kiedy się nie ma
od kogo być zależnym. Moja cierpliwość była na wyczerpaniu. Trzeba wreszcie zrobić z tym wszyst-
kim porządek, powiedziałem sobie.
Jeżeli otworzę drzwi na korytarz i narobię piekielnego hałasu, ktoś powinien nadejść, cho-
ciażby po to, żeby powiedzieć mi, co o mnie myśli. Odrzuciłem koce i wstałem z łóżka. Nie widz-
iałem nigdy pokoju, w którym leżałem, i mimo że orientowałem się na słuch, gdzie są drzwi, wcale
niełatwo było je znaleźć. Natrafiłem po drodze na kilka zagadkowych i najzupełniej zbędnych przesz-
kód, w końcu jednak dotarłem do celu względnie cało, jeżeli nie liczyć poobijanych palców u nogi i
niewielkiego siniaka na goleni. Wysunąłem głowę na korytarz.
555055423.003.png
Hej! - krzyknąłem. - Proszę mi przynieść śniadanie! Pokój czterdziesty ósmy!
Przez moment nie było żadnej odpowiedzi. Potem rozległ się chór wrzaskliwych głosów. Były
ich chyba setki, ale nie mogłem zrozumieć ani słowa. Zupełnie jakbym nastawił płytę z wrzaskami
tłumu, na dobitkę bardzo wrogo usposobionego. Przez krótką, koszmarną chwilę zastanawiałem się,
czy nie przeniesiono mnie podczas snu do zakładu dla obłąkanych, może więc to wcale nie jest szpital
świętego Merryna. Wszystkie głosy brzmiały wprost nienormalnie. Zatrzasnąłem szybko drzwi, odci-
nając się od zgiełku, i po omacku wróciłem do łóżka. Łóżko wydawało mi się jedynym bezpiecznym
schronieniem w całym tym niepojętym otoczeniu. Jak gdyby dla spotęgowania wrażenia do uszu
moich dobiegło coś, co sprawiło, że zamarłem w trakcie naciągania na siebie koca. Z dołu, z ulicy,
rozległ się krzyk, niesamowity, mrożący krew w żyłach. Rozległ się trzykrotnie, a kiedy wreszcie
ucichł, zdawało się, że nadal wibruje w powietrzu.
Dreszcz mnie przeszedł. Na czole pod bandażami czułem piekące krople potu. Zrozumiałem
teraz, że dzieje się coś przerażającego, coś potwornego. Nie mogłem znieść dłużej odosobnienia i
bezradności. Musiałem się dowiedzieć, co to wszystko znaczy. Podniosłem ręce do bandaży, nama-
całem już agrafki, wtem jednak znieruchomiałem z rękami przy głowie.
Przypuśćmy, że kuracja się nie udała? Przypuśćmy, że po zdjęciu bandaży przekonam się, że
nadal nic nie widzę? Byłoby to jeszcze gorsze, tysiąc razy gorsze...
Nie miałem odwagi stwierdzić w samotności, że lekarze nie uratowali mi wzroku. A jeżeli
nawet uratowali, czy takie raptowne odsłonięcie nie zaszkodzi oczom?
Opuściłem ręce i położyłem się. Wściekły byłem na siebie, na szpital i dałem upust wściekłości
klnąc głupio i bezsilnie.
Musiała upłynąć dłuższa chwila, zanim odzyskałem równowagę i znów zacząłem się głowić
nad jakimś wytłumaczeniem tej piekielnej sytuacji. Nic znalazłem go. Doszedłem tylko do
bezwzględnego przekonania, że wbrew wszelkim przedziwnym oznakom jest środa. Poprzedni dzień
bowiem musiał się wszystkim wryć w pamięć, a mogłem przysiąc, że dzieli mnie od niego tylko jedna
noc.
Znajdą państwo w kronikach i archiwach, że we wtorek, siódmego maja, orbita Ziemi przeszła
przez sferę odłamków komety. Mogą państwo w to nawet uwierzyć, jeśli zechcą - miliony ludzi, w to
uwierzyły. Może tak było rzeczywiście. Nie rozporządzam niezbitymi dowodami. Wprawdzie nie
widziałem tego, co zaszło, ale mam na ten temat własne zdanie. Wiem tylko, że musiałem spędzić
wieczór w łóżku słuchając relacji naocznych świadków o najbardziej, jak twierdzili, zdumiewającym
zjawisku niebieskim, notowanym w dziejach.
A przecież, zanim się cała historia zaczęła, nikt nie słyszał nigdy ani słowa o tej rzekomej
komecie lub ojej odłamkach.
Dlaczego podczas trwania zjawiska mówił o nim bez przerwy sprawozdawca radiowy, skoro
każdy, kto mógł chodzić, kusztykać czy dać się nieść, był albo pod gołym niebem, albo gdzieś przy
oknie podziwiając największy w historii świata bezpłatny fajerwerk - tego nie wiem. Tak jednak było,
a słuchając sprawozdania zrozumiałem jeszcze dokładniej, co to znaczy być niewidomym. Poczułem
wreszcie, że jeśli kuracja okaże się nieskuteczna, raczej zrobię ze sobą koniec, niż pozostanę w tym
stanie.
W wiadomościach przez cały dzień podawano, że tajemnicze jaskrawozielone błyski widziano
poprzedniej nocy na niebie Kalifornii. Tyle jednak rzeczy zdarzało się stale w Kalifornii, że trudno
było specjalnie się tym przejmować, ale w dalszych wiadomościach pojawił się ów motyw odłamków
komety, no i już pozostał.
Znad całego Pacyfiku napływały relacje o nocy rozświetlonej zielonymi meteorami. Niekiedy
przelatywały ich takie roje, jakby wirowało całe niebo. I tak też pewnie było, jeśli się dobrze nad
wszystkim zastanowić.
Gdy linia nocy przesuwała się na zachód, wspaniałość widoków wcale nie malała. Poszc-
zególne zielone błyski, ukazały się nawet, nim zapadł mrok. Spiker mówiąc o meteorach w wiado-
mościach o szóstej po południu zapewniał słuchaczy, że jest to fenomenalne widowisko, które każdy
powinien zobaczyć. Wspomniał też, że obecność meteorów wywołuje poważne, zakłócenia w od-
biorze krótkich fal z dalszych odległości, lecz fale średnie, na których nadawane będą dalsze bieżące
sprawozdania, są wolne od zakłóceń, przynajmniej na razie. Spiker mógł oszczędzić sobie potoków
555055423.004.png
wymowy. Sądząc z tego, jakie podniecenie panowało w szpitalu, nie było chyba najmniejszego praw-
dopodobieństwa, aby ktokolwiek nie obejrzał niebiańskich fajerwerków. Oprócz mnie.
Jak gdyby za mało jeszcze było komentarzy radiowych, pielęgniarka, która przyniosła kolację,
również uznała za stosowne o wszystkim mi opowiedzieć.
- Na niebie pełno jest spadających gwiazd - mówiła. - Wszystkie jaskrawozielone i w ich świ-
etle twarze ludzkie wyglądają upiornie. Tłumy wyległy na ulicę i patrzą, a chwilami jest widno jak za
dnia, tyle że w dziwnym kolorze. Co pewien czas przelatuje wielka gwiazda, taka świecąca, aż oczy
bolą patrzeć. Cudowny widok. Mówią, że nigdy jeszcze nic podobnego nie było. Szkoda, że pan nie
może tego zobaczyć!
- Tak - przyznałem dość niechętnie.
- Rozsunęłyśmy zasłony w salach, żeby wszyscy mogli oglądać - mówiła dalej. - Gdyby nie
miał pan bandaży na oczach, widziałby pan stąd doskonale.
- Naprawdę? - powiedziałem.
- Ale najlepiej się ogląda pod gołym niebem. Podobno tysiące osób zebrały się w parkach i na
błoniach. Na wszystkich płaskich dachach też stoi mnóstwo ludzi i patrzy w górę.
- Jak długo to ma potrwać? - spytałem cierpliwie.
- Nie wiem, ale powiadają, że gwiazdy nie świecą już, tak mocno jak przedtem. No, ale gdyby
nawet panu zdjęto dziś bandaże, wątpię, czy lekarze pozwoliliby panu patrzeć. Musi pan z początku
być bardzo ostrożny, a niektóre błyski są szalenie jaskrawe. One... ojej!
- Dlaczego “ojej"? - zapytałem.
- Teraz przeleciała taka świecąca, aż cały pokój zrobił się zielony. Co za szkoda, że pan jej nie
widział.
- Tak, tak - powiedziałem. - A teraz niech siostra zrobi mi tę łaskę i już sobie pójdzie.
Próbowałem słuchać radia, ale wydawało takie same okrzyki podziwu i zachwytu, na dobitkę
zaś wciąż ględziło wykwintną - angielszczyzną o “wspaniałym widoku" i “fenomenalnym zjawisku",
aż w końcu miałem wrażenie, że cały świat jest na wielkim balu, na który tylko ja nie dostałem
zaproszenia.
Nie mogłem poszukać sobie innej rozrywki, bo szpitalny radiowęzeł nadawał tylko jeden pro-
gram. Po pewnym czasie zorientowałem się, że widowisko ma się ku końcowi. Spiker ponaglał
wszystkich, którzy jeszcze go nie obejrzeli, żeby się pośpieszyli, bo będą żałować do końca życia.
Wszystko jak gdyby się sprzysięgło, aby mnie przekonać, że omija mnie najważniejsza rzecz,
dla której właściwie przyszedłem, na świat. Wreszcie miałem tego wszystkiego dość i zamknąłem
radio. Przedtem usłyszałem jeszcze, że zjawiska świetlne tracą szybko na sile i za parę godzin praw-
dopodobnie wyjdziemy ze sfery odłamków komety.
Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że wszystko to zdarzyło się poprzedniego wieczora - gdyby
się zdarzyło dawniej, musiałbym odczuwać znacznie silniejszy głód, niż odczuwałem w tej chwili. No
dobrze, więc co to wszystko może znaczyć? Czyżby cały szpital, ba, całe miasto tak się hucznie
bawiło do rana, że dotychczas jeszcze nie zdołało oprzytomnieć?
W tym miejscu tok moich myśli przerwały bliskie i dalekie zegary, niezgranym chórem obwi-
eszczając godzinę dziewiątą.
Po raz trzeci z całej siły nacisnąłem dzwonek. Gdy leżałem czekając na rezultat, usłyszałem za
drzwiami jakieś szmery. Składały się jakby z pochlipywań, potknięć i szurania, ponad które wybijał
się niekiedy jakiś okrzyk z oddali.
Do mojego pokoju wciąż jednak nikt nie przychodził.
Zacząłem znów tracić równowagę. Ohydne zmory z lat dziecinnych opadły mnie znowu. Zda-
wało mi się, że lada chwila otworzą się niewidzialne drzwi i cichaczem wślizną się potwory. Prawdę
mówiąc, nie byłem wcale pewien, czy ktoś się już nie zakradł i nie krąży bezszelestnie po pokoju...
Z natury nie mam nadmiernie wybujałej wyobraźni, przysięgam.
Powodem mojego stanu były przeklęte bandaże zasłaniające mi oczy i owe okropne, niesa-
mowite głosy, które odpowiedziały mi, kiedy otworzyłem drzwi na korytarz. W każdym razie uległem
zmorom, a kiedy się im ulegnie, olbrzymieją z każdą chwilą. Już teraz przerosły stadium, w którym
można by je odpędzić pogwizdywaniem lub głośnym śpiewem.
555055423.005.png
Wreszcie zadałem sobie rozstrzygające pytanie. Co wolę: zdjąć bandaże narażając się na nie-
bezpieczeństwo utraty wzroku czy pozostawać w ciemnościach, we władzy coraz bardziej paraliżu-
jącego strachu?
Gdyby się to działo o dzień lub dwa wcześniej, nie wiem, co bym zrobił - prawdopodobnie w
końcu to samo - ale tego dnia mogłem sobie przynajmniej powiedzieć: tam do diabła, jeżeli tylko
będę rozsądny, nic strasznego nie może się stać. Ostatecznie bandaże mają być dziś zdjęte.
Zaryzykuję.
Jedną rzecz muszę zapisać sobie na plus. Nie byłem aż tak opętany lękiem, żeby gwałtownie
zerwać bandaże. Miałem dość rozwagi i opanowania, aby wstać z łóżka i spuścić zasłony, nim się
zabrałem do odpinania agrafek.
Gdy już zdjąłem opatrunek i przekonałem się, że widzę w półmroku, poczułem ulgę, jakiej
nigdy dotąd nie doznałem. Mimo to, upewniwszy się najpierw, że pod łóżkiem lub w innych zaka-
markach nie ukrywają się złoczyńcy lub potwory, podparłem zaraz klamkę drzwi oparciem krzesła.
Wtedy dopiero zdołałem wziąć się w ryzy. Nakazałem sobie spędzenie całej godziny na stopniowym
przyzwyczajaniu się do pełnego światła dziennego. Pod koniec godziny byłem już pewien, że dzięki
szybkiej pierwszej pomocy, a następnie dobremu leczeniu wzrok mam równie dobry jak przedtem.
Ale nadal nikt nie przychodził.
Na dolnej półce stolika przy łóżku znalazłem ciemne okulary, przygotowane na wypadek,
gdyby mi były potrzebne. Włożyłem je przezornie, zanim podszedłem do okna. Dolna jego część nie
otwierała się, miałem więc ograniczone pole widzenia. Zerkając na dół i w bok dostrzegłem kilka
osób, które w oddali szły po ulicy dziwnie wolno, jakby bez celu. Najbardziej jednak i od razu ud-
erzyła mnie ostrość, czystość zarysów wszystkiego, na co patrzałem. Nawet dalekie szczyty domów
za przeciwległymi dachami widać było niezwykle wyraźnie. Wtem dostrzegłem, że z żadnego
komina, dużego ani małego, nie wydobywa się dym...
Moje ubranie wisiało porządnie w szafie. Kiedy je włożyłem, poczułem się od razu bardziej
normalnie. W papierośnicy znalazłem jeszcze kilka papierosów. Zapaliłem jednego i bardzo szybko
doszedłem do stanu, w którym, mimo że wszystko nadal było niezaprzeczenie dziwne, nie mogłem
już zrozumieć, dlaczego właściwie byłem przedtem tak bliski paniki.
Niełatwo jest odtworzyć w pamięci nasz pogląd na świat w owych czasach. Musimy teraz być
znacznie bardziej samodzielni, bardziej polegać na sobie. Ale wtedy tyle spraw szło ustalonym od
wieków trybem, tyle rzeczy miało ze sobą ścisłe powiązania. Każdy z nas dzień w dzień pełnił swoje
ściśle określone funkcje w ściśle określonym miejscu, bez trudu więc można było wziąć nawyk i
zwyczaj za prawo natury i tym większy się odczuwało wstrząs, jeżeli coś ów ustalony tryb nagle
zakłóciło.
Gdy się spędziło pół życia w takim, a nie innym układzie społecznym, zmiana koncepcji tego
układu nie jest sprawą pięciu minut. Teraz, kiedy spoglądamy wstecz na ówczesne stosunki, ogrom
tego, czego nie wiedzieliśmy i nie chcieliśmy wiedzieć o swoim życiu codziennym, nie tylko zdu-
miewa, lecz budzi wręcz zgrozę. Ja na przykład nie miałem właściwie pojęcia o najprostszych spra-
wach: o tym, w jaki sposób i kto dostarcza mi żywności, skąd się bierze świeża woda, jak się tka i
szyje noszone przeze mnie ubranie, jak działa kanalizacja - warunek zdrowia mieszkańców miast.
Nasze życie zależało - od sieci niezliczonych specjalistów, z których każdy mniej lub bardziej kompe-
tentnie spełniał swoje zadanie i oczekiwał tego samego od innych. Dlatego też było dla mnie rzeczą
nie do uwierzenia, żeby w szpitalu mogła zapanować całkowita dezorganizacja. Ktoś gdzieś - byłem
tego pewien - panuje nad sytuacją, pech tylko chciał, że ten ktoś zapomniał o pokoju numer
czterdzieści osiem.
Jednakże kiedy znów podszedłem do drzwi i wyjrzałem na korytarz, uświadomiłem sobie
ponad wszelką wątpliwość, że cokolwiek się stało, sprawa dotyczy nie tylko pojedynczego miesz-
kańca pokoju numer czterdzieści osiem.
W pobliżu nie było akurat nikogo, z daleka tylko słyszałem przytłumiony gwar. Dobiegały
mnie też odgłosy szurających kroków, a od czasu do czasu donośniejszy okrzyk, odbijający się echem
w pustych korytarzach. Nic jednak nie przypominało wrzasków, przed którymi przedtem
zatrzasnąłem drzwi. Tym razem nie próbowałem już nikogo przywołać. Wyszedłem cicho z pokoju.
Dlaczego cicho? Sam nie wiem. Coś mnie do tego skłoniło.
555055423.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin