Koniec akcji Arka.txt

(285 KB) Pobierz
Arkadij i Borys Strugaccy

Koniec Akcji "Arka"

Prze�o�y�a Irena Lewandowska
Rozdzia� l 
PUSTKA l CISZA
- Wiesz - powiedzia�a Majka - mam jakie� krety�skie przeczucie...
Stali�my obok glidera. Majka patrzy�a pod nogi i uderza�a obcasem w zamarzni�ty 
piasek.
�adna sensowna odpowied� nie przychodzi�a mi do g�owy. Osobi�cie nie mia�em 
�adnych przeczu�, ale te� mi si� tu nie podoba�o, je�li mam by� szczery. 
Zmru�y�em oczy i spojrza�em na lodowiec. Stercza� nad horyzontem jak gigantyczna 
g�owa cukru, o�lepiaj�co bia�y, wyszczerbiony kie�, bardzo zimny, bardzo 
stabilny monolit, bez tych wszystkich malowniczych migota� i cieni - by�o jasne, 
�e skoro ju� sto tysi�cy lat temu wgryz� si� w ten p�aski i bezbronny brzeg, to 
zamierza tu stercze� nast�pne sto tysi�cy lat na z�o�� wszystkim swoim bezdomnym 
wsp�braciom, dryfuj�cym po oceanie. G�adka, szaro��ta pla�a sp�ywa�a ku 
lodowcowi b�yskaj�c miliardami mro�nych igie�ek, a po prawej by� ocean, 
o�owiany, ziej�cy wystyg�ym metalem, zmarszczony s�ab� fal�, u horyzontu czarny 
jak tusz, i nienaturalnie martwy. Po lewej, nad gor�cymi �r�d�ami, nad bagnem, 
wisia�a warstwami szara mg�a, za mg�� niewyra�nie majaczy�y szczeciniaste 
wzg�rza, a dalej spi�trzone strome czarne ska�y w bia�ych plamach �niegu. Te 
ska�y ci�gn�y si� wzd�u� ca�ego wybrze�a, a nad nimi, na bezchmurnym, ale 
r�wnie ponurym szaroliliowym lodowatym niebie wschodzi�o male�kie, zimne 
fioletowawe s�o�ce.
Van der Hoose wysiad� z glidera, naci�gn�� na g�ow� futrzany kaptur i podszed� 
do nas.
- Jestem got�w - o�wiadczy�. - Gdzie Komow?
Majka wzruszy�a ramionami i chuchn�a na zmarzni�te palce.
- Pewnie zaraz przyjdzie powiedzia�a z roztargnieniem.
- Dok�d si� dzisiaj wybieracie? - zapyta�em Van der Hoosego. - Na jezioro?
Van der Hoose uni�s� podbr�dek, wysun�� doln� warg�, spojrza� na mnie sennie i 
od razu upodobni� si� do podstarza�ego wielb��da o kud�atych jak u rysia 
bokobrodach.
- Smutno ci tu samemu - powiedzia� ze wsp�czuciem. Jednak�e b�dziesz musia� 
jeszcze troch� pocierpie�, jak s�dzisz?
- S�dz�, �e b�d� musia�.
Van der Hoose odrzuci� g�ow� jeszcze bardziej do ty�u i nadal z t� sam� 
wynios�o�ci� starego wielb��da spojrza� na lodowiec.
- Tak - o�wiadczy� ze zrozumieniem. - To niezmiernie przypomina Ziemi�, ale to 
nie Ziemia. Na tym polega ca�e nieszcz�cie z planetami tego typu. Cz�owiek 
ci�gle czuje si� oszukany. Okradziony. Ale i do tego mo�na si� przyzwyczai�, jak 
s�dzisz, Majka?
Majka nie odpowiedzia�a. By�a dzisiaj jaka� nieswoja. Albo przeciwnie w�ciek�a. 
Ale z Majk� to si� zdarza, taka ju� jest.
Z ty�u, za nami, z lekkim cmokni�ciem p�k�a b�ona w�azu i Komow zeskoczy� na 
piasek. Id�c, po�piesznie zapi�� doch�. Kiedy podszed� do nas, zapyta� kr�tko:
- Gotowi?
- Gotowi - powiedzia� Van der Hoose. - Dok�d dzisiaj? Znowu na jezioro?
- Tak - odpar� Komow szamocz�c si� z zapink� pod szyj�. - Je�li dobrze pami�tam, 
Majka, ty masz dzisiaj kwadrat sze��dziesi�t cztery. Moje koordynaty: zachodni 
brzeg jeziora, wzg�rze siedem, wzg�rze dwana�cie. Szczeg�y om�wimy w czasie 
jazdy. Ciebie, Popow, poprosz� o nadanie depesz, zostawi�em je na mostku. 
��czno�� ze mn� przez glider. Powr�t o osiemnastej zero-zero. W razie op�nienia 
uprzedzimy ci�.
- Jasne - powiedzia�em bez entuzjazmu. Nie spodoba�o mi si� to gadanie o 
sp�nieniu. Majka w milczeniu ruszy�a w stron� glidera. Komow poskromi� wreszcie 
zapink�, przesun�� d�oni� po piersi i poszed� za Majk�. Van der Hoose �cisn�� 
mnie za rami�.
- Jak najmniej wpatruj si� w te pejza�e - poradzi�. - Sied� w domu i o ile to 
tylko mo�liwe czytaj sobie. Dbaj o sw�j woreczek ��ciowy.
Bez po�piechu w�adowa� si� do glidera, usiad� w fotelu pilota i pomacha� mi 
d�oni�. Majka wreszcie pozwoli�a sobie na u�miech i te� mi pomacha�a, Komow nie 
patrz�c kiwn�� g�ow�, zasun�� si� odwietrznik i przesta�em ich widzie�. Glider 
ruszy� bezszelestnie, ostro wystartowa� do g�ry, b�yskawicznie zamieni� si� w 
czarny, male�ki punkt i znik�, jakby go nigdy nie by�o. Zosta�em sam.
Przez jaki� czas sta�em w miejscu z r�kami wsuni�tymi g��boko w kieszenie dochy 
i patrzy�em, jak pracuj� moi wychowankowie. W ci�gu nocy nie�le si� potrudzili, 
schudli, stracili na wadze i teraz szeroko rozdziawiaj�c poch�aniacze energii 
chciwie �ykali wodnisty bulion, kt�rym karmi�o ich w�t�e liliowe s�o�ce, nic 
poza tym ich nie interesowa�o. I nic poza tym nie by�o im potrzebne, nawet ja im 
nie by�em potrzebny - w ka�dym razie do momentu, w kt�rym wyczerpie si� program. 
Wprawdzie niezgrabny grubas Tom za ka�dym razem, kiedy trafia�em w pole widzenia 
jego wizjer�w, zapala� rubinowy sygna� na czole i przy niejakiej dozie dobrej 
woli mo�na to by�o uzna� za powitanie, za uprzejmy acz nieco roztargniony uk�on, 
ale ja przecie� dobrze wiedzia�em, �e znaczy to po prostu "U mnie i u 
pozosta�ych wszystko w porz�dku. Wykonujemy zadanie. Czy masz jakie� nowe 
polecenia?" Nie mia�em nowych polece�. Mia�em poczucie samotno�ci, a doko�a 
panowa�a martwa cisza.
To nie by�a mi�kka cisza komory akustycznej, kt�ra zatyka wat� uszy, i nie ta 
cudowna cisza ziemskiego wieczoru za miastem - od�wie�aj�ca, �agodnie obmywaj�ca 
m�zg, kt�ra niesie ukojenie i sprawia, �e cz�owiek staje si� cz�stk� wszystkiego 
co najlepsze na �wiecie. To by�a szczeg�lna cisza - przeszywaj�ca, prze�roczysta 
jak pr�nia, napinaj�ca nerwy - cisza ogromnego, absolutnie pustego �wiata.
Rozejrza�em si�, osaczony. W og�le zapewne nie mo�na tak powiedzie� o sobie, 
zapewne nale�a�oby powiedzie� po prostu "rozejrza�em si�". Jednak�e naprawd� 
rozejrza�em si� nie zwyczajnie, tylko w�a�nie jak osaczony. Bezszelestnie styg� 
ocean. Bezszelestnie o�lepia�o liliowe s�o�ce. Pora by�a z tym wszystkim 
sko�czy�.
Na przyk�ad ci�gle nie mog�em si� zdecydowa�, aby p�j�� obejrze� lodowiec. Do 
lodowca by�o z pi�� kilometr�w, a standardowa instrukcja kategorycznie zabrania 
dy�urnemu oddala� si� od statku dalej ni� o sto metr�w. Prawdopodobnie w innej 
sytuacji mia�bym diabeln� pokus�, aby zaryzykowa� i naruszy� instrukcj�. Ale nie 
tutaj. Tutaj mog�em r�wnie dobrze odej�� pi�� kilometr�w albo sto dwadzie�cia 
pi�� i nic by si� nie sta�o ani ze mn�, ani z moim statkiem, ani z dziesi�cioma 
pozosta�ymi statkami, kt�re sta�y na swoich l�dowiskach na po�udnie ode mnie we 
wszystkich strefach klimatycznych tej planety. Nie wyskoczy z tych kalekich 
zaro�li, �eby mnie po�re�, krwio�erczy potw�r - nie ma tu �adnych potwor�w. Nie 
nadci�gnie znad oceanu straszliwy tajfun, �eby poderwa� nasz statek i rzuci� nim 
o ponure ska�y - nie zanotowano tu ani tajfun�w, ani innych wulkan�w. Baza nie 
og�osi nag�ego biologicznego alarmu - tu nie mo�e by� biologicznego alarmu - tu 
nie ma ani wirus�w, ani bakterii niebezpiecznych dla wielokom�rkowc�w. Niczego 
tu nie ma na tej planecie, opr�cz oceanu, ska� i kar�owatych drzew. Nie ma 
powodu narusza� instrukcji.
Nie ma te� powodu, aby jej przestrzega�. Na dowolnej przyzwoitej, czynnej 
biologicznie planecie, fig� bym tak sta� z r�kami w kieszeniach trzeciego dnia 
po wyl�dowaniu. Zwija�bym si� teraz jak w ukropie. Przygotowanie, uruchomienie i 
codzienna kontrola funkcjonowania wartownika-zwiadowcy. Zorganizowanie wok� 
statku - i wok� teren�w budowy - Strefy Absolutnego Bezpiecze�stwa 
Biologicznego. Zabezpieczenie wspomnianej SABB przed atakiem spod ziemi. Co dwie 
godziny kontrola i wymiana filtr�w - zewn�trznych pok�adowych, wewn�trznych 
pok�adowych i osobistych. Zbudowanie bunkra-cmentarza na wszystkie odpadki, w 
tym r�wnie� na zu�yte filtry. Co cztery godziny sterylizacja, degazyfikacja i 
dezaktywacja system�w sterowniczych cybernetycznych mechanizm�w. Kontrola 
informacji dostarczanej przez roboty medyczne dzia�aj�ce poza granicami SABB. No 
i r�ne pozosta�e drobiazgi - sondy meteorologiczne, zwiad sejsmiczny, stopie� 
speleologicznego bezpiecze�stwa, tajfuny, lawiny, uskoki, le�ne po�ary, wybuchy 
wulkan�w...
Wyobrazi�em sobie, jak w skafandrze, spocony, niewyspany, z�y i ju� nieco 
ot�pia�y przemywam w�z�y nerwowe grubasa Toma, jak wartownik-zwiadowca lata mi 
nad g�ow� i z uporem idioty po raz dwudziesty komunikuje, �e pod tym oto 
korzeniem pojawi�a si� straszliwa nakrapiana �aba nieznanego gatunku, a w 
s�uchawkach skrzecz� alarmuj�ce sygna�y okropnie zdenerwowanych robot�w s�u�by 
medycznej, kt�re stwierdzi�y, �e jaki� miejscowy wirus niestandardowo reaguje na 
pr�b� Baltermanca i w zwi�zku z tym teoretycznie mo�e prze�ama� blokad� 
biologiczn�. Van der Hoose, kt�ry, jak przysta�o na lekarza i kapitana, nie 
opuszcza statku, zawiadamia mnie z pewnym niepokojem, �e zaistnia�o 
niebezpiecze�stwo zatoni�cia w trz�sawisku, a Komow z lodowatym spokojem melduje 
przez radio, �e silnik glidera po�ar�y jakie� owady w rodzaju naszych mr�wek i 
�e te mr�wki w obecnej chwili przymierzaj� si� do jego skafandra... Uff! Ale na 
taka planet� naturalnie nikt by mnie nie zabra�. Zabrano mnie w�a�nie na tak� 
planet�, dla kt�rej nie pisze si� instrukcji. Nie s� potrzebne.
Przystan��em przed w�azem, otrz�sn��em piasek z but�w, posta�em chwil� z d�oni� 
na ciep�ej pulsuj�cej burcie, a potem nacisn��em b�on� palcem. Na statku r�wnie� 
by�o cicho, ale to by�a domowa cisza, cisza pustego i przytulnego mieszkania. 
Zrzuci�em doch� i poszed�em prosto na mostek. Nie zatrzyma�em si� przy swoim 
pulpicie - i tak widzia�em, �e wszystko jest w porz�dku - od razu usiad�em przy 
nadajniku. Depesze le�a�y na stoliku. W��czy�em szyfrator i zacz��em kodowa� 
tekst. W pierwszej
Komow podawa� Bazie wsp�rz�dne trzech ewentualnych obozowisk, meldowa�, �e 
narybek zosta� wczoraj wpuszczony do jeziora i radzi�, �eby Kitamura nie 
�pieszy� si� z gadami. To wszystko by�o mniej lub wi�cej zrozumia�e, ale z 
drugiej depeszy, skierowanej do Centralnego O�rodka Informacyjnego, zrozumia�em 
tylko tyle, �e Komowowi s� pilnie potrzebne dane wsp�czynnika Y dla 
dwunormalnego humanoida z czter...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin