Steve Perry
Człowiek, który nigdy nie chybiał
Przełożył Marcin Mortka
ŻOŁNIERZ, ZDRAJCA, TERRORYSTA
– OTO, JAK ZACZYNA SIĘ LEGENDA
„Spryt wojownika zwie się strategią”
Miyamoto Musashi
„Należy więc być lisem,
aby się poznać na sieciach,
i lwem, aby odstraszać wilków”
Machiavelli
„Prawdziwym złem jest system”
Pen
Dla Dianne – na zawsze
Niech szlag trafi Konfed!
Khadaji nabrał głęboko tchu i odprężył się, wydmuchując zarówno powietrze, jak i swój gniew. Ktoś musiał coś z tym zrobić. Ktoś musiał zatrzymać Konfed, musiał poluzować ów żelazny uścisk, musiał zakończyć codzienne szafowanie śmiercią.
Zwrócił twarz ku strugom deszczu. Kto? On? W pojedynkę? Choć przecież nawet największa armia składa się z pojedynczych ludzi. A jeśli człowiek potrafi zachować należytą uwagę, wykazać się sprytem i odpowiednimi umiejętnościami...
Tak! Trenował, uczył się. Wreszcie nadszedł czas, by zacząć działać!
Wyruszył na poszukiwanie człowieka, który tak dobrze władał osobliwą, bezgłośną bronią...
Jeden
Śmierć nadchodziła po niego między drzewami.
Nadchodziła pod postacią oddziału taktycznego – jeden człowiek w szpicy i trzech rozstawionych w łuk za jego plecami, optymalna liczba żołnierzy w możliwie najbezpieczniejszej konfiguracji. Często mówiło się, że siły zbrojne Konfedu trenują już tylko po to, by rozegrać ostatnią wojnę. Z pewnością była to prawda, lecz tych ostatnich wojen wybuchało wystarczająco wiele, by zapewnić Konfederacji tyle oddziałów przeznaczonych do walki na pustyni, w dżungli lub w zimnym klimacie, ile dusza zapragnie. Tych czterech żołnierzy przeszło szkolenie do walki w dżungli. Nosili kombinezony kamuflażowe klasy pierwszej z wirusowo-molekularnymi komputerami, które potrafiły dopasować ich barwy do otoczenia w przeciągu jednej czwartej sekundy. Uzbrojeni byli w parkery kalibru.177, krótkie, lecz mordercze karabinki z magazynkami mieszczącymi pięćset pocisków wybuchowych – po przestawieniu na ogień ciągły strzelec mógł dwiema seriami ściąć drzewo grube na pół metra. Na wyposażeniu oddziału znajdowały się również termosensory, implanty komunikacyjne, dopplery oraz broń osobista. Ci chłopcy stanowili najbardziej śmiercionośną i najlepiej wyposażoną elitę, jaką Konfed mógł wystawić, i bez wątpienia byli dobrzy w swoim fachu. Poruszali się w chłodnym lesie deszczowym w ciszy, nie wykonując zbędnych ruchów, w pełni skupieni na poszukiwaniu śladów Shambiarzy. Gdyby między drzewami coś się poruszyło, w okamgnieniu rozerwaliby to na strzępy kilkoma szybkimi seriami.
Khadaji czuł, że budzi się w nim strach. Czuł chłód w dole brzucha, tego dobrze znanego, choć zawsze nieproszonego gościa. Nauczył się z nim żyć, bo nie miał innego wyjścia, ale nigdy się do niego nie przyzwyczaił. Nabrał głęboko tchu i mocniej przywarł plecami do szorstkiego drzewa sumwin. Stawał się niewidzialny. Średnica pnia wynosiła trzy metry, nie mogli go zobaczyć, nawet gdyby nie miał ze sobą zakłócacza. Ich kierunkowe dopplery i termosensory nie były w stanie przejrzeć przez tak grube drzewo. Nasłuchiwał, jak przechodzą obok. Miękkie liście paproci ocierały się o ich kombinezony niemalże bezgłośne, a tysiącletni humus, uginający się pod podeszwami butów, wydawał jeszcze cichsze dźwięki. Mimo to Khadaji dokładnie wiedział, gdzie są jego przeciwnicy, kiedy oderwał się od drzewa.
Znalazł się za nimi – wysoki mężczyzna w brązowym ortoskafandrze ze spetsdödem przymocowanym do każdej dłoni. Wstrzymał na moment oddech, by uspokoić nerwy, po czym uniósł ręce w geście, jakim zwykły człowiek podniósłby dziecko. Maksymalnie wyprostował palce wskazujące, a wtedy każdy ze spetsdödów wystrzelił z cichym kaszlnięciem. Dwa trafienia przypominające odgłos stuknięcia o drewno.
Pozostali przeciwnicy okazali się diablo szybcy. Cechował ich doskonale wyćwiczony, bakteryjnie usprawniony refleks, ale w tym akurat przypadku wpojono im niewłaściwe instrukcje. Powinni byli paść na płask, a tymczasem zarówno żołnierz w szpicy, jak i ten, który go osłaniał na lewym odcinku łuku, odwrócili się błyskawicznie z karabinkami gotowymi do otwarcia ognia.
Khadaji znów wystrzelił ze spetsdödów. Strzałki dosięgły żołnierzy, gdy znajdowali się w połowie obrotu i byli zwróceni do niego bokiem, a nie plecami. Zwiadowca zdążył zacisnąć palec na spuście, nim upadł. Seria wystrzałów z broni kalibru.177 rozbrzmiała w gęstym lesie niezwykle donośnie. W powietrzu poniósł się cierpki zapach elektrochemicznych pocisków wybuchowych.
Ciała czterech żołnierzy znieruchomiały rozrzucone wśród paproci i zielistek. Podległe woli mięśnie zesztywniały niczym w okowach lodu, co zresztą stanowiło przyczynę, dla której joniczno-molekularno-chemiczne strzałki, którymi miotały spetsdödy, przezywano Spazmami. Trafieni przez nie ludzie nie umierali, ale przywrócenie ich do stanu używalności wymagało sześciomiesięcznego leczenia. Każdą ofiarę ukąszenia przez spetsdöd czekało pół roku intensywnej terapii fizycznej i psychicznej, co było nie tylko drogie, lecz także czasochłonne i wyczerpujące. Tym oto sposobem spetsdödy stawały się idealną bronią partyzantów – zabity żołnierz nie kosztował wiele, natomiast żołnierz „zaspazmowany” oznaczał masę roboty. Przy zastosowaniu odpowiedniej terapii nie umierał i bił wroga po kieszeni.
Khadaji odwrócił się, by odejść. Któryś z żołnierzy mógł uruchomić radio, a jeśli tak zrobił, na tę pozycję zmierzał już zwiad lotniczy. Ruszając, zerknął na żołnierzy. Na nodze jednego z nich zauważył plamę. Trudno było odgadnąć jej źródło ze względu na kombinezon kamuflażowy, który automatycznie zgrał kolor z tłem, na którym leżał trafiony, ale wyglądało to na krew.
Khadaji podszedł bliżej. Zgadza się. Najwyraźniej rozpaczliwy ogień żołnierza w szpicy zranił niewłaściwą osobę. Cholera!
Rzucił się do rannego. Nie, poprawka, do rannej, choć nie miało to większego znaczenia. Na jej udzie znajdował się krater wielkości jego pięści, co oznaczało, że w kilka minut wykrwawi się na śmierć.
Khadaji przez chwilę myślał intensywnie. Jak dotąd nikogo z nich nie zabił, a ta tutaj nie obciążyłaby jego karmy, sam przecież jej nie trafił. W dodatku zwiad lotniczy już mógł być w drodze.
Wymacał medkit i oderwał go od pasa. Z plastikowego opakowania wyjął opatrunek ciśnieniowy. Nadal mierząc do leżących żołnierzy, przytknął go do broczącej krwią nogi postrzelonej. Opatrunek zasyczał i przyssał się do brzegów rany. Podstawowy ośrodek decyzyjny natychmiast zasklepił odpowiednie arterie i żyły, zatrzymując upływ krwi. Jeśli rzeczywiście ktoś tu leciał, dziewczynie nic się nie stanie. Khadaji wiedział zaś, że gdy tylko wydostanie się z lasu, tak czy owak zadzwoni i złoży raport o pokonanym oddziale, więc nie groziło jej niebezpieczeństwo. Na Greaves, gdzie nie żyły żadne drapieżniki, największym zmartwieniem był deszcz.
Khadaji podniósł się i po raz ostatni obrzucił spojrzeniem znieruchomiałych żołnierzy, a potem ruszył susami w głąb lasu. Chociaż wyraźnie czuł, jak poziom adrenaliny spada i naraz ogarnia go znużenie, wyszczerzył zęby w uśmiechu. Shambiarze znów zaatakowali – wedle oficjalnych raportów ich liczba wahała się teraz między sześcioma a ośmioma setkami. Rozciągnął usta jeszcze szerzej. Gdyby ów oddział, który właśnie położył, okazał się szybszy, Shambiarze zostaliby wyeliminowani – w całości. A to dlatego, że to właśnie on, Emile Antoon Khadaji składał się na cały ruch oporu na Greaves. Sam jeden i nikt poza nim.
Od miejsca, gdzie czekało go kolejne zadanie, dzieliło go sześć kilometrów. Przebiegł cały ten dystans, nie przestając czujnie nasłuchiwać odgłosów zbliżającego się zwiadu lotniczego bądź innych oddziałów. Tymczasem w lesie panowała cisza, a w powietrzu wisiał ciężki zapach grzybów i pleśni, wywołany przez nocny deszcz. Rozmokła ziemia zapadała się pod stopami.
Ta część zadania również nie należała do łatwych, gdyż logistyka, bez względu na posiadane środki, stanowiła coraz większy problem. Kiedyś, na samym początku, była to dla Khadajego bułka z masłem. Machina Konfedu opanowała Greaves, podobnie jak tuzin innych pokojowo nastawionych światów, nie napotykając praktycznie na żaden opór. Nie było tu armii, a wśród rolników i rzemieślników, którzy składali się na większość populacji, nie powstało nawet żądne walki podziemie. Och, znalazło się paru studentów, którzy zaczęli rozprowadzać ulotki, ale ich działalność przeszła bez echa. Nie wydarzyło się nic istotnego aż do chwili, gdy zaczęto odnajdywać żołnierzy sparaliżowanych spazmami, gdzieś tak między dziesięcioma a dwudziestoma na dzień. Do komputera komendanta garnizonu w tajemniczy sposób dotarła wiadomość, z której wynikało, że odpowiedzialność za owe czyny biorą na siebie Oddziały Wyzwoleńcze Shamba, natychmiast ochrzczone przez żołnierzy liniowych Shambiarzami.
Khadaji uśmiechał się, biegnąc wąską ścieżką przez las. Uważał za doskonały pomysł nazwanie oddziałów wyzwoleńczych imieniem lorda Johna Reserve Shamby, bohatera wojennego dwudziestego drugiego wieku. Niestety, jedynie on sam mógł docenić ów dowcip. Bezpośrednią inspiracją była odpowiedź, jaką lord Shamba udzielił wojskom Konfedu w odpowiedzi na wezwanie do złożenia broni podczas bitwy pod Mwanamamke w systemie Bibi Arusi. Nie zważając na drobny fakt, że wróg pięćdziesięciokrotnie przewyższał go liczebnie, lord Shamba napisał:
Do Głównodowodzącego Oddziałów Uderzeniowych Konfederacji:
Sir, pierdol się pan.
Będziemy walczyć do ostatniego człowieka.
Dowcip polegał na tym, że gdyby podczas powstania na Greaves siłom Konfedu udało się zastrzelić pierwszego człowieka, byłby to zarazem człowiek ostatni.
Khadaji zwolnił do marszu na jakiś kilometr przed strefą patroli. Sprawdził zakłócacz, by się upewnić, że działa prawidłowo, pochylił się, rozprostował nogi i plecy, a potem wziął kilka głębokich wdechów. Ten sektor patrolowało troje ludzi – kompletne żółtodzioby, z tego co zdołał ustalić. Mógł ich zdjąć, wychodząc z miasta do lasu, ale wtedy musiałby się liczyć z trudnościami w drodze powrotnej. Wojskowi Konfedu przestrzegali surowej dyscypliny i nie należeli do szczególnych bystrzaków, ale nie oznaczało to, że byli kompletnymi głupkami. Gdyby zdjął tych troje, na pewno zastąpiliby ich weterani, którym bardziej zależało na zachowaniu zdolności do wykonywania zadań niż udowadnianiu, jakich twardzieli zrobiło z nich szkolenie.
Wyminięcie pierwszego żołnierza okazało się tak proste, że Khadaji poczuł wręcz rozczarowanie. Przeszedł obok niego w odległości pięciu metrów i nie został zauważony. Chłopak – nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy lata – stał w cieniu niewielkiej jodły. Nie było szczególnie ciepło, ale on wcisnął się w kombinezon klasy drugiej, co oznaczało, że już w chwilę po jego założeniu spocił się jak mysz. Uniósł więc gogle i ściągnął ciasny kaptur, wystawiając twarz na chłodniejsze powietrze. Gdyby Khadaji był wyższym stopniem oficerem Konfedu, ten żółtodziób znalazłby się w poważnych opałach.
– Przepraszam, jak dojść do Hartman Street?
Chłopak odwrócił się zaskoczony. Już zaczął unosić parkera, ale znieruchomiał, gdy ujrzał wyglądającego całkiem niegroźnie wysokiego mężczyznę z pustymi dłońmi, ubranego w ortoskafander.
– Ja pierdzielę, czubku jeden, mam cię oduczyć takiego zachodzenia ludzi od tyłu? – Żołnierz rozluźnił się nieco, widząc, że Khadaji nie ma broni i uśmiecha się.
Shambiarz wzruszył ramionami i podniósł lewą rękę, wyprostowując palec wskazujący.
– Bardzo przepraszam.
Niewielka strzałka trafiła żołnierza prosto w czoło i odrzuciła mu głowę. Nim upadł na ziemię, Spazm przejął nad nim kontrolę. Najsilniejsze mięśnie zesztywniały – chłopak miał dobrze rozwinięte tricepsy i mięśnie czworogłowe uda, więc jego ręce i nogi zamarły rozrzucone.
Khadaji pokręcił głową. Nie bawiło go to. Za jakieś sześć miesięcy ten nieszczęśnik, o ile dopisze mu szczęście, będzie w stanie opowiedzieć o mężczyźnie, który go postrzelił. Nim to nastąpi, spędzi dużo, aż za dużo czasu na rozmyślaniu o tym, co mu się przytrafiło. Spazm unieruchamiał mięśnie, oszczędzając umysł i pamięć, które nimi kierowały. Teraz chłopak nie wykrztusi z siebie słowa, ale będzie rozpamiętywał własną głupotę. Czekała go surowa kara – i kara zarazem konieczna. Każde działanie podejmowane przez Khadajego podyktowane było koniecznością, choć gdyby nawet poświęcił kilka godzin na wyjaśnienia, ten żołnierz nigdy by jej nie zrozumiał.
Jego towarzysz miał zapięty kombinezon. Druga klasa potrafiła zatrzymać strzałkę, ale do konstrukcji idealnej nieco jej brakowało. Rękawice, nogawki i kaptur zostały zaprojektowane w taki sposób, by zachodziły na inne elementy, ale materiał musiał być cieńszy w miejscach zgięcia rąk i nóg, żeby zapewnić użytkownikowi swobodę ruchu. Khadaji wystrzelił po jakichś dwóch minutach, gdy żołnierz zaczął się przeciągać. Strzałka utkwiła w cienkiej fałdzie materiału po wewnętrznej stronie lewego kolana, w pasemku o szerokości ledwie kilku milimetrów. Był to trudny strzał, ale ekspert w posługiwaniu się spetsdödami potrafił przeciąć ważkę w locie, a potem jeszcze poczęstować strzałkami spadające połówki ciała. Z chwilą wynalezienia spetsdödów umiejętność precyzyjnego celowania wyniesiono do rangi sztuki. Samo słowo „spetsdöd” znaczyło zresztą „precyzyjna śmierć”.
Las niespodziewanie ożył w ogniu karabinka parkera nastawionego na ogień automatyczny, powietrze wypełnił trzask przypominający darcie płótna. Kule rozdzierały krzaki i pnie drzew na wysokości pasa człowieka. Khadaji znalazł się na ziemi, nim pierwsze liście opadły na runo. A więc trzeci z żołnierzy został zaalarmowany. Albo coś usłyszał, albo któremuś z pozostałych udało się uruchomić łączność. Nie miało to zresztą znaczenia. Może i walił do cieni, ale bez wątpienia wezwał już posiłki. Khadaji czołgał się, unikając ostrzału, a gdy wymknął się poza pole widzenia, wstał i rzucił się do biegu. Czuł, jak kolce ocierają się o materiał ortoskafandra, próbując go przebić, lecz bez powodzenia. Wymijał drzewa i większe krzewy, po mniejszej roślinności biegł bez wahania. Nie było czasu na finezję, musiał się znaleźć jak najdalej, nim przybędzie wsparcie.
Wypadł z lasu między szeregi magazynów dzielnicy składowej. Zatrzymał się. Jakieś pół kilometra za jego plecami przerażony żołnierz nadal masakrował poszycie lasu.
Istniało niewiele sposobów na zamaskowanie spetsdödów przymocowanych do wnętrza ręki. Khadaji poluzował plastykową tkankę, która wiązała broń z ciałem, a potem odkleił oba miotacze. Znalazł kosz na śmieci wypełniony złomem i wepchnął je na sam spód. Nie dbał o to, czy ktoś je znajdzie, zostało mu ich całkiem sporo – większa część pojemnika ukradzionego z wojskowego transportu. Znajdowało się w nim dwadzieścia spetsdödów i dziesięć tysięcy Spazmów, a owa liczba – dziesięć tysięcy – znaczyła dla Khadajego bardzo wiele.
Bez broni czuł się nagi, ale mimo to wyszedł na ulicę tak pewny siebie, jakby był jej panem i skierował się ku „Nefrytowemu Kwiatu”. Miał jeszcze mnóstwo czasu, by wziąć stamtąd kolejną parę spetsdödów przed rozpoczęciem realizacji ostatniego zadania. Jak dotąd, wyeliminował tylko pięciu najlepszych ludzi Konfedu i musiał unieszkodliwić co najmniej ośmiu kolejnych, by wypełnić plan. Średnia, jaką sobie założył – stu tygodniowo – sprawiała mu coraz większy kłopot. Działał tu już prawie pół roku i wiedział, że pierwsi żołnierze niebawem wyjdą z paraliżu wywołanego przez Spazm, a to oznaczało koniec. Nawet gdyby dowództwo Konfedu próbowało zatuszować sprawę i tak rozniosą się plotki, że wszyscy postrzeleni podają ten sam rysopis. Oczywiście, z początku nikt w to nie uwierzy, ale zeznania na pewno zasieją ziarno niepewności.
Wojskowi Konfedu nigdy nie przyznają, że jeden człowiek symulował akcje setek bojowników, a armijny PR wyszydzi podejrzenie, że pojedynczy zabójca wyeliminował kilka tysięcy wyszkolonych żołnierzy. Co gorsza, gdy prawda wyjdzie na jaw, Khadaji będzie zmuszony zakończyć działalność. Do tej pory szukano całych grup uzbrojonych partyzantów, a nie właściciela „Nefrytowego Kwiatu”, największego rekreacyjnego pubu chemicznego w mieście, człowieka, którego interes opierał się na współpracy z wojskiem.
To przecież żołnierze stanowili gros jego klienteli. Żołnierze potrzebowali rekrechemu niemalże tak bardzo jak seksu, a „Nefrytowy Kwiat” zapewniał i jedno, i drugie w wielkiej obfitości. Wpadało do niego nawet kilku sub-befali, a Khadaji dopełnił wszelkich starań, by wyżsi stopniem konfederaci dostawali najlepsze dziwki obu płci, zaś pierwszy drink czy skręt dla klienta o randze powyżej żołnierza liniowego był zawsze na koszt firmy. Khadaji cieszył się w mieście sporą popularnością.
Jeszcze dwa sektory patrolowe, jeszcze ośmiu żołnierzy. Westchnął. Minęło prawie sześć miesięcy, a on był już zmęczony. Mimo że ani razu nie ogarnęły go wątpliwości co do sensu prowadzonych działań, w końcu dopadło go znużenie. Ale jeszcze trochę. Jeszcze tylko kilku żołnierzy.
Westchnął ponownie i przyspieszył kroku. Minął go patrol zmierzający w przeciwnym kierunku. Na jego widok wszyscy uprzejmie skinęli głowami, a Khadaji odpowiedział uśmiechem. Wiedział, że pewnie niedługo znów się z nimi zobaczy.
W tych czy innych okolicznościach.
Dwa
Drzwi lokalu „Nefrytowy Kwiat” były zawsze otwarte. Zanim wojska Konfedu zaszczyciły Greaves wizytą ogromnych sił taktycznych, ów pub rekrechemiczny serwował miejscowym niewielki wybór alkoholi, środków nasennych, słabszych halucynogenów i substancji poprawiających nastrój. Klientami zainteresowanymi seksem zajmowały się dwie, trzy pracujące tam dorywczo prostytutki, a sam interes w najlepszym razie wychodził na zero. Przybycie wielkiej ilości wojska, a w ślad za nim rzeszy cywilnej administracji oznaczało, że „Nefrytowy Kwiat” czekają wielkie zmiany. Człowiek chciwy i doskonale przygotowany dorobiłby się dzięki temu fortuny, ale poprzedni właściciel był zmęczonym starcem, ani myślącym obsługiwać tłumy żołnierzy oraz znudzonych małżonków z dziećmi, których Konfed wysyłał na tę planetę. Gdy Khadaji zamachał mu przed nosem odpowiednio grubym plikiem standardów, staruszek z radością zgodził się sprzedać interes.
Khadaji rozejrzał się po głównej sali. Pomimo wczesnej pory – dochodziła dopiero czwarta po południu – w lokalu panował tłok. Nawet po rozluźnieniu zasad lokalnego podziału na strefy na zewnątrz zwykle ciągnęła się kolejka oczekujących na miejsca. Khadaji zawsze trzymał w zapasie około tuzina pokojów dla wyższych rangą oficerów, którzy mieliby ochotę sobie wypić, przyćpać czy popieprzyć. Bramkarz Anjue sprawdzał holoprojekcje każdego oficera o randze wyższej od lojtnanta i gdy takowy się pojawił, natychmiast prowadził go na przód kolejki i zapraszał do środka. Stopień, jak zwykle, wiązał się z przywilejami. Żołnierze liniowi mogli narzekać i zgrzytać zębami, ale wszyscy ci, którzy grzali tyłkami wyższe stołki, co do jednego uśmiechali się na widok Khadajego.
W głównej sali, ośmiokątnej i przyciemnionej, mieściło się sześćdziesiąt okrągłych stołów, a przy każdym cztery taborety. Pierwszą rzeczą, którą Khadaji zlecił po zakupie pubu, było przymocowanie wszystkich tych mebli do podłogi. Gdy ogłosił, że poszukuje bramkarza, otrzymał trzydzieści podań. Pierwszy test polegał na sprawdzeniu, czy kandydat zdoła przesunąć jakikolwiek mebel. Dwóch wyrwało po taborecie, a pewna kobieta z głośnym wrzaskiem odłamała blat stołu. Cóż, wykazała się sprytem. Pozostali oblali. Khadaji przyjął całą trójkę i kazał założyć dłuższe śruby. Gdy dochodziło do rozrób, przynajmniej nikt nie obrywał miejscowym meblem, a zanim atmosfera stawała się nazbyt gorąca, pojawiali się Bork, Sleel lub Dirisha, by uspokoić towarzystwo. Trudno sprzeczać się z mężczyzną, który trzyma cię jakieś pół metra nad ziemią lub z kobietą, która jednym ciosem łamie trzy żebra. W „Nefrytowym Kwiecie” do awantur dochodziło naprawdę rzadko.
– Hej, Emile, jak leci?
Khadaji spojrzał w prawo i dostrzegł lojtnanta Subru palącego skręta. Ciemna twarz mężczyzny niemalże niknęła za chmurą purpurowo-czarnego dymu.
– Powoli, Subbie, powolutku, jak zwykle – uśmiechnął się szeroko. – A jak tam żołnierska dola?
Lojtnant pokręcił głową i wydmuchnął kłąb aromatycznego dymu. Khadajego otoczył zapach owoców nerkowca.
– Mieliśmy dzisiaj kupę roboty, Emile. Słyszałem, że w promieniu pięćdziesięciu kilosów od miasta doszło do kilkunastu potyczek.
Khadaji uniósł brew, próbując udać zaskoczenie.
– Serio? Dorwaliście jakichś Shambiarzy?
Ciemnoskóry żołnierz pokiwał głową.
– Z tego, co słyszałem, rozwaliliśmy czternastu. Jedna z naszych oberwała, ale się wyliże.
Ukrycie uśmiechu nie kosztowało Khadajego zbyt wiele wysiłku. Nie po raz pierwszy zapoznawano go z podobnymi statystykami.
– Nieźle się sprawiliście.
– No, żebyś wiedział. Jeszcze trochę, a całkiem ich wykurzymy. Jedyny problem w tym, że z tego, co słyszałem, wywiad znów zwiększył szacunki związane z ich liczebnością. Wliczając tych, których rozwaliliśmy, partyzanci liczą podobno około tysiąca bojowników.
Khadaji pokręcił głową.
– Skąd oni się biorą?
– Wywiad sam chciałby to wiedzieć, i to bardzo. Słyszałem, że Stary gotów jest oddać lewe jajo i kilo bauksytu za szansę dorwania przywódców podziemia. – Subru pyknął raz jeszcze. – Byłeś kiedyś w wojsku, Emile?
Khadaji uśmiechnął się.
– Pewnie. Przesiedziałem całą służbę na stołku, majstrując przy dyskach oddziału zaopatrzeniowego. Nie robiłem nic poza wciskaniem przycisków. Prochu nigdy nie wąchałem.
– Co ty? W której jednostce byłeś?
– 14-788 Korpus Kwatermistrzowski na Tomodachi. Ładnych parę lat temu.
Ta jednostka naprawdę istniała. Khadaji poznał służących w niej ludzi, gdy przechodził szkolenie, ale jego prawdziwy oddział nosił oznaczenie 14-433 Centplex Uderzeniowy i nawąchał się dużo więcej prochu niż większość żołnierzy tego świata. O wiele za dużo.
Lojtnant pokiwał głową, niezbyt zainteresowany opowieścią. Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu wolnego taboretu.
– Emile, która dziś się tarza w pościeli? Masz na rozkładzie jazdy jakąś pannę wartą mojej tygodniówki?
– Jest akurat Marj, jest Brin, Roj, Davasito i... niech no spojrzę... Wydaje mi się, że o osiemnastej zaczyna zmianę Siostrzyczka Imadło.
– Siostrzyczka Imadło, powiadasz? Słyszałem, że jest dobra. No i nieźle sobie liczy.
– Niech cię to nie zniechęci, Subbie. Skąd możesz wiedzieć, kiedy cię wytargają z tego klimatyzowanego T-plexu i popędzą na pierwszą linię?
– Kurwa, stary, musieliby mnie końmi ciągnąć. No, ale w sumie racja, jeszcze mnie rozjedzie jakiś czołg poduszkowy na ulicy. Ma osiemnaście lat, powiadasz?
– Szepnę jej słówko, jeśli chcesz. Może dostaniesz oficerski rabacik.
Lojtnant Subru skinął głową.
...
noczesc