Science Fiction 12.pdf

(7471 KB) Pobierz
10072089 UNPDF
10072089.003.png
literatura
Brudny Harry
O Harrym Potterze napisano wiele. Więcej chyba, niż sama autorka zdążyła
przelać na papier, choć widać, że niezmiernie się starała. To chyba zrozumiałe,
że krytycy i kretyni poświęcają wiele miejsca pozycji, która odniosła tak wielki
sukces komercyjny. Ale nie ma powodów do niepokoju. Ten wstępniak nie
będzie poświęcony kolejnej analizie serii książek pani Rowlings. Nie będę się
też zajmował ocenianiem tego czy w istocie jest to dzieło satanistyczne, jak
twierdzi jedna frakcja, czy też antyrodzinna propaganda newage'owa. To tematy
na zgoła inną pogadankę.
Postaram się zaprezentować zupełnie inny aspekt Potteryzmu. Pytanie, z
którym zamierzam się dzisiaj zmierzyć, brzmi: Czy Harry Potter zniszczył
czytelnictwo fantastyczne w Polsce?
Brzmi śmiesznie, nieprawdaż? Ale wcale śmieszne nie jest. Wielu ludzi
uważa, że cykl o małym czarodzieju jest błogosławieństwem, gdyż sprawił, że
dzisiejsze nastolatki, a nawet młodsze dzieci, sięgnęły po książkę. Zaczęły
czytać, chociaż do niedawna gardziły wręcz słowem pisanym, czyniąc od czasu
do czasu wyjątek dla kolorowego pisma czy komiksu. Nie sposób się z takim
stwierdzeniem nie zgodzić. Na pierwszy rzut oka jest bardzo spójne logicznie i
poparte doskonale znanymi danymi o sprzedaży. Ale czy w rzeczy samej mamy
do czynienia z przełomem?
Spójrzmy na to z nieco innej strony. W przypadku Harry'ego Pottera, jak i
święcących podobne sukcesy Pokemonów, mamy do czynienia z modą na
określony produkt. Produkt specyficzny, potteropodobny. Cały mechanizm
opiera się na prostym pomyśle. Marketingowy sukces książki, filmu czy gry
sprawia, że rusza ogromny strumień wyrobów z nimi związanych. Zabawki,
zeszyty, kalendarze, dodatki i co tam jeszcze sobie wymyślicie. Sam
kilkusettysięczny nakład kolejnego tomu przygód Harry'ego ściągnął z rynku
niemal szesnaście milionów złotych w ciągu zaledwie kilku tygodni
rozpowszechniania. To proste obliczenie - nakład przemnożony przez cenę.
Do tego należy dodać kolejne dziesiątki złotych, które są bądź będą wydane w
najbliższym czasie, na grę komputerową, film, magiczną różdżkę, figurki. W
zależności od zamożności konsumenta może to być nawet 200-300 złotych. Ale
zostawmy na razie dodatki. Zajmijmy się samą książką. Zadam raz jeszcze
interesujące nas pytanie: Czy Harry Potter zniszczył czytelnictwo fantastyczne
w Polsce? Aby na nie odpowiedzieć, posłużę się pewnym przykładem sprzed
czterech lat. Wtedy to do Polski trafił wielki hit kinowy „Titanic". Film, który
odniósł ogromny sukces kasowy, najpierw w kinach, potem na kasetach wideo.
Wtedy to w branży" kinowej zapanowała prawdziwa panika. Wielki sukces jednej
pozycji powodował, że pozostałe filmy, które wchodziły na rynek w tym samym
czasie, poniosły sromotną klęskę bez względu na jakość, jaką sobą
prezentowały. Okazało się wtedy, że im większy sukces odnosi megahit, tym
dłuższy i głębszy kryzys czeka resztę branży. Związane jest to z prostą
zależnością. Ilość pieniędzy przeznaczonych na kulturę jest wartością stałą.
Jeżeli, jako społeczeństwo, wydajemy miesięcznie 10 milionów złotych (to
wartość przykładowa, proszę nie traktować jej jako założenia realnego), to w
momencie pojawienia się na rynku pozycji hitowej, kwota ta nie ulegnie
widocznemu powiększeniu. Szacuje się, że obecnie wzrost taki nie przekroczy
15 procent.
Następstwa takiej kumulacji są łatwe do przewidzenia. Część pieniędzy
przeznaczonych na zakup innych pozycji znika z budżetów domowych, trafiając
tylko na jedno konto. 450 tysięcy książek (takie są ostanie dane sprzedaży tomu
czwartego „HP") to jeszcze nie wszystko. Do tego należy dodać 100, a może i
200 tysięcy książek z poprzednich edycji, niesionych na fali reklamy i sukcesu.
Teraz dochodzi jeszcze film, który z pewnością będzie jednym z najbardziej
kasowych przebojów tego roku w kinach. Dwa miliony widzów wydają się
formalnością, a to oznacza kolejne 30 milionów, które znikną z rynku w krótkim
czasie. To musi się odbić na nakładach sprzedawanych książek i czasopism,
takiej kumulacji już dawno nie było. A to jeszcze nie koniec. Już mamy na
ekranach kolejny hit. „Władca pierścieni" zgarnie podobną pulę pieniędzy i
najprawdopodobniej dokończy dzieła, blokując najbliższy kwartał. W sytuacji,
gdy oszczędności wielu rodzin stopniały do zera, a reakcje na dziurę budżetową
postawiły naszą gospodarkę na skraju recesji, można się spodziewać kilku
następstw takiego stanu rzeczy. Jedno z nich zakłada, że sprzedaż wielu z
wydawanych w tym czasie tytułów spadnie jeszcze bardziej, co przy coraz
częściej spotykanych nakładach rzędu 1500-2000 egzemplarzy może być
katastrofalne dla wielu autorów i wydawnictw. Dalszy spadek nakładów wymusi
kolejne podwyżki, i tak spirala bezsensu będzie się nakręcać, dopóki coś w niej
nie pęknie. Jak to pięknie określił ostatnio Jacek Dukaj, nadchodzi czas
oczyszczenia.
Dalia Trusinowskaja
Milena Wójtowicz
Eugeniusz Dębski
Krzysztof Kochański
Tomasz Jerzy Matczak
Jakub Kaliszewski
Tomasz Pacy ń ski
felietony
Andrzej Ziemia ń ski
Tomasz Pacyński
komiks
Robert J. Szmidt
10072089.004.png 10072089.005.png
DALIA TRUSKINOWSKAJA
W TOREBCE NIE MA ŻYCIA
- Ja tu... z ogłoszenia...
- Ach, z ogłoszenia. No, no...
- Ty tutejszym dziadkiem jesteś, tak?
- Dziadkiem. A ty, jak powiadasz, z ogłoszenia?
Dobra, wchodź...
Krótki ten dialog miał miejsce w pawlaczu
wspaniałego czteropokojowego mieszkania, dokładnie
tam, gdzie, przesłonięty walizkami, znajdował się
otwór, przez który przechodziły przewody telefoniczne
i od licznika.
Należy powiedzieć, że pawlacze każdego
zamieszkałego lokum bardzo zadziwiłyby gospodarzy,
gdyby im przyszło kiedyś do głowy sprawdzić, co też
za klamoty wypełniają te przestrzenie. Wtedy
okazałoby się, że niepotrzebne, jak się wydawało,
przedmioty, zmieniły się. Z zamkniętej walizki, na
przykład, wyjęto starą dekoracyjną powłoczkę,
wełnianą, w rustykalnym stylu, i złożono ją tak, że stała
się kanapą z podłokietnikami. Malutka puszeczka z
resztką farby, zapomniana po zakończonym pięć lat
temu remoncie, przykryta czystym papierem
przeistoczyła się w stół. Podobna przemiana dokonała
się z brezentową rękawicą, też pozostałością po
remoncie, która to rękawica została sprytnie
przymocowana do otworu, żeby nie ciągnęło. Stała tam
też druga puszka z farbą - można było się nią zasłonić,
gdyby nagle pojawili się nieproszeni goście.
Gospodarz, domowy chochlik, dziadek Fieoktist
Stiepanycz, wpuścił gościa, ale, żeby być szczerym, bez
entuzjazmu.
No bo i z czego tu się cieszyć? Przybyły zgoła nie
przypominał chochlika torebkowego. Chudy,
rozczochrany, wymięty, niezadbany, i patrzył jakoś tak
ponuro. Niedobrze patrzył.
- Mleka? - zapytał Fieoktist Stiepanycz. - Gospodyni
dobra, częstuje. Kocia karma - proszę bardzo.
Kieliszeczek dla mnie trzyma na pawlaczu. A ja do
fiolki przelałem. Winko znakomite, kagor.
Domowy był pulchny i kudłaty, wyglądał tak, jak
powinien wyglądać domowy dziadek w bogatym
mieszkaniu, i częstując gościa, wyraźnie przechwalał
się swoją sytuacją- oto, jak można syto sobie żyć, nawet
częstować możemy.
- Syty jestem! - warknął gość, choć po oczach widać
było, że głodny, oj, głodny...
Usiadł nie na kanapie gospodarza, tylko przykucnął
pod ścianą, opierając się plecami o ściankę walizki.
- Jak chcesz. Chciałbyś, jak rozumiem, torebkowym
zostać? -No...
- A pracowałeś już jako torebkowy?
- No... pracowałem.
Fieoktist Stiepanycz nie lubił kłamczuchów. Za
kłamstwo mógł nawet przegonić - raz i na zawsze. Ale
ten gamoń jakby i nie kłamał.
- To-reb-ko-wym! - dobitnie sprecyzował dziadek. -
W damskiej torebce. Służyłeś?
- W damskiej - nie. Bo co? Czy to taka
skomplikowana sprawa? Ileż tam tych bambetli się
nazbiera, w torebce? - Pytanie było jednocześnie i
retoryczne, i nieco pogardliwe. - Torebeczki to
maleństwa przecież.
- Ale zawartość, chłopcze... Z samymi cieniami do
powiek ile roboty! - rzucił Fieoktist Stiepanycz. -
Pudełeczko otwiera się, a te cienie są jak z mąki, taka
płaska grudka, rozpadają się i cała torebka jest
zabrudzona. Albo pilniczek do paznokci. Pani nigdy go
na miejsce nie kładzie, tak sobie wrzuca, byle jak, a
pilniczek drze podszewkę. Albo ten, powiedzmy,
notesik - trzeba pilnować, żeby się stronice nie
zaginały.
- Pilnować mogę - zgodził się gość. - To jak: wolne
jeszcze to miejsce?
- Ty jesteś trzeci - zakomunikował dziadek. -
Babunia z piątego mieszkania prosiła, żeby ją przyjąć -
coś tam z dziadkiem się posprzeczali, do rozwodu
doszło. Jak popatrzyła do tej torebki: „Oj, matko -
powiada - samo sprzątanie - głowy urwanie! A
papierków ile! Nie wiadomo, które można wyrzucić - a
jak się wyrzuci jakiś potrzebny?" Potem jeszcze wpadł
teczko- wy. Nieszczęście z nim, że hej! Jego chłopiec
szkołę skończył, teczka już mu niepotrzebna, wyrzucili
na śmietnik. Pokazałem mu torebkę, a ten się rozkichał
- uczulenie na perfumy...
- A ta babcia... nie wróci? - zdecydował wyjaśnić
wszystkie warianty gość.
- Nieee, nie wróci. Czyjej tam z dziadkiem źle? Tyle
tylko, że on nie pozwala telewizji oglądać, a ona już się
przyzwyczaiła. Sam powiedz - tam ona jest domową,
gospodynią, osobą szanowaną, a tu kim by była?
Torebkowa! To znaczy - pod moim kierownictwem.
- No, to bierzesz mnie czy nie?
- Może na okres próbny, czy jak? - zadał sobie
samemu pytanie dziadek. - Dwa tygodnie. Zgoda?
- Zgoda.
- To się rozgość. Powiem ci szczerze - gdyby nie
pilna potrzeba, nie wziąłbym cię. Ale ona, ta nasza
pani, z powodu torebki zaczęła już wpadać w szał.
Wrzeszczy na całe gardło: „Nic znaleźć nie można!" A
torebka, powiem ci, francuska, sześć przegródek, i
jeszcze z drugiej strony sekretna kieszonka, a to też
opieki wymaga. Ona tam często pieniądze nosi - sam
rozumiesz.
Fieoktist Stiepanycz westchnął przeciągle.
2 / 2002
W TOREBCE NIE MA ŻYCIA
10072089.006.png
DALIA TRUSKINOWSKAJA
- Kiedy pani wpada w szał, to cały dom staje na
głowie - poskarżył się. - Aż chęć nachodzi, żeby sobie
innego domu poszukać. Bo jak spokój, to lepszej nie
znajdziesz. Pracowita! Pieniędzy na dom nie żałuje.
Tylko pan nasz jakiś taki nieudany... No, sam
zobaczysz...
- Pije może? - domyślił się kandydat na
torebkowego.
- Gorzej. Śmiało sobie powiedzmy: darmozjad. Leń.
Możesz go w ogóle nie brać pod uwagę. Wszystko
trzeba robić pod panią. Aha, jeszcze jedno! Kota aby
nie ganiaj! Kota mamy poważnego, perskiego.
Przekazała mi go w moje ręce jak trzeba! Przyniosła,
jak jeszcze był kociakiem, i tak, wiesz, po staremu,
powiada: „Oto, dziadku, na mieszkanie bogate, zwierzę
kudłate, ty go strzeż, niech w zgodzie żyje zwierz!"
- Z kotem nie będzie kłopotu - posępnie oświadczył
gość.
- Dwa tygodnie, okres próbny. A jak cię zwą?
- Prochor.
- To się rozgość, Prochor. Dokumenty masz? No, to
daj, wpiszę, że wzięty na torebkowego, na okres
próbny...
- A po co mi to? - odżegnał się nowy torebkowy. -
Obejdzie się i bez tego. Do emerytury jeszcze mam
daleko.
- Jak chcesz...
- Dziadku, a czyś ty ich lodówkę widział?! - Prochor
tak się zdenerwował, że aż zaczął krzyczeć. - To jest,
dziadku, całe miasto, i tam powinno urzędować trzech
lodówkowych, żeby jaki taki porządek utrzymać! A oni
chcą wszystko na jednego, wpakować!
- Wiem, gospodarz tam surowy, Polikarp Fiedotycz -
zgodził się dziadek. - Podobnie jak ja: okrutnie
darmozjadów nie lubi. Ale przecież jeszcze mieszkanie
trzydzieści trzy szukało do szafy pilnującego, nie wiem,
zresztą, po co...
- Byłem tam.
- No i co tam oni mają za szafę, że aż oddzielny
gospodarz im potrzebny? - zainteresował się Fieoktist
Stiepanycz. - Pytałem, ale tamtejszy dziadek coś nie
puszcza pary z ust.
- Przez tę szafę dziadek łzami się zalewa! - nie
wiadomo dlaczego wesoło, niemal śmiejąc się, zaczął
Prochor. - Syn tamecznych gospodarzy bawi się takim
tam żelastwem. Ono się u niego w pokoju nie mieści,
więc u rodziców półkę w szafie wybłagał. I całe to
żelastwo po szafie się rozpełzło! Zero porządku!
- No tak, żelastwo rzecz niebezpieczna - zgodził się
Fieoktist Stiepanycz. - A ty czego zęby szczerzysz?
- Tamtejszy dziadek opowiadał, że łaził po szafie,
usiłując jakiś porządek zaprowadzić, i nagle za
drzwiczkami słyszy: przekleństwa się sypią, że niby
matka zdechła! Drzwi się otwierają! On aż się za serce
złapał, ledwo zdążył uciec, siedzi w kącie, jęczy, łzy
ociera. Pani tam dobra była, czuła. „Cóż to za
parszywiec w rodzinie wyrósł - płacze - że matka mu
odu- marła, a ten takimi słowami! Jak teraz w domu
będzie, bez gospodyni?" A chłopak sięgnął po te swoje
żelaza, wyjął jedno i do kogoś, tam w pokoju
siedzącego, tak wrzeszczy: „Że zdechła, to betka,
wyrzucimy ją na śmietnik, znalazłem tu drugą, trochę
gorsza, ale ujdzie!" I wywlókł to swoje żelastwo. No to
wtedy dziadek z trzydziestego trzeciego mieszkania
powiedział, że żelazo zastępuje mu matkę, ojca, ciotki,
wujków i nawet, przebacz Panie, kobiety. No to niech i
dalej tak żyje, tfu!
- A to przeklął, znaczy się. A niedobrze jest
domowego dziadka złościć... Wyjdzie na jego słowa.
No, dobra, powodzenia życzę, Prochorze! Rozejrzyj się
po gospodarstwie. Tu masz dziurkę, za podkładką -
ciasnawa, ale przyzwyczaisz się.
- Przyzwyczaję. Dziękuję, dziadku.
- No właśnie.
Do rana Prochor zapoznawał się z torebkowym
gospodarstwem. Na razie porządku nie robił - trochę
tylko kurz uprzątnął i nową, ale zakurzoną gumę do
żucia. Przeliczył pieniądze w sekretnej kieszonce. Trafił
na zakrętkę od pióra, pióra nie znalazł, postanowił
poczekać - może się znajdzie. Drobne monety pozbierał
i włożył do kieszeni, gdzie leżały wizytówki.
Rano, słysząc głosy, ukrył się.
Państwo śniadali w kuchni. Ona dowodziła. Męski
głos tylko coś mamrotał. Potem dziarska dłoń chwyciła
torebkę - i zaczął się dzień!
***
W nocy, kiedy rodzina zapadła w sen, Fieoktist
Stiepanycz poprowadził Prochora, żeby przejął
stanowisko.
Torebka leżała w gościnnym na fotelu. Obok spał
wielki rudy kocur.
- Oto twoje miejsce pracy - poważnie oświadczył
dziadek. - Zapamiętaj! Tym maluje twarzyczkę. To
wszystko musi w kosmetyczce leżeć. Te karteczki, to
wizytówki. Składaj je do bocznej kieszonki. To ważne!
Szczególnie pilnuj gum do żucia! Ona otwiera paczkę i
wrzuca do torebki nie patrząc, a ty nie pozwól, żeby się
te białe poduszeczki rozsypały, opakowanie zaciśnij...
A! O, to jest najmniej przyjemne. Ale taka też i twoja
praca.
- Co to za świństwo? - zdziwił się Proćhor.
- No, wiesz, żuje tę gumę, aż tu nagle zjawia się ktoś
i niegrzecznie jest przy nim żuć, a kosza na śmieci w
pobliżu nie ma. Więc ona - pac! do torebki! Jak do
podkładki się przyklei, nie oderwiesz nawet zębami!
Albo jakieś potrzebne papierki sklei. Jak zobaczysz
taką gumę - trzymaj jakiś papierek w pogotowiu i od
razu ją łap.
- Ona pluje, a ja mam łapać? - sprecyzował Prochor.
- Wiesz, przyjacielu, nikt cię tu na siłę nie ciągnął -
przypomniał mu Fieoktist Stiepanycz. - Przecież wiem,
na dole za kaloryferem są też inne ogłoszenia. Na
przykład do mieszkania numer czterdzieści pięć
poszukują lodówkowego.
2 /2002
10072089.001.png
W TOREBCE NIE MA ŻYCIA
Torebka otwierała się ze dwieście razy.
Wypielęgnowane palce wpijały się w zestaw
niezbędnych drobiazgów. Po pierwsze, pani włożyła do
największej przegródki telefon komórkowy. Prochor
taką rzecz widział po raz pierwszy w życiu - ale
przedmiot był duży, gładki, akuratny, i jak się
wydawało, wielkiej troski z jego strony nie wymagał.
Futerał z okularami też wydał mu się bezpieczny.
Czekał Prochor na klucze od mieszkania - ale nie
doczekał się. Gospodyni miała je na jednym łańcuszku
z kluczykiem do stacyjki.
Stanowisko torebkowego okazało się dość
wyczerpujące. Ledwo nadążał kryć się w swojej norce.
Pod koniec dnia Prochor czuł się tak zmęczony, jakby
worki z kaszą perłową i gryczaną wyładowywał.
Samych gum do żucia wyłapał ze sześć.
Wieczorem, kiedy pani, zostawiwszy torebkę na
fotelu w gościnnym, gdzie zawsze spoczywała przez
noc, poszła z mężem do kuchni, pojawił się z wizytą
Fieoktist Stiepanycz.
- No, gratuluję pierwszego dzionka! - powiedział
życzliwie. - Nasza ma dobry humor! Dobry miała
dzień. A on, aż się gadać nie chce...
- Co - on? - zainteresował się Prochor.
- Co, co! Powiedziała mu - wiadro ze śmieciami
wynieś, do sklepu się przejdź, koniecznie trzeba
proszek do prania kupić...
Dziadek, zaginając szponiaste palce, wyliczył z
półtora tuzina poleceń.
- A ten o proszku zapomniał, hydraulika nie zawołał,
sam zaczął naprawiać kran, a kran zamorski, delikatny,
no i zerwał gwint, teraz już nie leci strumyczkiem, ale
wali strugą! Nie gospodarz to, Proszeńka, wspomnisz
moje słowa. Oj, nie gospodarz! Wysoki do nieba, a
głupi jak trzeba. Masz, jedzenie ci przyniosłem. Ser
holenderski, kiełbaska podwędzana, sucharki.
Zapracowałeś uczciwie!
- A tam, niby nic nie robiłem... - skromnie odparł
Prochor, który ostatni raz taką kiełbaskę widział półtora
roku temu.
- Jak to - nic?! Gospodyni humor dobry zachowałeś
- poważnie, unosząc palec, wyjaśnił dziadek. - To jest
wiele warte.
I, jak się wydaje, nieszczerze pochwalił. Zapeszył,
czort pawlaczny!
szminką do ust, którego nie przełożył wcześniej z
bocznej szmacianej kieszonki do kosmetyczki,
przeleciał nad jego głową i wypadł na fotel. Nic więcej
złego się nie stało.
Nie było problemu z wturlaniem cylinderka z
powrotem. Co innego by było z bańką z grubego szkła,
którą gospodyni nazywa „dezo". Ten „dezo" to ma niby
rogi zaokrąglone, ale i tak nie dałby się turlać, a
szminka - pestka. Można nogą popychać. Ale za
wcześnie Prochor się cieszył. Wysunąwszy się z
torebki, zobaczył ryży wąsaty pysk.
Morel się nudził. Obudził się właśnie i raczył nawet
otworzyć miedziane oko; zainteresowany, poruszył
szminkę łapą. A ta poturlała się.
Prochor wykonał odważny przewrót, przemknął
przed samym kocim pyskiem, ale spudłował - szminka
ciągle toczyła się w kierunku krawędzi fotela. Żeby
podnieść ją z podłogi trzeba by zawołać na pomoc
Fieoktista Stiepanycza albo lodówkowego Jerofieja,
albo może nawet regatowego Gierasima przyszłoby
wezwać, choć tego wywołać z regału - można oddech
od gwizdania stracić. Prochor poturlał się za pomadką i
na samej krawędzi schwytał ją w objęcia. Gdyby
zaproponowano mu służbę domowego dziadka w
czcigodnym domu, z nieodwołalnym warunkiem -
posiadanie domowichy, to właśnie tak przyciskałby do
piersi młodą, ładną domowichę.
Leżał, bojąc się poruszyć, żeby nie huknąć razem ze
szminką na podłogę. Morel popatrzył na ten zestaw,
trzymając w pogotowiu szponiaste łapsko. I bardzo
ostrożnie pchnął... To nie był zły jakiś zamiar, po prostu
chciał dotknąć...
W locie Prochor odepchnął szminkę, żeby
przynajmniej wylądować jakoś bezpiecznie. Szminka
uderzyła w nóżkę od krzesła, i teraz Morel rzucił się za
nią, udając przed samym sobą, że w końcu w domu
pojawiła się tłusta mysz. I pogonił ją, pogonił! Prochor
mógł tylko przyglądać się dziwacznym skokom i
wygibasom.
Jak wszystkie persy, Morel był niesamowicie
leniwy. Wystarczyło mu półtorej minuty zabawy.
Wyciągnął się na dywanie, całym sobą pokazując:
miesięczna norma aktywności wykonana, i to z
naddatkiem. Szkoda, że pani nie widziała i nie
pochwaliła.
- Gdzieś ty ją podział? - zaniepokoił się Prochor.
Wołanie pomocników to betka, gorzej, że przeklęty
kocur ukrył tę szminkę gdzieś na powierzchni metra
kwadratowego.
Prochor łaził pod wszystkimi meblami - no nie ma,
choćbyś pękł! Gdyby Prochor był człowiekiem,
zacząłby prosić: „Dziadku domowy, pobaw się i
oddaj!" Ale Prochor pochodził z bliskiej do domowych,
i od wieków podporządkowanej im rodziny
gumnianych. Gumniani, łaziebni, podwórkowi,
zapieckowi, chlewikowi - całe to bractwo w chwili,
kiedy musiało przenieść się do miast, okazało się
pozbawione swych podstawowych życiowych
obowiązków; zaczęli szukać jakichś dochodowych
***
Prochor powinien był zamknąć torebkę na noc. Ale
w środku okrutnie pachniały różne babskie smarowidła,
wymyślił więc sobie, że przewietrzy trochę. Nie
uwzględnił, że na poły otwarta torebka na miękkim
podłożu trzyma się niepewnie. Wyszło to na jaw, kiedy
wskoczył na fotel i walnął się na bok rudy kocur Morel.
Torebka wywróciła się. Prochorem tak majtnęło, że
też się wywrócił.
- A żeby cię! - mruknął, usiłując tak rozłożyć ręce i
nogi, żeby powstrzymać wylatywanie drobniaków na
zewnątrz. Kto je potem pozbiera! Za to cylinderek ze
2 / 2002
10072089.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin