Science Fiction 11.pdf

(6521 KB) Pobierz
10071935 UNPDF
10071935.003.png
Witam Was, drodzy czytelnicy, w pierwszym numerze Roku
Pańskiego 2002.
literatura
Nowy Rok to dobra okazja do przeprowadzenia pewnych zmian.
Postanowiłem ją wykorzystać i mam zaszczyt poinformować Was, że
startujemy z pierwszą powieścią wydaną wewnątrz normalnego numeru. Od
razu zaznaczam, że nie oznacza to, iż rezygnujemy z osobnych zeszytów
serii „Kolekcji Science Fiction". „Złodzieje snów..." są już przygotowani i
lada chwila opuszczą drukarnię (wprawdzie trwało to prawie, a może już
nawet ponad pół roku, ale nie jest to wcale tak długi okres oczekiwania
jakby to się na pierwszy rzut oka wydawało - wspomnijmy tylko „Czarne
Oceany" Jacka Dukają, które przeleżały dobre dwa lata zanim trafiły
wreszcie na nasze łamy i kilka miesięcy później do księgarń). Utwory
naprawdę długie, takie które zajmują ponad 100-120 stron formatu SF będą
wydawane jako osobne książki, natomiast teksty do 300 000 znaków, czyli
około 200 stron znormalizowanych trafią na łamy miesięcznika. Nie
oznacza to, że nie zmieści się w nim nic innego. Opracowany specjalnie na
potrzeby takich utworów layout pozwala na oszczędzenie niemal 10%
powierzchni pisma. Zatem nie spadniemy poniżej standardowej ilości,
sześciu, ośmiu tekstów na numer. Widać to choćby po bieżącym numerze.
Zgodnie z zapowiedzią rusza nasza publicystyka. To jeszcze nie pełny
skład, ale możecie być pewni, że z miesiąca na miesiąc pojawiać się będą
nowe, ale znane i gorące nazwiska. Postaram się, aby to co prezentować
będziemy w tym dziale różniło się od dokonań konkurencji. Tych z Was,
którzy prosili o umiar w rozbudowywaniu działu publicystycznego pragnę
uspokoić. Science Fiction jest magazynem literackim i takim pozostanie, a
to oznacza, że 90% tekstów stanowić będzie beletrystyka. Myślę, że nowe
hasło z okładki nie będzie tylko czczym sloganem.
A co ciekawego znajdziecie w jedenastym numerze? Kolejny Bułyczow,
który przeżywa u nas swoją drugą młodość. Jego humor towarzyszył (mnie
i wielu z Was), dawno temu, gdy o książki trzeba było walczyć, i pozwalał
oderwać się od spraw codziennych choć na chwilę. Niech bawi i dzisiaj, bo
nic nie stracił na ostrości i atrakcyjności. W dziale polskim pięć tekstów.
Myślę, że na waszą uwagę zasługuje „Giergard" Wiesława
Gwiazdowskiego. autora znanego już szerszej grupie odbiorców, choćby z
siedmiu publikacji na łamach „Nowej Fantastyki". Dwaj następni autorzy, to
debiutanci. Nieprzypadkowo trafili do jednego numeru. Oba teksty dotyczą
Ameryki Środkowej, ale jest to jedyny punkt zbieżny. Myślę, że zarówno
opowiadanie Bomby, jak i Zemana przypadnie Warn do gustu. Michał
Rykowski, był już na naszych lamach, przedstawiliśmy wtedy jego shorty,
dzisiaj kolej na krótkie opowiadanie. Zgodnie z sugestią autora najlepszy
jego tekst zostawiliśmy sobie na koniec i ujrzycie go za dwa, trzy miesiące.
Najdłuższym utworem numeru, a także dotychczasowej historii pisma jest
„Toy Land", nie da się ukryć, mojego autorstwa. Tytuł ten jest
nieprzypadkowo zbieżny z tytułami nowel Andrzeja Ziemiańskiego.
Powieść ta powstała bowiem jako żart, sztubacki kawał nawet. Ponieważ
wiele osób namawiało Andrzeja do napisania kontynuacji przygód oddziału
najemników, zaproponowałem mu, że napiszę szybko taki kawałek
wykorzystując jednego z bohaterów, a gdy tekst będzie gotowy
przedstawimy go subskrybentom listy dyskusyjnej, z której płynęły
lawinowo żądania, jako nowe opowiadanie Ziemiańskiego. Tak też
zrobiliśmy, mając w tydzień później niezłą zabawę podczas obserwacji
dyskusji, jaka rozgorzała na ten temat. Dość powiedzieć, że tylko jedna
osoba połapała się w aferze - Adam Cebula, któremu niniejszym składam
czołobitny hołd za doskonałą pamięć i zdolności dedukcyjne
(nieprzypadkowo jeden z bohaterów powieści zwie się Zwiebellus). Dzisiaj
oddaję ten tekst w Wasze ręce, bawcie się, wyszukując aluzje i drobne
ukryte smaczki. Na kartach tego utworu kryje się bowiem wielu ludzi,
których znacie i czytacie. 1 nie tylko takich...
Oczekujemy w redakcji na opinie, czy taka formuła jest dla Was do
przyjęcia. Czy dominujący utwór zajmujący niemal pół numeru to
posunięcie dobre, czy też wolicie większe zróżnicowanie tematyczne. Jak
zwykle zapraszam do pisania i mailowania. Książki czekają...
Kir Bułyczow
Robert Zeman
Radosław Bomba
Wiesław Gwiazdowski
Robert Szmidt
Michał Rykowski
felietony
Andrzej Ziemia ń ski
Tomasz Pacyński
komiks
Robert J. Szmidt
10071935.004.png 10071935.005.png
KIR BUŁYCZOW
CO DWA BUTY TO NIE JEDEN
- Ty, Sasza - powiedział Lew Christoforowicz Minc
- usiłujesz osiągnąć coś, co jest niemożliwe w obszarze
istniejącej fizyki. Takie działanie nie ma szans
powodzenia.
- No, nie wiem. - Sasza Grubin wpakował długie
palce w swą kędzierzawą czuprynę. - Ale wierzę w
upór.
- W upór żuczka, który odpada od szyby i znowu
lezie do góry. A dokąd - sam nie wie.
Po tych słowach Lew Christoforowicz ostrożnie
zdjął z ' szyby zmęczonego żuczka i wyrzucił go przez
lufcik.
- Według praw fizyki, Sasza, wieczny silnik nie jest
możliwy.
- Wiem - zgodził się Grubin. - Ale poprzedni model
kręcił się przez trzy dni.
Minc aż się zatchnął z oburzenia. Dotąd uważał, że
spory z Grubinem są jego obowiązkiem, ale teraz nie
wytrzymał.
Gwałtownie chwycił leżącą na biurku białą kulę o
średnicy około sześciu centymetrów i cisnął nią w
Grubina. Ten zdążył wystawić przed siebie ręce; kula
zrykoszetowała po nich i poturlała się w kąt
mieszkania. Całkowicie bezszelestnie.
- A to co? - zapytał Grubin.
- Podnieś, to zobaczysz, nie ugryzie, nie bój się.
- Z wami to nigdy nie wiadomo co ukąsi, a co nie i-
powiedział Sasza i podniósł śliską, jędrną kulę.
- Co na to powiesz? - zapytał Minc.
- Nie wiem - poddał się od razu Grubin. - Jakaś
piłeczka.
- Nie piłeczka, a złamanie prawa fizyki - powiedział
Minc. - Nie spodobało mi się to prawo, więc je
złamałem. Ale nie tak, jak ty. Nie na chama.
- Proszę opowiedzieć - poprosił Grubin, świadomy,
że uczestniczy w narodzinach nowego kierunku w
nauce.
- Uczestniczysz - Minc jak zwykle odgadł sposób
myślenia Grubina - w narodzinach nowego kierunku w
nauce. Przyszedł do mnie onegdaj Spirkin. Znasz
Spirkina?
- Nie.
- Dyrektor naszych delikatesów. Godny człowiek,
szacowny, poważnie traktuje swoją pracę. Poskarżył się
na opakowania. Aż się prawie popłakał. Przysyłają z
fabryki mleko, kefir i inne produkty ciekłe, a
opakowania są nietrwałe. Mleko płynie po podłodze,
wylewa się kefir i jogurt. Klienci się skarżą, i wszystko
to bez sensu. I Spirkin się pyta: co robić?
- Wiem! - krzyknął Grubin. - To jest mleko w
nowym opakowaniu. Zrozumiałem!Cienki plastyk,
niemal niewidoczny...
Minc westchnął przeciągle i postukał koniuszkami
palców w parapet, co w tym przypadku oznaczało
skrajne niezadowolenie.
- Ach, Grubin, Grubin - powiedział. - Ja do ciebie
przemawiam, udowadniam, przekonuję wreszcie, że
zmieniłem prawa przyrody, złamałem konstans! A ty
mi - plastikowa powłoka, plastikowa powłoka. Przecież
gdybym wynalazł taką plastikową powłokę, to
produkujący ją zakład na pewno nie znalazłby
odpowiedniego surowca, a jeśli nawet by znalazł, to coś
namotaliby tam w technologii... Nie, uratować sklep od
marnowania ciekłych artykułów spożywczych mogłem
tylko przez rewolucję w fizyce. Innej drogi nie ma.
Patrz. Minc wziął ze stołu drugą kulę, cisnął do pustego
rondelka, wyjął grubą igłę i nakłuł powierzchnię kuli.
Kula zniknęła, a rondelek wypełnił się w jednej trzeciej
mlekiem.
- Ot i wszystko - oznajmił profesor. - Wszystko.
- Zaraz, zaraz - powiedział Grubin. - Jak to tak?
Chwycił rondelek, pobełtał zawartością, żeby zobaczyć,
gdzie się podziała powłoka. Ale powłoki nie było.
Grubin przelał mleko do szklanki, znowu przyjrzał się
wnętrzu rondelka. Było puste.
- Nic nie rozumiem - powiedział Grubin. - Czyżby
powłoczka opakowania była tak cienka?
- Właśnie! - Minc roześmiał się serdecznie, jak
sztukmistrz, któremu udało się zrobić w balona
sceptycznie nastawioną widownię. - Gdzie jest
powłoka? Szukasz? Szukaj. Do wieczora będziesz
szukał, ponieważ umysł twój porusza się wyłącznie po
przetartych już szlakach.
- Ale skoro nie ma powłoki, to jak...
- Właśnie - nie ma żadnej powłoki! Nie potrzeba
powłoki! Zmień konstans - i nie będziesz potrzebował
powłoki.
- Jaki znowu konstans?
- Napięcie powierzchniowe cieczy! To jest proste i
dlatego jest...
- Dlatego jest genialne - cicho powiedział Grubin.
- Właśnie napięcie powierzchniowe cieczy
powoduje, że woda zbiera się w krople, kiedy spada z
niebios na ziemię. Pozwala ono, na przykład, owadowi
zwanemu nartnikiem biegać po wodzie...
Grubin wpatrywał się w Lwa Christoforowicza i nie
mógł się nadziwić. No bo tak - tysiące mądrych ludzi
zastanawiało się nad opakowaniem dla mleka.
Nasączano papier woskiem, produkowano puszki
konserwowe i butelki o różnych wymiarach i
kształtach. I nikomu nie przyszło do głowy, że można w
ogóle obejść się bez ciężkiej, niepewnej i pospolitej
tary... Jakież perspektywy otwierają się przed
gospodarką narodową!
1 / 2002
CO DWA BUTY TO NIE JEDEN
10071935.006.png
KIR BUŁYCZOW
- No, jak ci się spodobał mój pomysł?
- Wspaniały - odpowiedział Grubin. - Zadziwiający,
jak i wszystko, wszystko czego się dotkniecie. Jesteście
po prostu Midasem! Dotykacie - i otrzymujecie złoto.
- Tak? - Minc był wyraźnie zadowolony. Jak każdy
człowiek miał swoje ludzkie słabostki. - Midas to już
lekka przesada. Midas jest postacią negatywną. Nie
myślał o ludzkości, myślał tylko o sobie. Na tym polega
nasza pryncypialna różnica. Ale wystarczy zawołać...
Grubin wzdrygnął się w duchu. Znajdował się w tym
stanie ducha, kiedy gotów był uwierzyć w każdy
zawijas myśli profesora. A ponieważ Sasza Grubin miał
dobrze rozwiniętą wyobraźnię, to od razu stanął mu
przed oczami duszy taki obraz: profesor Minc
postanawia złożyć siebie w ofierze, by powiększyć
zasoby złota naszego kraju. I oto wszystko, czego tylko
dotknie, zmienia się w złoto. Pracownicy Ministerstwa
Finansów stoją obok niego i podają profesorowi
niewielkie sztabki ołowiu albo cyny, profesor
zmęczonym gestem dotyka ich, i sztabki, już złote,
natychmiast są cechowane i wywożone opancerzonymi
samochodami do odpowiednich składnic. Profesor
chwieje się na nogach ze zmęczenia i niedożywienia. A
nikt nie jest w stanie mu pomóc... nikt nie może wpaść
na pomysł, jak nakarmić go i napoić... Ostatnim ruchem
profesor dotyka opancerzonego samochodu, a ten
rozbłyskuje złotym lśnieniem, osiada, ponieważ jego
resory nie wytrzymują ciężaru, a obok opancerzonego
złotem samochodu upada, spełniwszy swój obowiązek
wobec Ojczyzny, Lew Christoforowicz Minc...
- O czym tak myślisz, Sasza? - zapytał Lew
Christoforowicz.
- O niczym - opamiętał się Grubin i postarał się
zetrzeć z oblicza smutek. - Myślałem o tragedii króla
Midasa.
- No, to w drogę - powiedział Minc.
- Jaką drogę?
- Nie możemy przecież zatrzymywać się w połowie
drogi. Jeśli potrafię zmienić napięcie powierzchniowe
wody, to powinniśmy wypróbować inne możliwości
tego wynalazku. - Profesor naciągnął na stopy stojące
dotąd spokojnie w kącie gumowe buty, następnie zdjął
ze stelaża probówkę, wylał z niej kilka kropel na
szmatkę, przetarł nią podeszwy butów i skierował się
do wyjścia.
Na zewnątrz czyhała na przechodniów spóźniona
zimna wiosna. Wiał przenikliwy wiatr, w zacienionych
kątach podwórka jeszcze krył się zszarzały śnieg. Na
brzegach kałuż chrzęścił cienki lód. Minc zatrzymał się,
wzdrygnął. Grubin, któremu udało się w końcu dogonić
profesora, narzucił mu na ramiona palto.
- Dziękuję - powiedział Minc. - Rozumiesz dokąd i
po co się kieruję?
- Jeszcze nie - powiedział Grubin.
- Każdy wynalazek musi być rozwinięty do granic
możliwości. Opakowanie dla mleka to tylko jeden z
aspektów mojego nowego odkrycia. I przy tym nie
najważniejszy aspekt. Powiększam tysiąckrotnie
napięcie powierzchniowe metodą chemiczną. Na
poziomie molekularnym. Substancja, wynaleziona
przeze mnie, reaguje z molekułami cieczy i wzmacnia
ich połączenia. A to oznacza, że możemy potraktować-
nią nie tylko samą ciecz, ale również przedmioty, które
będą się stykały z tą cieczą. Jasne?
- Nie za bardzo.
- Poddałem obróbce tą substancją swoje buty, i w
tych miejscach, gdzie stykają się one z wodą, powstaje
strefa podwyższonego napięcia powierzchniowego.
Patrz!
Minc podszedł do kałuży i odważnie wszedł w nią.
Woda w kałuży wcale się nie ugięła, ale wytrzymała
ciężar profesora, który wolno i spokojnie przeszedł na
drugą stronę kałuży, nie zmoczywszy wierzchów
butów.
- A co będzie potem? - zapytał dumny wynalazca,
zatrzymawszy się na drugim brzegu. - Potem
potraktujemy moją substancją opony samochodów! I
rozwiązujemy tym sposobem problem mostów i
przepraw! Co na to powiesz?
Grubin nie odpowiedział. Cieszył go widok
profesora, który raźnie odwrócił się i krokiem
Suworowa, nie zwracając najmniejszej uwagi na
kałuże, skierował się do wiodącej na ulicę bramy.
Wyraźnie szedł nad rzekę Guś, a Grubin pędził za nim,
omijając kałuże.
Rzeką Guś spływała kra. Kawały lodu płynęły
dumnie i niespiesznie, od rzeki ciągnęło wiosennym
świeżym chłodem.
- Lwie Christoforowiczu! - jęknął Grubin. - Nie
wolno!
- Dlaczego nie wolno? Jako wynalazca powinienem
sam wszystko sprawdzić.
- Niech się tym zajmą specjaliści - sprzeciwił się
Grubin, przytrzymując profesora za łokieć, by ten nie
rzucił się do lodowatej, niebezpiecznej wody. -
Pływacy, mistrzowie sportu. A może wasza substancja
skończy się na środku rzeki? Przecież wy nawet nie
potraficie pływać.
- Wcale nie zamierzam pływać! - nie poddawał się
Minc. - Zamierzam chodzić po wodzie, jako i po lądzie.
- A ja jednak sprzeciwiam się. Możecie się
przeziębić. Proszę popatrzeć, jaki wiatr!
Minc jakby dopiero teraz zorientował się, że
naprawdę jest zimno. Zawahał się. I nie wiadomo czym
skończyłby się ten spór, gdyby przenikliwe spojrzenie
profesora nie wychwyciło jakiegoś ruchu na małej
wysepce na środku rzeki.
- Popatrz - powiedział. - Tylko popatrz, jaki dramat!
Na wysepce, kuląc ze strachu ogonek i łapki, z
przerażeniem wpatrując się w płynące dookoła kry,
siedział zając. Woda wzbierała i nie ulegało
wątpliwości, że długo biedak tam nie wysiedzi.
- Nie możemy mu pomóc - powiedział Grubin i
poczuł, że jego słowa brzmią bardzo, ale to bardzo
nieprzekonująco.
- Nie możemy? Natychmiast mnie puść!
- Nie puszczę!
1 /2002
10071935.001.png
CO DWA BUTY TO NIE JEDEN
Na to Minc okręcił się i zręcznie wyskoczył z palta.
Podczas gdy Grubin myślał co i jak się stało, i
wymachiwał paltem jak sztandarem, Minc odważnie
wszedł na płynącą wodę, która nieco ugięła się pod
butem, następnie doszedł do pierwszej kry, przekroczył
ją, szeroko rozstawiwszy ręce, by nie stracić
równowagi, ponieważ kra podejrzanie się kiwnęła, i
znów zeskoczył na wodę. Grubin był przez chwilę
pewien, że obcasy profesora przebiją powierzchnię
wody, ale ta wytrzymała, tylko ugięła się mocniej niż
wcześniej, i Minc pomaszerował dalej, starając się
omijać płynący lód.
Grubin stał na brzegu, denerwował się, penetrował
wzrokiem brzeg w poszukiwaniu jakiejkolwiek łodzi,
choć miał świadomość, że o tej porze łódek na brzegu
jeszcze nie ma, a gdyby nawet jakaś była, to i tak nie
sposób byłoby dotrzeć łodzią do profesora między
takimi krami. Ale oto Minc znalazł się na wysepce.
Zając skulił się, próbował uskoczyć w bok, ale
nadpływająca kra uderzyła krawędzią w wysepkę i
zmusiła zająca do skoku prosto profesorowi w ręce. Ten
chwycił zwierzątko, przycisnął do brzucha, i zając
natychmiast znieruchomiał.
- Heehej!.. - krzyknął Minc, przekrzykując hałas
wydawany przed zderzające się kry i szum wody. -
Grubin! Czekaj na mnie!
Z powrotem profesor szedł z całkowitą pewnością.
Minął już większą część drogi; odpychając butami kry,
podśpiewywał jakąś brawurową arię operetkową. I
zbytnia pewność go zgubiła. Kiedy do brzegu zostało
nie więcej niż dwadzieścia merów, profesor postawił
stopę na krawędzi kry, ta wymsknęła mu się spod nóg,
pokazawszy ostrą krawędź. Profesor stracił równowagę
i usiadł na wodzie. Na nieszczęście, substancją
podnoszącą napięcie powierzchniowe wody
posmarowane były tylko podeszwy jego butów, spodnie
wynalazcy - nie. Profesor zwalił się w wodę, i to jakoś
strasznie zdziwiło Grubina, który w ciągu ostatnich
minut pogodził się już z tym, że Minc idzie po wodzie.
I nagle... Jakby Lew Christoforowicz znalazł jakąś
dziurkę w wodzie i runął w nią jak w studnię.
Przyciskał ciągle do piersi zająca, a ten zaczął
wrzeszczeć śmiertelnie przerażony.
Grubin nie zastanawiał się. Zrzucił płaszcz i skoczył
na przepływającą obok krę. Z niej na kolejną. Teraz
miał przed sobą lukę w lodzie na jakieś trzy metry.
Normalnie nigdy w życiu nie pokonałby takiej
odległości. Ale w tej chwili nie zawahał się - skoczył i
nawet utrzymał równowagę...
Po minucie Grubin był już przy profesorze i szarpnął
go w górę. Minc dosłownie wyleciał z wody.
Ten ruch na pewno spowodowałby upadek Grubina,
ale uratowały ich buty profesora. Wylatując z wody,
Lew Christoforowicz zdołał podkurczyć nogi i
przykucnąć na wodzie. Buty od razu zaczęły działać.
Dla nich woda była twarda. Profesor wyprostował się i
podtrzymał Grubina.
W tym momencie znajdowali się już na środku
rzeki. Stali, trzymając się za ręce. Profesor Minc na
wodzie, a Grubin na krze. Profesor przemókł na wylot,
ale nie czuł zimna. Zając też przemókł i już się nie
wydzierał, tylko trząsł jak w febrze.
- Dziękuję - powiedział Minc.
- Nnnie mmą za cco - odpowiedział Grubin. Nogi
mu się trzęsły po całej tej historii. Niebezpieczeństwo
jeszcze nie zniknęło. Profesor Minc mógłby teraz
dotrzeć do brzegu, ale Grubin na pewno nie
powtórzyłby już swego wyczynu.
- Znaczy się, tak... - powiedział Minc, opierając się o
Grubina i ostrożnie podnosząc prawą nogę. - Przyjdzie
nam wykonać niezbyt elegancką, ale konieczną
wędrówkę. Jaki masz numer buta?
- Czterdzieści trzy, a bo co?
- No, nic, będzie cię trochę uwierało - powiedział
Minc. -Na jednej nodze potrafisz skakać?
- Nnnie wiem...
Profesor, stojąc na jednej nodze, ściągnął drugi but i
podał Grubinowi.
- Będziemy skakać - powiedział. - Trzymając się za
ręce.
I zaczęli skakać w kierunku odległego brzegu.
Wolną ręką Minc trzymał zająca. Kiedy do brzegu
zostało nie więcej niż trzy metry, i stało się jasne, że
ocaleją z tej opresji, Minc nagle powiedział:
- Co za szczęście, że nikogo nie było na brzegu.
Stalibyśmy się pośmiewiskiem całego miasta.
Kir Bułyczow
przekład: EuGeniusz Dębski
1 / 2002
10071935.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin