Szczupły, średniego wzrostu, nosił kurtkę z imitacji skóry i miał śnieżnobiałe włosy. Można by rzec - człowiek jak wielu innych. Ale ta jego beztroska mina udawanej szczerości i ostrożny sposób poruszania się między stolikami - chodził, rzucając tu i tam roztargnione, a jednak uważne i przenikliwe spojrzenie - nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Był to swindler, typowa postać drobnego oszusta i hochsztaplera, których nigdy nie brakuje w poczekalniach stacji i astrodromów na całym świecie. W zamian za niewielką pożyczkę tacy faceci przeważnie oferują stare kwarcowe zegarki, dawne monety, kamyczki z Deneba IV lub skamieniałe motyle z Capelli. Niejednokrotnie proponują sztuczki karciane, dziwne zagadki zaczerpnięte z repertuaru prestidigitatorów sprzed stu lat. Wszyscy posługują się techniką spiralną, postępującą stopniowo, pełną słownych meandrów i avances - zrazu dyskretnych, a potem coraz mocniej przypierających do muru.
- Jeśli postawi mi pan piwo - zaczął - opowiem ciekawą historię. - I zaraz dodał: - Historię nieprawdopodobną, ale prawdziwą, która mi się przydarzyła...
Siedziałem niewzruszony, a może... nie wiem, może nawet niechcący zrobiłem delikatny ruch albo też mimowolnie mrugnąłem, co ten człowiek uznał za znak zgody. Faktem jest, że zanim zdałem sobie z tego sprawę, on już się usadowił, a kelner z porozumiewawczą miną niósł już kufel pieniącego się piwa.
Znalazłem się w pułapce. Poza tym ładunek, na który czekałem, miał godzinne opóźnienie, a mój naręczny telewizor pokazywał te same co zwykle robaczki. Złożyłem wiadomości giełdowe i odsunąłem na bok podróżną walizeczkę.
Swindler natychmiast zaczaj:: - Nazywani się Klaus D'Onofrio. Moje opowiadanie odnosi się do odległego roku 2098...
Początkowo opowieść była najzwyklejsza w świecie. D'Onofrio mówił swobodnie, panując nad słownictwem, pewnie i ze znajomością rzeczy, posługując się najbardziej nawet niezrozumiałymi terminami naukowymi. Jednak jego opowiadanie, może dlatego, że nazbyt logiczne, spójne i łatwe do przewidzenia, nie zawierało niczego interesującego. Była to zwykła historia, z tych, które setki razy czytamy i słuchamy w reportażach i sprawozdaniach, jednakowych od początku do końca, albo też różniących się co najwyżej jakimś drobnym szczegółem.
Przez pięć lat Klaus D'Onofrio sprawował na pokładzie jednostki badawczej Silver Arrow drugorzędne funkcje: kucharz, elektryk, kulturalno- oświatowy, instalator i urzędnik intendentury.
- Krótko mówiąc - podkreślił jednak D'Onofrio - byłem najważniejszym członkiem załogi, dżokerem, który w razie potrzeby mógł zastąpić pilota, lekarza, radiotelegrafistę, a nawet - czemuż by nie? - nawet samego dowódcę. Wszyscy członkowie jednostki badawczej są zamienni, ja jednak byłem bardziej zamienny od innych, rozumie pan? W 98 roku było ponad dwa tysiące zbadanych planet, ale my z Sifoer Arrow byliśmy pierwszymi, którzy wyprawili się poza Pas von Taulera. Tyle tylko, że nawet poza tym Pasem wszechświat był taki sam. Zwiedziliśmy kilkanaście planet, .podobnych jak kropla wody do setek innych, już wcześniej zbadanych przez nasze jednostki. Dlatego też kiedy zeszliśmy na K- 128, w Sektorze Niebieskim, nie dziwiliśmy się wcale, że jest tak idiotycznie podobna do tylu innych.
- A okazało się? - Naciskałem, żeby go skłonić do przejścia do sedna rzeczy.
- Nic - powiedział wymijająco i wypił duży łyk piwa. - Założywszy bazę wokół polany, ze statkiem kosmicznym w samym jej środku, oddaliliśmy się we czterech na rekonesans: ja, dowódca, biolog i psychotechnik, wie pan, facet, który mierzy iloraz inteligencji za pomocą całej serii testów, jednego bardziej idiotycznego od drugiego. Po trzech godzinach marszu w lesie napotkaliśmy stado mieszkańców planety. Były to włochate stworzenia o wzroście trochę ponad metr - wyprostowane, oczy na przedzie, z sześcioma palcami u lewej ręki i siedmioma u prawej. Na nogach akurat na odwrót. Zabawny przypadek kompensowanej asymetrii. Nasze detektory nie wykryły żadnego zagrożenia. Wtedy MacLure, biolog, spróbował złapać jednego za pomocą herbatnika i udało mu się to prawie natychmiast. Zwierzę nie okazywało najmniejszego strachu, nawet kiedy wyjąwszy z plecaka aluminiowe pręty i złożywszy klatkę chwyciłem je za kark i włożyłem do środka. Miało miękkie futerko i, w odróżnieniu od innych, białą plamkę pośrodku czoła.
- Zobaczymy, jak sobie teraz poradzisz - powiedział Horwitz, psychotechnik: Stado się nie rozpierzchło. Stało dokoła w odległości sześciu czy siedmiu metrów i zajadało żółte jagody zwisające z krzewów. Horwitz poszedł nazbierać garść i wróciwszy położył je koło klatki, ale w takiej odległości, żeby więzień nie mógł ich dosięgnąć nawet wyciągając kończyny.
Psychotechnik wziął następnie aluminiowy pręt i położył w pobliżu klatki. Przez chwilę nic się nie działo. Potem zwierzę chwyciło pręt i używając go jako grabi zdołało dobrze wymierzonymi ruchami przytoczyć jagody do siebie.
Horwitz, zadowolony, dyktował uwagi do naręcznego magnetofonu. MacLure, ja i dowódca znudzeni przyglądaliśmy się zwierzęciu, które spokojnie zajadało. Potem Horwitz poszedł uzbierać następną garść jagód. Tym razem położył ją w odległości dwukrotnie większej od klatki niż poprzednio, ale dał więźniowi dwa pręty aluminiowe i kłębek linki nylonowej. Czekaliśmy pół godziny, ale nic się nie działo, po prostu nic. Zwierzę przyglądało się jagodom, prętom i kłębkowi żółtymi, wilgotnymi oczami, pełnymi niewinnego otępienia. Kilka razy obojętnie okrążyło klatkę, potem zatrzymało się, zamknęło oczy i tak tkwiło jakby pogrążone we śnie.
- Nic tu po nas - powiedział Horwitz - nawet gdybyśmy tu zostali przez rok, zwierzę nigdy nie zdoła rozwiązać tego zadania. - Horwitz był głupi. Zmarł dwa lata temu, Panie, świeć nad jego duszą. Ale za życia zawsze był głupi. Powiedziałem, że według mnie zwierzę nie robi absolutnie nic po prostu dlatego, że nie jest głodne, najadło się...
Zrobił zniecierpliwioną minę i pokręcił głową dwa albo trzy razy. - Według mnie jest to R-4 - stwierdził. Znaczyło to, że wedle jego rozeznania zwierzę należało do czwartego stadium klasy R rozwoju, a więc poziomu raczej niskiego; żeby pan lepiej mógł zrozumieć: tego samego, co świstaki i ziemskie tchórze. Tymczasem MacLure napchał chlebak liśćmi i jagodami; zdobył także próbkę wody, nabrawszy jej z pobliskiego źródła. - Jestem gotowy - powiedział. - Ja też - zapewnił Horwitz. Dowódca wykonał kilka endopłyt, wie pan, takich specjalnych fotografii, które rejestrują nawet wewnętrzną strukturę i metabolizm każdego żywego organizmu, po czym wyprostował się i zaproponował powrót.
Wobec tego rozmontowałem klatkę i uwolniłem zwierzę, które natychmiast przyłączyło się do swoich towarzyszy. Zwierzęta, wcale nie przestraszone, szły z nami przez całą drogę powrotną. Kiedy wróciliśmy do bazy, słońce sta...
noczesc