Karol May
Cyganie i przemytnicy
I. UŚMIECH SZCZĘŚCIA
Z przybyciem gości ożywił się zamek hrabiego Rodrigandy. Stary pan chętnie przebywał w towarzystwie młodych, odwiedzali go więc często. Czuł dziwną sympatię do porucznika, podobała mu się również Angielka. Oboje, jak mówił, wywierali na niego kojący wpływ.
Doktor Sternau oświadczył po kilkudniowych zabiegach, że kamienie zostały usunięte. Ponieważ hrabia czuł się dobrze, doktor postanowił przystąpić do kuracji oczu. Cały zamek cieszył się z tego, oczywiście z wyjątkiem nortariusza, seniory Clarisy i Alfonsa.
Roseta, Amy, Sternau i porucznik odbywali codzienne spacery po parku. Zaczynały się zwykle w czwórkę, kończyły w parach. Gdy hrabia rozkoszował się na werandzie orzeźwiającym powietrzem, reszta przechadzała się wśród drzew i kwiatów. I zawsze obok Rosety szedł Sternau, obok Amy porcznik, na co nawet hrabia zwrócił uwagę. Mariano czuł, że kocha tę kobietę. Amy zaś uważała porucznika za wcielenie swych ideałów, nie zastanawiała się jednak, czy uczucie to jest miłością.
Tak minęło parę tygodni w spokoju niczym nie zmąconym, wśród spacerów, przejażdżek konnych, lektury książek. Mariano był doskonałym towarzyszem, tylko muzyka go nie interesowała, nie grał bowiem na fortepianie.
Pewnego wieczoru gdy Sternau był u hrabiego, a Roseta wyjechała na spacer w towarzystwie brata, porucznik znalazł się znowu w galerii i stanął przed portretem, do którego był tak bardzo podobny. Przypatrzywszy mu się do woli, wszedł do biblioteki. Ponieważ było dosyć ciemno, nie zauważył Amy, która siedziała we wnęce pod oknem. Odłożywszy książkę oddawała się marzeniom.
Gdy wszedł Mariano, nie zwróciła na niego uwagi. On zaś zbliżył się do drugiego okna i patrzył przez nie na dogorywające światło dnia.
Upłynęło kilka minut. Mariano zamierzał już wyjść, ujrzawszy jednak wiszącą na ścianie gitarę, zdjął ją z kołka, uderzył kilka akordów i zaczął grać jakiś taniec hiszpański.
Gitara jest ulubionym instrumentem w ojczyźnie Cervantesa. Wielu Hiszpanów gra na niej po mistrzowsku. Amy zdarzyło się słyszeć niejednego takiego wirtuoza, ale porucznik grał wspaniale. Dlatego też gdy skończył, wstała i klaszcząc w dłonie zawołała z zachwytem:
- Brawo, poruczniku! Cudownie! A mówił senior, że nie umie grać!
Mariano, nieco w pierwszej chwili zaskoczony, rzekł:
- Nie wiedziałem, że pani jest tutaj. A zresztą mówiłem tylko, że nie gram na fortepianie.
- Ależ pan jest mistrzem gitary.
- Muzyka jest dla mnie sztuką serca, a czy to wypada okazywać publicznie swe uczucia? Chętnie słucham koncertów, ale nie potrafiłbym grać przed nikim, aby nie wyjawiać własnych uczuć.
- Tak pan mówi o swych kompozycjach?
- Nie znam ani jednej nuty. Gram, co mi podpowie fantazja, gram tylko dla siebie, nie dla innych.
- Czy pan również śpiewa?
- Tak, czasami.
- Co pan śpiewa najchętniej?
- Nic i wszystko.
- Niech więc pan zaśpiewa jakąś pieśń miłosną.
- Musiałbym wpierw wyobrazić sobie kogoś, komu poświęcam swą miłość i tę pieśń.
- Naturalnie - powiedziała zalotnie.
- A jeżeli nie znam takiej osoby?
- Czy naprawdę nie ma na świecie kobiety, dla której mógłby pan zaśpiewać?
Po chwili milczenia Mariano odparł:
- Jest jedna jedyna, o której będę myślał śpiewając.
Zaprowadził Amy do krzesła obok okna, przy którym przedtem siedziała, sam zaś usiadł na kanapie. W pokoju było zupełnie ciemno. Uderzył w struny rzewnie i miękko, po czym zaśpiewał pieśń miłosną, pełną wezbranego uczucia i tęsknoty. Gdy skończył, w pokoju zaległa przez kilka długich chwil cisza. Mariano wstał, aby powiesić gitarę.
- Co seniorka powie o mojej piosence?
- Czy pan ją zaimprowizował?
- Tak.
- Ależ senior jest prawdziwym poetą! Chciałabym się dowiedzieć, dla kogo pan tę pieśń ułożył.
- Dla pani.
Zbliżył się do niej i powiedział:
- Miss Amy! Kocham panią, ale nie wolno mi jeszcze mówić o tej miłości. Za jakiś czas znajdę panią choćby na końcu świata i zabiorę moje największe, moje najukochańsze szczęście...
Po niedługim czasie Mariano opuścił bibliotekę. Amy pozostała, płacząc ze szczęścia i radości.
Roseta oraz Alfonso też wrócili z codziennego spaceru. Po drodze spotkali listonosza, który wręczył im pocztę. Listy były niemal dla wszystkich mieszkańców zamku. Notariusz Cortejo także otrzymał z Barcelony pismo następującej treści:
"Senior!
Przed chwilą zawinąłem na mojej „La Pendoli" do Barcelony. Podróż przyniosła duże zyski. Oczekuję jak najszybszego pańskiego przybycia, gdyż chciałbym niezwłocznie znowu wypłynąć na morze.
Enrique Landola"
Corteja ogromnie ucieszył ten list. Poszedł do Clarisy i dokładnie zamknąwszy za sobą drzwi oznajmił:
- Mam dla ciebie radosną nowinę.
- Mówże! Jestem bardzo ciekawa.
- Landola przybył szczęśliwie do Barcelony. Pisze, że ubił doskonały interes.
- Więc pojedziesz tam?
- Nie, poproszę go, żeby przyjechał do nas. Sytuacja nie pozwala mi oddalać się stąd nawet na jeden dzień. Poza tym umówiłem się na dziś z hersztem rozbójników. Chce spotkać się ze mną o północy.
- Musimy sprawdzić, czy ten nasz porucznik przypadkowo go nie zna. Jeżeli tak, to postara się z nim zobaczyć.
- To znakomity pomysł! Będę obserwować jego ordynansa, gdyż jeśli tak jest, kapitan przede wszystkim skontaktuje się z nim.
Wyszedłszy z pokoju, Cortejo akurat spotkał ordynansa porucznika, biegnącego do izby swego pana.
- To podejrzana sprawa - mruknął notariusz. - Tak biegnie tylko człowiek, który ma do przekazania nie cierpiącą zwłoki wiadomość.
Wyszedł przez bramę wjazdową. Po obydwu jej stronach rosły gęste krzewy. Położył się wśród nich na ziemi i czekał. Był to doskonały punkt obserwacyjny - sam niewidoczny, widział każdego człowieka wychodzącego z zamku do parku i do lasu.
Upłynęło ponad pół godziny, gdy usłyszał brzęk ostróg. Z bramy wyszedł porucznik de Lautreville i rozejrzawszy się wokoło, skierował swe kroki do parku.
Cortejo wyszedł z zarośli i począł się skradać za porucznikiem. Młodzieniec podążał boczną dróżką, prowadzącą do samotnego domku.
- Aha - powiedział do siebie notariusz. - Więc tam się mają spotkać. Znam to miejsce doskonale, podsłucham każde słowo.
Podszedł cicho aż pod sam domek i stanął tuż przy oknie. Po chwili usłyszał głos kapitana:
- Więc mieszkasz tutaj, na zamku?
- Tak - odpowiedział porucznik.
- Jak ci się to udało?
- Miałem szczęście albo też z twojego punktu widzenia nieszczęście uwolnić hrabiankę i jej towarzyszkę od dwóch napastników.
- Co takiego? Czy są tu jeszcze jacyś rozbójnicy poza moją szajką? Jeżeli tak, należałoby pozbyć się ich czym prędzej.
- Już załatwiłem się z nimi. Tylko że to nie byli jacyś obcy rozbójnicy, a właśnie nasi.
- Do kroćset! Któż to taki?
- Juanito i Bartolome.
- To niemożliwe! Co im zawiniła hrabianka?
- To twoja, a może ich sprawa.
- Co zrobiłeś z nimi?
- Zabiłem ich.
- Człowieku, czy to prawda?
- Najszczersza.
Po chwili milczenia kapitan rzekł ze złością:
- Czy wiesz, jaką powinieneś ponieść karę?
- Tak, karę śmierci. Ale nie lękam się jej.
- Nie lękasz się? Czy sądzisz, że ci daruję, bo cię lubię?
- Żądam tylko sprawiedliwości. Czyś rozkazał tym ludziom, aby napadli na hrabiankę?
- Nie.
- W takim razie nie zabiłem ich, a po prostu ukarałem.
- Tylko ja mam prawo karać.
- Nie wiedziałem, kim sią. Mieli zasłonięte twarze.
- Powinieneś był domyślić się, że to twoi towarzysze. Nastała chwila milczenia. Przerwał ją porucznik:
- Nie byli w żadnym wypadku moimi towarzyszami, nie jestem bowiem członkiem twojej szajki. Przyjąłeś mnie i wychowałeś, byłem z wami długie lata, ale zapomniałeś odebrać ode mnie przysięgę. Nie jestem więc z wami niczym związany.
- Będziesz musiał złożyć przysięgę w najbliższej przyszłości.
- Niestety, nie.
- Chłopcze! - krzyknął kapitan zaskoczony tym zuchwalstwem.
- Więc taka jest twoja nagroda za dobrodziejstwa, które ci wyświadczyłem?
- Nie mów mi o dorodziejstwach - odparł porucznik z goryczą.
- Czy to poczytujesz sobie za dobrodziejstwo, że przemocą odebrałeś dziecko rodzicom i zawlokłeś je pomędzy zbójców?
Cortejo szepnął:
- A więc to on... Wie nawet, że go porwano.
Herszt ogromnie zdumiony taką odpowiedzią Mariana, zapytał gniewnie:
- Odebrałem rodzicom? Siłą? O kim mówisz?
Mariano spostrzegł, że niepotrzebnie się zagalopował. Lepiej było zachować umiar. Ale trudno, stało się. Brnął więc dalej:
- Mówię o sobie, rozumiesz?
- Więc uważasz, że zostałeś porwany?
- Zostałem porwany i kogo innego na moje miejsce podrzucono.
- To możliwe. Ale jaką ja w tym odegrałem rolę? Znalazłem cię w lesie, ot i wszystko.
- Nie kłam. To ty sam mnie porwałeś! - zawołał Mariano z gniewem.
- Ja? Gdzie masz dowody na to? Przysięgam ci, że to nie ja porwałem cię rodzicom!
- Tak, łatwo ci przysięgać, bo nie ty mie wykradłeś, a inny zbój z twojego rozkazu. Czy nie przypominasz sobie człowieka imieniem Tito Sertano? Pochodził z Mataro.
- Do stu tysięcy diabłów!
- A czy znasz hotel El Hombre Grandę w Barcelonie? W nocy z pierwszego na drugiego października 1830 roku zamieniono w nim dziecko.
- Skąd wiesz o tym?
- To moja tajemnica.
- Żądam, byś mi odpowiedział, skąd o tym wiesz! Posłałem cię na zamek, abyś pilnował Gasparina Corteja i innych, a nie po to, byś wywlekał zamierzchłe sprawy. Dlatego chcę wiedzieć, kto ci naopowiadał tych bzdur.
- Tego się nie dowiesz.
- Zmuszę cię do wyjawienia ich!
- No, no!
- Sądzisz, że będziesz mógł mnie nie słuchać? Przerachowałeś się, serdeńko. Rozkazuję, abyś w tej chwili wrócił do naszej kryjówki!
Mariano roześmiał się i odrzekł:
- Nie spełnię rozkazu.
- To wyraźny bunt!
- Tak, najzupełniej wyraźny. Zostanę tu, i kwita. Cóż by powiedział hrabia de Rodriganda o panu de Lautreville, gdyby ten ulotnił się jak łobuz, korzystając z osłony nocy? Poza tym poboba mi się tu wszystko nadzwyczajnie i - dodał z naciskiem - mam wrażenie, że należę do rodziny hrabiowskiej.
- Czy mam cię zawlec przemocą? Albo oświadczysz w tej chwili, że będziesz mi we wszystkim posłuszny, albo zabiję cię jak psa!
- Posłuchaj naprzód, co ja ci powiem - zaczął Mariano ze stoickim spokojem. - Nie mam do ciebie żalu. Wyrwałeś mnie z mego otoczenia, z domu rodzinnego, ale przy twojej pomocy nauczyłem się wszystkiego, co mi jest niezbędne, abym zajął należne mi miejsce i spełnił przeznaczone zadanie. Dlatego wyrzekam się wszelkiej mściwej myśli, a jedynie powiadam: między nami kwita. Nie wiem jeszcze, co pocznę, ale to wiem na pewno, że do was nie wrócę. Nie potrafisz zmusić mnie do niczego siłą, bo jestem zwinniejszy i silniejszy od ciebie. Podstępu z twej strony również się nie lękam.
- Naprawdę? - usiłował szydzić kapitan. - A jeżeli powiem hrabiemu, że jesteś rozbójnikiem?
- Spyta mnie wtedy, gdzie są moi towarzysze, i będę zmuszony mu odpowiedzieć.
- Człowieku! - zasyczał kapitan.
- Bądź spokojny, mój drogi. Nie otworzę ust, dopóki i ty będziesz milczeć. Znasz mnie i wiesz, że dotrzymuję słowa. Ale przysięgi wierności nie złożyłem i jeżeli zechcecie mnie do niej zmusić siłą czy podstępem, będę się bronił przed wami jak przed wrogiem. Nic więcej nie mam do powiedzenia.
- Więc to twoje niezłomne postanowienie?
- Tak jest. Ale widzę mimo ciemności, że wyciągasz nóż, kapitanie. Nie zapominaj, że przez cały czas naszej rozmowy trzymam w ręce nabity rewolwer. Chłopiec wyrósł na mężczyznę i będzie się umiał zachować, jak na mężczyznę przystało. Do widzenia.
Po tych słowach Mariano oddalił się.
Na próżno herszt wołał go dwukrotnie po imieniu, aby zawrócił. W końcu zaklął siarczyście i rzekł swoim zwyczajem na głos:
- Zachciało mu się wolności, a to mu się nie uda. Po jakiego diabła posyłałem go na zamek? Muszę się dowiedzieć, kto mu tę historię opowiedział.
Herszt zniknął w zaroślach, Cortejo zaś poszedł spiesznie do Clarisy, która oczekiwała go z niecierpliwością. Zastał tam również hrabiego Alfonsa. Oboje nie na żarty przeraziła wiadomość, że porucznik jest wykradzionym dzieckiem hrabiego Manuela.
- Na Boga, a więc ten człowiek przeczuwa kim jest? - zapytała Clarisa.
- Bez wątpienia - odparł Cortejo.
- Jesteśmy w takim razie na wulkanie, który w każdej chwili może wybuchnąć - rzekł Alfonso. - Trzeba tego człowieka natychmiast unieszkodliwić.
- Co przez to rozumiesz?
- Musimy go zabić, bo tylko zmarli milczą. Byłoby słabością z naszej strony, gdybyśmy się w tym wypadku wahali. A zresztą to przecież rozbójnik, zabijając go spełniamy czyn obywatelski.
Clarisa skinęła głową, ale Cortejo ciągnął bez przekonania:
- Rozumie się, że trzeba go unieszkodliwić, ale czy ma to nastąpić przez śmierć, czy też w inny sposób, o tym zadecyduje moja rozmowa z kapitanem. O północy dowiem się, jak należy postąpić.
Tuż przed północą notariusz udał się do parku. W wyznaczonym miejscu czekał na niego herszt rozbójników.
- Prosiłeś, abym tu przyszedł - rzekł notariusz. - Jestem bardzo zadowolony z tego, bo inaczej musiałbym cię szukać w górskiej kryjówce.
- O co chodzi?
- Pytasz jeszcze? Dałem ci przecież pewne polecenie, które nie zostało wykonane, ponieważ przysłałeś mi samych tchórzów.
- Nie kłam! Moi ludzie znają zbyt dobrze różnicę między kulą a sztyletem, aby z własnej woli popełnić głupstwo i atakować za pomocą sztyletu tak silnego człowieka jak doktor. Chciałeś, aby wszystko odbyło się bez hałasu i dlatego zabroniłeś ludziom strzelać. Mam rację?
- Nie. To był pomysł Bartolomea.
- Nie sil się na kłamstwo, wiem przecież, co mówię. Co ich jednak skłoniło do napadu na hrabiankę, to pozostanie dla mnie zagadką. Przypuszczam, że to nie z twojego polecenia. Jednak wina za śmierć zabitych w parku tylko na ciebie spada. Musisz mi zapłacić od każdego zabitego po dwieście duros, dopiero wtedy pogadamy.
- Tego nie możesz ode mnie żądać!
- Pracowali dla ciebie, musisz więc za nich zapłacić. Przysięgam, że nie ustąpię ani trochę. Znasz mnie chyba i wiesz, że nie rzucam słów na wiatr.
Notariusz milczał przez chwilę, wreszcie powiedział z pewnym wahaniem.
- Może zgodziłbym się na twoje żądanie, gdyby przy okazji sprzątnięto jeszcze kogoś, kto mi stoi na drodze.
- Kto to taki?
- Oficer.
- W jakim służy garnizonie?
- W żadnym. Jest na urlopie. To nie Hiszpan, lecz Francuz.
- Gdzie przebywa?
- Tu, na zamku.
- A jak się nazywa?
- Alfred de Lautreville.
- Alfred de... - mruknął herszt. - Nie znam takiego.
- Mam nadzieję, że go nie znasz - rzekł z ironią notariusz. - Ale powinieneś mieć z nim na pieńku. To on zabił Juana i Bartolomea. Czy puścisz to płazem?
- O, co to, to nie! Ale dlaczego chcesz się go pozbyć?
- Powiedziałem już: stoi mi na drodze. No cóż, podejmiesz się tego? Jeżeli nie, znajdę innych.
- No, no, chciałbym to widzieć. Ten Francuz należy do mnie, ponieważ zabił dwóch moich ludzi. Kto mi wejdzie w drogę, będzie miał ze mną do czynienia. Zrozumiano?
- Czy to ma znaczyć, że tego łajdaka otoczysz szczególną opieką?
- Nie, to znaczy, że zemszczę się na tym łotrze. Ale najpierw muszę go unieszkodliwić.
- Innymi słowy, ma umrzeć?
- Nie. Ale ręczę słowem, że nie będzie wam już w niczym przeszkadzał.
Notariusz przejrzał zamiary rozbójnika. Nie dając jednak nic po sobie poznać, rzekł:
- Dobrze. Dam za każdego zabitego po dwieście duros, jednakże lekarz musi umrzeć, a Francuz zniknąć.
- Zgoda. Ale dopłacisz jeszcze pięćset za doktora i tyleż samo za Francuza.
- Jesteś łotrem.
- Trudno, muszę dbać o siebie i swoich ludzi.
- Zapłacę po robocie.
- Dasz zaraz, przynajmniej połowę.
- Nie mam w tej chwili, zapłacę później. Jeżeli ci się nie podoba, będę zmuszony zrezygnować z twoich usług.
- W porządku, ustępuję - rzekł kapitan.
- A kiedy wykonasz zadanie?
- Niezadługo. Trudno określić dzień. To wszystko? W takim razie dobrej nocy.
Po tych słowach rozstali się.
Notariusz uśmiechnął się szelmowsko i rzekł do siebie:
- Sądziłeś, stary oszuście, że mnie wykiwasz, ale się nie udało. Teraz ja kieruję całą sprawą.
Następnego dnia rano Elvira przyniosła kawę do pokoju Sternaua.
- Dziękuję za kawę, nie wolno mi jej pić. Proszę o szklankę mleka - powiedział Sternau.
- Co się stało? Czy się pan źle czuje?
- Nie. Ale czeka mnie dziś praca, wymagająca dużego skupienia i opanowania, a kawa, jak wiadomo, na nerwy niezbyt dobrze wpływa.
...
noczesc