Cezary Michalski - Gorsze Światy.rtf

(445 KB) Pobierz
Trident eBooks

 

Cezary Michalski

Gorsze światy



2006


Przedstawiciele Prawa i ich wysłannicy są tak odstręczający, że Józef K. wydaje się przez kontrast niemal sympatyczny. W istocie jednak jest dość żałosnym facetem, który byłby tak samo nieznośny jak strażnicy Prawa, gdyby tylko dano mu szansę.

 

Harold Boom, „Do Freuda i dalej”


Gabinet krzywych luster

 

W jednym ze swoich opowiadań Borges opisał leżące na krańcu ziemi cesarstwo, w którym przez długie lata toczyła się wojna domowa. Kiedy w końcu cesarz pokonał buntowników, zesłał ich wszystkich na drugą stronę luster, do pustego, zimnego świata o barwie rtęci.

Zapewne żyją tam do dziś dnia, przygotowując kolejną rewoltę, tryumfalny powrót do naszego świata, skąd zostali wygnani. Na razie jednak są bezsilni. Zadowalają się jedynie drobnymi aktami subwersji. Wykrzywiają wizerunki należące do nas, potomków zwycięskiego władcy. A właściwie nawet nie to; większość z nich pozwala sobie zaledwie na drobne niedokładności, umykające naszej uwadze spóźnienia, trwające ułamek sekundy zamazania ostrości i nieznaczne zaburzenia proporcji. Ten bunt, o którym nie wiemy nic na pewno, ale którego istnienie przeczuwamy, właściwie nas bawi. Czasami jego przywódcy i inspiratorzy wydawani są w nasze ręce przez współplemieńców, zdradzani przez własnych towarzyszy. Więzimy ich w naszych lunaparkach. W każdym istnieje areszt dla niepoprawnych radykałów. Nazywamy go gabinetem krzywych luster.

Michael Frühling oderwał palce od klawiatury redakcyjnego komputera. Roześmiał się bezgłośnie. Gdyby nawet śmiał się na cały głos, to i tak jego śmiech utonąłby w huku przenikającym ściany, wprowadzającym w drgania przezroczyste membrany okien. Biuro wynajęte przy aerodromie było tanie, ale miało też niedogodności. Thorn nie jest dużym miastem, jednak port powietrzny, któremu nadano imię urodzonego tu wielkiego niemieckiego astronoma, obsługuje kilka linii krajowych: do Berlina, Wiednia i Prus Wschodnich.

O tej porze lądował sterowiec ze stolicy. 15.45, jak w zegarku. Cesarskie Porty Powietrzne wciąż jeszcze pozostawały symbolem porządku i dyscypliny. Sterowce startowały i lądowały punktualnie nawet dzisiaj, w epoce postępującego rozprzężenia arystokratycznego ładu. „Liberalno-arystokratycznego”, poprawił się Michael. W tym świecie korupcji nawet najważniejsze imiona ulegały narastającemu zużyciu. Ani liberalizmu, ani arystokracji. Realny ustrój różnił się od swych założycielskich ideałów.

Gdyby było inaczej, on sam nie pracowałby przecież w tej zapomnianej przez Boga i ludzi redakcji niszowego kwartalnika „Neue Freiheit”. Nie składałby teraz swojej obrazoburczej prozy, która stanie się co najwyżej pokarmem dla pamflecistów cesarskiej prasy codziennej.

„Populista Michael Frühling”, nieudacznik, który krytykuje cesarskich literatów tylko dlatego, że zazdrości im sukcesu. Obsesyjnie obraża w swoich felietonach wybitnych publicystów berlińskiej „Kaiserische Zeitung”, bo nie może zająć ich miejsca.

Znał te słowa na pamięć, śniły mu się po nocach, na początku powtarzane przez jego wrogów, a później także przez przyjaciół. Sam nie miał już pewności, czy aby nie były prawdą. Kiedy zaczynał swoją efemeryczną karierę na łamach gazet reformistów, był całkowicie pewien własnego idealizmu. Umiarkowany demokrata, obdarzony wyrazistym stylem, zbyt wyrazistym jak na nasze czasy. A może to wcale nie była wyrazistość stylu, tylko naiwność, niewiedza, głupia wiara w wolności gwarantowane liberalnymi edyktami ostatnich cesarzy.

Dzisiaj znał już cenę pozostawania poza liberalno-arystokratycznym salonem. Po jej zapłaceniu nie wiedział, czy jest jeszcze szlachetnym idealistą, czy już tylko resentymentalnym nieudacznikiem. Czy to wszystko, co mu się przytrafiłozakazy druku, kłopoty ze znalezieniem pracy, rozpad wszystkich jego małżeństwbyło ceną za szlachetność, czy raczej naturalnym elementem typowej biografii pozbawionego talentu pechowca. Znał takich wielu, często odrzucał teksty przynoszone przez nich do redakcji „Neue Freiheit”. Nie dlatego, że były zbyt odważne. One rzeczywiście nie nadawały się do druku. Używające wyzwisk zamiast argumentów, niegramatyczne, nieortograficzne teksty nieudaczników.

Znowu zaczął pisać. Klawiatura redakcyjnego komputera była jedyną w tym świecie przestrzenią, nad którą mógł sprawować władzę, panować niepodzielnie. Władza, panowaniezaskakujące słowa jak na umiarkowanego reformistę. A może ci z „Kaiserische Zeitung” mieli jednak rację? Może pozostawiony samemu sobie, nieukarany wystarczająco wcześnie, nienapiętnowany, istotnie zacząłby marzyć o demokratycznej rewolucji, o świecie bez kast, odrzucającym święty porządek urodzenia?

Wyobraźmy sobie światszukał w pamięci węzłowych punktów własnej epokiw którym pierwszy rejsowy samolot Boeinga „Theodor Roosevelt” nie rozbija się przy starcie.

Michael stara się opanować wybuch entuzjazmu. Wraca na chwilę do rzeczywistości.

Rzecz w tym, że „Theodor Roosevelt” uległ katastrofie. Ten utrwalony na taśmie filmowej obraz, płonący kadłub ogromnego samolotu, mogącego pomieścić pięćdziesięciu pasażerów, pięćdziesiąt żywych pochodni, stał się synonimem ślepej ścieżki ewolucji. Raz na zawsze, dla całego świata. Kiedy wszyscy uświadomili sobie, że samoloty napędzane tym absurdalnym, łatwopalnym paliwem, wysokooktanową benzyną, stanowią śmiertelną pułapkę, stały się one dla wszystkich równoznaczne z zagrożeniem. I nie tylko. Zostały powszechnie uznane za symbol klęski demokratów. Tak jak sromotnie przegrana przez wojska Ententy bitwa nad Marną, po której znowu zajęliśmy Paryż. Koniec wojny światowej, rojalistyczne powstania w Londynie i Paryżu. Kapet znowu na tronie Francji, król Jerzy rozwiązuje parlament przy entuzjazmie plebsu i lękliwej bierności City.

Tak właśnie było. Lotnictwo, zanim zdążyło na dobre wyjść z powijaków, umarło. A tymczasem sterowce cesarstwa obsługiwały już linie na kontynencie i szykowały się do rejsowych lotów przez Atlantyk. Messerschmitt skonstruował dla nich pierwsze odrzutowe silniki, Krupp wyposażył je w lekkie aluminiowe kadłuby. W ślad za tryumfem cesarskiego ładu politycznego kroczył tryumf cesarskiej technologii.

Ale wyobraźmy sobieumysł Michaela powraca z uporem na swój ślepy torże „Theodor Roosevelt” nie wybucha przy starcie do pierwszego rejsowego lotu, z prezydentem Stanów Zjednoczonych i całą jego rodziną na pokładzie.

„Władze demokratycznej Ameryki osobiście gwarantują jakość demokratycznej technologii”, tak pisano wtedy w jankeskich gazetach. No i mieli tę swoją gwarancję.

Ale gdyby nie doszło do tamtej katastrofy? Gdyby zamiast pierwszego rejsowego Boeinga rozbił się przy starcie „Fryderyk-Wilhelm”, ojciec wszystkich cesarskich sterowców? Bo zamiast helu użyto do wypełnienia jego potężnego kadłuba...Michael przez chwilę marszczy czoło, niepotrzebnie, alternatywny świat rozwija się już bez przeszkód w jego wyobraźni.

...bo zamiast helukończy rozpoczęte zdanieużyto do wypełnienia jego przestronnego kadłuba łatwopalnego wodoru.

Katastrofa pierwszego rejsowego sterowca stała się przestrogą dla całego świata, oddała przestworza w ręce demokratów, pod panowanie ich technologii, napełniła je tysiącami skrzydlatych gigantówsamolotów.

Michael znów uśmiechnął się do samego siebie. Ostatnio zbyt często mu się to zdarzało. Mówił do siebie, zadawał sobie pytania, na które czasami sobie odpowiadał, a kiedy indziej nie znajdował żadnej odpowiedzi.

Socjologia jest jak matematyka. Jest matematyką. Z jej aksjomatów da się wyprowadzić cały spójny świat zdań opisowych. Klęska odniesiona w społecznym świecie czyni z ciebie samotnika... i mizantropa. Powoli zaczynasz tracić emocjonalny związek z własnym gatunkiem.

Uśmiechnął się znowu. Nieświadomie wystukał właśnie na klawiaturze zdanie z ostatniej powieści modnego arystokratycznego prozaika Albrechta Camusa. Nawet imię, Albrecht, ten snobistyczny gnojek przybrał sobie na wzór jakiegoś młodego księcia z dynastii Hohenzollernów, Jak się nazywała ta powieść? Jakże mógł zapomnieć! Nagroda Hegla, milionowe nakłady. Wypierał sukcesy innych z własnej pamięci jak traumę. „Obcy”wreszcie sobie przypomniał. Historia zblazowanego potomka wysokiego rodu, który „traci emocjonalny związek z własnym gatunkiem”.

Michael lubił parodiować tego snoba, któremu w głębi duszy tak bardzo zazdrościł. Nagrody Hegla, milionowych nakładów, przekładów na wszystkie języki arystokratycznego świata. Nie chodziło o sukces, ale o możliwość komunikowania się z ludźmi.

Jeśli się pracuje w redakcji takiej „Neue Freiheit”, demokratycznej gazetki wychodzącej w nakładzie tysiąca egzemplarzy, parodia staje się powoli jedynym językiem, za pomocą którego można się skomunikować ze światem. Parodia, broń pokonanych, wiecznych marzycieli, jedyna, jaką mieli. Czy nie mogłaby się kiedyś okazać skuteczna?

Opisując fantastyczną walkę samolotów ze sterowcami o władzę nad niebem, Michael Frühling zastosował ketman, unik, szyfr, jedyne figury retoryczne, na jakie mógł sobie pozwolić w swojej niszowej gazetce. Nawet jeśli opisałby na jej łamach aferę na miarę Watergate, która doprowadziła do zrzeczenia się tronu przez ostatniego z Habsburgów, nie zacytuje go przecież żadne radio, żadna telewizja.

Zamiast cenzury wepchnięcie do niszy, obejście szerokim łukiem. Kto ulituje się nad takim męczeństwem, nad jego męczeństwem na pluszowym krzyżu? Publikuje w małych nakładach, bo nie ma talentu. Przecież cenzurę zniesiono prawie sto lat temu, zaraz po zakończeniu Epoki Wielkich Niepokojów, w 1933 roku. Każdy cesarski literat zna tę datę na pamięć. Stanowi jego akt nobilitacji, czyni go tryumfatorem w świecie nieskrępowanej wolności druku i wypowiedzi.

Po zniesieniu cenzury pozostał tylko snobizm. On załatwił resztę. Snobizm redaktorów, pisarzy, a także, last but not least (pozwólmy sobie na tę szczyptę anglosaskiego barbarzyństwa), snobizm czytelników. W latach pięćdziesiątych każdy proletariusz z Zagłębia Ruhry wolał czytać kolejne powieści o losach cesarzowej Sisi niż prozę nowego realizmu.

Czy ktoś poza Michaelem Frühlingiem pamięta jeszcze prozę nowego realizmu? Pojawiła się na krótko, zaraz po zniesieniu cenzury, i równie szybko obumarła z braku zainteresowania. Dlaczego mieszkańcy robotniczych dzielnic mieliby czytać książki o tym, co tak dobrze znali, o brudnych podwórkach śmierdzących kapustą i o małych tragediach, spowodowanych przez utratę pracy albo niechcianą ciążę?

Zresztą zaczynała się epoka Cesarskiej Solidarności Społecznej. Bezrobocie przestało być problemem, a w każdym razie przestało być jako problem dostrzegane. Nawet mieszkańcy robotniczych dzielnic woleli czytać, a potem oglądać sagę o cesarzowej Sisi. To dało do myślenia członkom Cesarskiego Związku Literatów. Pojawiła się nowa literatura i ona właśnie odniosła oszałamiający sukces.

Teraz obowiązywały jedynie prawa rynku i dobrego smaku. Liczył się tylko snobizm, każący dziesiątkom redaktorów w dziesiątkach wysokonakładowych gazet i ilustrowanych magazynów dla pań zamawiać i drukować to samo. Historie z życia wyższych sfer albo podobne do siebie jak dwie krople wody, wygładzone reportaże opisujące przykłady heroicznego awansu. Córka robotniczej rodziny z Zwickau trafia na cesarski dwór, gdzie po latach wyrzeczeń i upokorzeń spotyka ją nagroda. Odkryta przez najmłodszego i najpiękniejszego z cesarskich synów, staje się jego osobistą sekretarką.

Raczej nałożnicązdusił w sobie odruch purytanizmu, który demaskował jego radykalnie demokratyczne poglądy. Gdyby redaktor „Kaiserische Zeitung” mógł znać jego myśli. I tak je znał. Myśli nieudacznika dawały się zrekonstruować z matematyczną precyzją.

Taką historyjkę mógłby napisać z zamkniętymi oczami, w wersji robotniczej i chłopskiej, męskiej i kobiecej. Bez problemu wydrukowano by ją w miesięczniku „Edelmann” albo w jednym z ilustrowanych magazynów holdingu wydawniczego „Liebe Frau”. Gdyby oczywiście nie była podpisana jego zbyt znanym nazwiskiem, oszołoma, radykalnego demokraty, którym przecież nie był. Radykalni demokraci zamieszkiwali domy zdrowia, przebywali na oddziałach zamkniętych lub dziennych, z obowiązkiem regularnego pobierania lekarstw.

Tymczasem Michael nie chciał rewolucji, marzyła mu się tylko ostrożna reforma monarchii, odnowa jej liberalno-arystokratycznych ideałów. Ale kiedy to było. I co zostało z tamtej jego naiwności. Dzisiaj, pisząc o alternatywnej historii awiacji, świadomie omijał prawdziwe punkty węzłowe własnej epoki.

Na przykład bitwa nad Marna. Gdyby Francuzi nas tam zatrzymali... Francuzi, cioty i dandysi, przeżarci przez syfilis i pacyfizm? Przecież nie mogli pokonać naszych mężnych junkrów i lojalnych feldfeblów, całej dziarskiej armii naszego Cesarza.

Te wszystkie rozmyślania na temat alternatywnej historii nie miały żadnego sensu. Historia jest przecież tylko jedna. Heglowska nauka o jej bezalternatywności była świętą wiedzą, fundamentem monarchii i państwa. Historia i socjologia. Hegel i „stary Weber”, bo był także „młody”. Wyklęty, nazbyt liberalny, którego nie nauczano na teologiczno-historycznych wydziałach cesarskich uniwersytetów.

Nasza ofensywa załamuje się niespodziewanie nad Marną i zamiast Blitzkriegu wikłamy się w trwający rok, a może dwa lata konflikt. Nie byliśmy przygotowani, żeby walczyć tak długo. To nie w Paryżu i Londynie, ale w Berlinie i Wiedniu wybuchają bunty... nie, nie bunty, demokratyczne rewolucje.

Doskonale wiedział, że w swoim opowiadaniu SPh, Soziologische Phantasie, w modnym ostatnio gatunku, wyjątkowo cenionym przez młodych, nie wspomni o bitwie nad Marną, nie mówiąc już o demokratycznej rewolucji w Berlinie. Poprzestanie na alternatywnej historii awiacji. Jego czytelnicy, ci najbystrzejsi, zrozumieją sens tego odwrócenia. Tylko ilu ich będzie? Czy w ogóle będą jacyś?

Mniej uważni towarzysze po raz kolejny zarzucą mu zdradę. Grę ze snobizmem, ketman. Sam nauczył ich kiedyś tych słów, tych pojęć, tej swojej strategii.

Zamyślił się znowu, po czym jego palce zatańczyły na klawiaturze starego Fritza (zaledwie dwójka, z powiększoną pamięcią operacyjną, ale bez dobrej karty graficznej, nie pogra sobie na nim w „Wir gehen gegen Frankreich”, najlepszą ze strategii, w którą można zagrać tak, żeby przegrały Niemcy).

Od ilu już pokoleń mieszkamy wewnątrz luster, na naszym zesłaniu. My, przechowujący w sobie marzenie o równości.

Kolejne zdania do kosza. Doskonale wiedział, czego jeszcze nie napisze, do jakiego punktu węzłowego historii własnego świata nawet się nie zbliży.

Znowu huk startującego sterowca. 16.15Königsberg z międzylądowaniem w Danzig.

Rękopisy nie płoną...

Ale w epoce komputerów nie ma rękopisów. Poczucie odpowiedzialności pojawia się na wcześniejszym etapie produkcji. Jedno wciśnięcie klawisza „Löschen” unicestwia raz na zawsze każdy nieprawomyślny tekst, każdą niecenzuralną myśl, jakie rodzą się, jakie mogłyby się narodzić po tej stronie luster. W świecie zamieszkiwanym przez spadkobierców zwycięskiego Cesarza, przez potomków dynastii, które pozakładali ludzie należący do jego pałacowej gwardii...

Michael rozkoszuje się przez krótką chwilę odwagą własnych zdań, po czym zaznacza cały fragment tekstu. Podziwia łatwość, z jaką czarne litery stają się białe, a białe, podświetlone tło staje się czarne jak szkolna tablica.

Ale dość tych rozkoszy, niezrozumiałych dla nikogo poza nim samym, dość manipulacji sensem, odwracania symetrii, czy raczej asymetrii świata, który przyszło mu zamieszkiwać. Wciska „Löschen” i cały ostatni fragment przestaje istnieć. Przynajmniej po tej stronie luster. Może w tej samej chwilipociesza sam siebieten sam kawałek tekstu pojawia się po tamtej ich stronie, zasilając opór nieznanych towarzyszy, dostarczając im nowych metafor. Ale prawdziwe pocieszenie przynoszą mu dopiero kolejne napisane zdania. Prawdziwe pocieszenie w świecie niemającym alternatywy mogą sobie dać tylko jego mieszkańcy. Zdani na samych siebie, w świecie pełnej immanencji, gdzie Bóg nawet nie stworzył historii, ale po prostu nią jest.

Po pierwszej katastrofie przyszły następne. Samoloty nigdy nie doścignęły sterowców rozmiarem, ale już wkrótce miały okazać się szybsze. Największe z nich zabierają dzisiaj do stu pasażerów...

Zamyśla się przez chwilę, po czym kasuje ostatnie słowa i pisze:

...do trzystu pasażerów.

W końcu to tylko SPh, Soziologische Phantasie. Ostatnio powstaje tego coraz więcej i zajmują się tym coraz lepsi pisarze, nie tylko nieudacznicy tacy jak on. Socjologiczna Fantazja jako powikłany labirynt, najdłuższa z możliwych dróg, którą literatura Cesarstwa powraca do... realizmu? Czy to nie kolejny znak wyczerpywania się wątłych rezerw wolności, jakimi dysponuje nasz liberalno-arystokratyczny porządek? „Liberalno-arystokratyczny”. Za każdym razem, kiedy ten napis rozjarza się w przepełniającym go mroku, znowu narasta w nim bunt. Ten porządek nie jest ani liberalny, skoro wolność została tutaj wtłoczona w wąskie ramy snobizmu, ani arystokratyczny.

Aristoinajdzielniejsi. Czy można tak powiedzieć o potomkach wysokich rodów? Te wszystkie odmóżdżone przez endogamię ludzkie jarzyny noszące dumne nazwiska Habsburgów, Hohenzollernów, Kapetów, a tutaj, na ziemiach prowincji polskiej, Czartoryskich, Potockich, Leszczyńskich?

Gdyby nie uszlachcanie i łatwa zgoda na mezalianse, arystokracja już by nie istniała. Umiała jednak opamiętać się w porę. Liberalne reformy Wilhelma VI, metysi zapełniający powoli wszystkie urzędy cesarstwa. Krzyżówki dzieci najlepszych rodzin z potomkami prawników, lekarzy, kupców, a ostatnio nawet inżynierów.

W sto lat od wprowadzenia premii spadkowej całe Cesarstwo trzyma się wyłącznie dzięki mezaliansom.

Właśnie, premia spadkowa, kolejny prawdziwy węzeł naszej historii. Także o nim Michael Frühling nie wspomni w swojej alternatywnej historii awiacji.

Po przegranej wojnie światowej cesarstwo upada. Maks Weber, wybitny socjolog, który ma już na swoim koncie pierwsze dzieła utrzymane w liberalnym duchu, umiera na grypę...

Nie, to będzie zbyt banalna choroba.

...Umiera na tyfus, osłabiony głodem panującym w czasie powojennych zamieszek. Nigdy nie napisze swego ostatniego dzieła, zatytułowanego „Arystokracja jako zawód i powołanie”. Nigdy nie stworzy teorii „premii spadkowej” i nie opisze jej wpływu na kształt ustroju społecznego.

W świecie, w którym panuje równość, a skrzydlate niebo przecinają wielkie samoloty, w takim świecie, u jego początków, nie ma premii spadkowej. Jest to, o czym marzyli najwięksi szaleńcy, męczennicy Epoki Wielkich Niepokojów. W takim świecie istnieje... podatek od spadków!

Michael układa zdania, o których wie, że już za chwilę zginą w bezgłośnej katastrofie „Löschen”.

W kraju takim jak... Chiny, w tej...waha się przez chwilę...ojczyźnie równości, podatek od spadków osiągnął zaraz po rewolucji po prostu sto procent. Zniesiono całe to święte prawo dziedziczenia. Straż...

Znów się zastanawia. W tamtym świecie, po drugiej stronie luster, nie ma żadnej Straży, nigdy nie istniała, nie była potrzebna. Straż Monarchii, SM, koszmar ludzi, których budzono o świcie, przeszukiwano ich mieszkania i głowy w poszukiwaniu nieprawomyślnych słów i niecenzuralnych myśli.

W tamtym świecie nie istnieje nic takiego jak Straż. Porządek akceptowany przez lud jest także przez lud strzeżony. Zamiast Straży jest...

Michael ma to słowo na końcu języka...Milicja. Milicja Obywateli. Znalazł kiedyś tę nazwę w powieści pochodzącej jeszcze sprzed Epoki Wielkich Niepokojów. Jego liberalny profesor podpisywał mu kolejne zgody na dostęp do czytelni mikrofilmów, chociaż wiedział doskonale, że z Michaela nigdy nie będzie dobry historyk literatury. Za mało samodyscypliny, za dużo emocji i potrzeby natychmiastowego spełnienia...

Zamiast wypisów do pracy magisterskiej poświęconej „wczesnej poezji arystokratycznej” całe dnie spędzał nad powieściami Jacka Londona. „Żelazna Stopa”, książka, której nie wznawiano od lat. Kiedyś z powodu braku cesarskiego imprimatur. A dzisiaj...?

Kto by to czytał? Ten odwieczny leitmotiv wszystkich rozmów z wydawcami. Dzieci robotniczych dynastii rozjeżdżające się swoimi volkswagenami, malujące na ich drzwiczkach herby swoich, pożal się Boże, rodów? Sto lat po wprowadzeniu premii spadkowej, po zwycięstwie „arystokracji masowej” każda szanująca się proletariacka rodzina ma własny herb rodowy, nawet jeśli jej drzewo genealogiczne, jej pamięć, liczy sobie co najwyżej dwa, trzy pokolenia.

Pogarda Michaela Frühlinga wobec młodych hooliganskolejne anglosaskie słowo, jedno z wielu używanych na określenie coraz częstszych przejawów barbarzyństwazdradza jego własne pochodzenie. Drobna inteligencja, sześć pokoleń przodków odnotowanych w Karcie Poddanego.

„KP, podaj numer swojej KP, kartę proszę, a gdzie mamy naszą karteczkę...”, chamskie i poufałe odezwania oficerów Straży. Kiedyś legitymowano go kilka razy dziennie, nosił wtedy trochę dłuższe włosy, a nawet raz czy drugi zdarzyło mu się, jak wszystkim młodym radykałom, próbować kofeiny.

„Bez przełykania”. Ten dowcip, nieco już z brodą, krążył od czasów, kiedy pewien zidiociały Pretendent, bodajże do stanowiska Wielkiego Koniuszego Cesarstwa, zapytany podczas publicznego przesłuchania o to, czy pił kiedyś kawę albo brał jakiś inny narkotyk w takiej czy innej postaci, odpowiedział, że brał ją do ust, smakował, ale... bez przełykania.

Zresztą sama anegdota, to, że powtarzano ją głośno, wskazywała, że nadchodzi nowe.

O tym wszystkim także nie napisał. Albo inaczej, pisał, po czym za pomocą „Löschen” przesyłał kolejne paragrafy swoim nieznanym sprzymierzeńcom, na drugą stronę luster.

W wersji przeznaczonej do druku poprzestał na brawurowej historii alternatywnej awiacji: niebo opanowane przez samoloty, sterowce zepchnięte do roli balonów meteorologicznych i muzealnych eksponatów.

Tylko w zakończeniu pozostawił kilka zaskakujących zdań. Nie dotyczyły awiacji. Były właściwie zupełnie oderwane od treści opowiadania.

W większości tradycji religijnych przestrzega się przed niebezpieczeństwami wynikającymi ze zgłębiania tajemnicy zła. Ponieważ są to zwykle religie dalekie od ontofobii, szanujące akt kreacji i samo istnienie, zło jest w nich utożsamiane z brakiem istnienia, z niebytem. Jeśli owe ostrzeżenia zawierają choćby cień prawdy, ogromne niebezpieczeństwo niesie ze sobą zgłębianie tajemnicy nicości, a także wszystkie pochodne rodzaje refleksji: zgłębianie tajemnicy klęski, wykluczenia z istnienia, losu ofiar, ślepych ścieżek ewolucji...

Człowiek starający się zrozumieć tajemnicę nieistnienia, przyczynę czyjejś klęski sam ryzykuje swój byt. Angażując własne życie w badanie światów, które nie potrafiły zaistnieć, traci je. Traci jego istotną część. Sam przestaje do pewnego stopnia istnieć.

A ty, czy chcesz zaryzykować taki los? Czy jesteś świadom ceny, jaką będziesz musiał za to zapłacić? Za opiekowanie się dalszym losem tych, którzy okazali się ślepą ścieżką ewolucji?

To zabawne, ale właśnie ten odważny i z pozoru niezrozumiały formalny eksperyment zapewnił „Skrzydlatemu niebu” sukces. Czytelnicy docenili, że narrator zwraca się bezpośrednio do nich. Zrozumieli ukryty sens tego bezwzględnego ataku na najważniejsze tabu cesarskiej literatury, neutralną, trzecioosobową narrację pozwalającą bez końca snuć opowieści o szczęśliwych i nieszczęśliwych romansach cesarzowej Sisi. Michael Frühling zaczął być czytanypierwszy autor demokratycznej odwilży wczesnych lat dwudziestych. U schyłku życia został nawet przyjęty do Cesarskiego Związku Literatów. A później... wiele lat później jego opowiadanie stało się zarzewiem demokratycznej rewolucji. Organizacja, która dokonała zamachu na Wilhelma VII i obaliła monarchię, przybrała nawet za swój kryptonim tytuł jego opowiadania„Skrzydlate Niebo”. Z takim podpisem ukazywały się dekrety nowej, demokratycznej władzy. Także ten znoszący premię spadkową, a później kolejny, wprowadzający podatek od spadków.

W ten sposób Michael Frühling stał się Janem Chrzcicielem wielkiego przełomu. Zapamiętano nawet jego ostatnie dziwactwokazał się złożyć do grobu w stroju cechowym Cesarskich Robotników Stoczniowych.

Autor „Skrzydlatego nieba” nie dożył tryumfu swojej rewolucji. Może to i lepiej. Świat, który narodził się w jej wyniku, mógłby zupełnie nie przypaść mu do gustu.


Nazwy urzędów, funkcji publicznych, a także pozostałe Wyrazy Dogmatyczne, piszemy zawsze z dużej litery.

 

Słownik współczesnego języka danońskiego


Cela śmiechu[1]

 

Człowiek, który stworzył graficzny symbol Ruchu

 

Styl to samotność, może dlatego tak długo nie chciałem się go „dopracować”. Dopiero teraz, w zasadzie za późno... Doktryna Wolności uczy nas, że „nigdy nie jest za późno ani za wcześnie, zawsze jest właściwy moment, aby żyć” (Dogmat XXIV). Nie sposób odmówić racji temu twierdzeniu. W dodatku moje najnowsze prace, „kot grający na perkusji” czy „pancerniki”, znalazły wreszcie uznanie w oczach krytyków sztuki. „Pancerniki” zostały nawet wyróżnione na ostatnim biennale w Czakraniu, historycznej stolicy Danonii, która dzisiaj pozostała już tylko nieformalną stolicą danońskich Sztuk Pięknych.

Danonia, Rzeczpospolita Danonii, wcześniej jedna z bakomskich republik, a jeszcze wcześniej Święte Królestwo Danonów. Pośród tych wszystkich imion przechadza się wspaniałe zwierzę świata. Próbuję uwiecznić je w mojej sztuce, szczególnie od czasu, kiedy przestałem portretować w niej dawnych przyjaciół. Nie warto uwieczniać tego, co należy już do historii. A oni do niej należą, podobnie jak ja.

Tylko wspaniałe zwierzę świata nigdy nie będzie należało do nikogo. Przechadza się dostojnie pośród swoich imion jak pośród ruin klatki, w której bezskutecznie próbujemy je zamknąć. Mogę je teraz dotykać i staram się znajdować ku temu jak najwięcej okazji. Kiedy nikt nie patrzy, przyklękam, żeby pogładzić sierść osiedlowych trawników. Przemykając pod ścianami domów, wodzę palcami po grubej, chropowatej skórze tynków. Jestem prawie szczęśliwy, prawie, bo ostatnią przeszkodą na drodze do mego osobistego szczęścia pozostaje niezakończona rewolucja Algiego.

Obojętnie, co mówiłby mój Nadzorca, dobrze wiem, że tego akurat nie zapomną mi nigdy. To ja stworzyłem przecież graficzny symbol Ruchu, „bohatera o jednym skrzydle”. W dniach samoograniczającej się rewolucji moje dzieło, pojawiające się na murach campusu i robotniczych przedmieść City, było co najmniej tak samo popularne jak sto lat wcześniej czerwony pentagram albo połamany krzyż. Ciekawe, jacy ludzie stworzyli tamte symbole? I jak wyglądało ich życie, kiedy używające tych symboli rewolucje także stały się tylko historią.

Samoograniczająca się rewolucja jest historią już od sześciu lat. Podobnie jak Wojna Prewencyjna czy krótka epoka indywidualnego terroru. A jednak moja wina nie zostanie zapomniana dopóty, dopóki Nadzorcy nie złamią Algernona.

Problem w tym, że Algiego nie uda się złamać. Nie był przecież twardy ani prosty jak choćby Biskup Jansen. Biskup miał swoją wiarę, prostą i twardą, która w końcu stała się przyczyną jego upadku. Podczas gdy Algie? „Nie sposób złamać tego, co nigdy nie stało się twarde ani proste”, mówił. Nie rozumiałem go wtedy i tak pozostało do dziś. Ale teraz przynajmniej wiem, dlaczego jeszcze długo pozostanę Zakładnikiem, ofiarą ułomnej niezłomności Algiego.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin