Tom Clancy - Dług honorowy.doc

(4930 KB) Pobierz

Tom Clancy

 

 

Dług honorowy

 

 

 

 

Charakter wyznacza los człowieka

Heraklit

 

 

 

Dla Mamy i Taty

 

 

 

Z wyrazami wdzięczności dla:

Cartera i Woxa za opisanie mi szczegółów, Russa, po raz kolejny, za wykłady z fizyki, Toma, Paula i Bruce'a za najlepszy zestaw map na świecie, Keitha, za wytłumaczenie mi, co z tych map wynika dla pilota, Tony'ego, za to, że odpowiednio nastawił mnie do tematu, chłopaków z Saipanu, za opisanie mi życia na ich wyspie, a także dla Sandy, za szatańską przejażdżkę na grzbiecie węża.

 

 

 

Przeprosiny

W pierwszym wydaniu „Bez skrupułów” znalazł się fragment wiersza, który trafił do mnie przypadkiem, i którego tytułu ani nazwiska autora nie byłem w stanie ustalić. Wiersz ten wydał mi się idealny jako epitafium dla mojego przyjaciela Kyle'a Haydocka, który zmarł na raka w wieku 8 lat i 26 dni - dla mnie zawsze będzie z nami. Później dowiedziałem się, że tytuł tego wiersza brzmi „Ascension”, a autorką tych wspaniałych strof jest Colleen Hitchcock, niezwykle utalentowana poetka z Minnesoty. Chciałbym skorzystać z okazji i polecić jej wiersz wszystkim studentom literatury. Mam nadzieję, że jej poezja wywrze na nich równie wielkie wrażenie, tak jak to się stało w moim przypadku.

 

 

 

 

 

Tom pierwszy

 

Prolog.

Zachód słońca, wschód słońca

 

Z perspektywy czasu, taki a nie inny początek wojny mógł wydać się co najmniej dziwny. Tylko jeden spośród wszystkich jej uczestników zdawał sobie sprawę, co się dzieje, a i to było sprawą przypadku. Finałową rozprawę w kwestii spornego obszaru przeniesiono na wcześniejszą datę, dlatego mianowicie, że umarł ktoś z rodziny adwokata. Za dwie godziny, o świcie, tenże adwokat, już wbity w żałobny garnitur, miał odlecieć na Hawaje.

Dla pana Yamaty była to pierwsza transakcja, w której osobiście uczestniczył, dzięki niej stawał się właścicielem skrawka terytorium Ameryki. Owszem, posiadał już całe mnóstwo nieruchomości, nie tylko na wyspach Pacyfiku, ale i na terenie kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych, lecz dotychczas wszystkie te transakcje pozostawiał w rękach podstawionych przez siebie prawników, nieodmiennie Amerykanów, którzy robili dokładnie to, za co im Yamata płacił, na wszelki wypadek zwykle pod nadzorem któregoś z japońskich podwładnych Yamaty.

Tym razem rzecz wyglądała inaczej. Powodów znalazłoby się aż kilka. Po pierwsze, nieruchomość nabywała osoba prywatna, a nie firma. Po drugie, Saipan leżał o dwa kroki od domu, a dokładniej, dwie godziny lotu prywatnym odrzutowcem od Japonii. Adwokatowi prowadzącemu sprawę Yamata wyjaśnił, że chce nabyć tę posiadłość w celach wypoczynkowych, na sobotnio-niedzielne wypady. Biorąc pod uwagę astronomiczne ceny nieruchomości w Tokio, za cenę niedużego luksusowego apartamentu na najwyższym piętrze tokijskiego wieżowca można było na Saipanie nabyć kilkaset hektarów terenu. A widok z okien domu, jaki Yamata zamierzał wybudować nad urwiskami, zapierał dech w piersiach: z wyniosłości widać było ogromne połacie Oceanu Spokojnego, a w oddali inne wyspy archipelagu Marianów. Powietrze musiało tu być najczystsze na całej kuli ziemskiej. Nic dziwnego, że pan Yamata zaproponował prawnikowi iście królewskie honorarium, i to nie krzywiąc się wcale, przeciwnie - z czarującym uśmiechem. Istniał jeszcze jeden powód takiej decyzji.

Wokół okrągłego stołu przesuwano kolejne dokumenty, od fotela do fotela, tak aby każda ze stron uczestniczących w transakcji mogła złożyć podpis na odnośnych dokumentach, w miejscach zaznaczonych w tym celu żółtymi samoprzylepnymi karteczkami Post-It. Gdy się tak stało, pan Yamata sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wydobył z niej kopertę. Wyjęty z niej czek podał następnie prawnikowi, który podziękował uniżonym głosem. Jakże typowym dla Amerykanów, którzy widzą przed sobą pieniądze. Zadziwiające, na jakie ustępstwa skłonni byli iść na widok gotówki! Trzy lata wcześniej żaden japoński obywatel nie mógłby legalnie wejść w posiadanie terenów na tych wyspach, ale od czego są dobrzy prawnicy, dobre argumenty i odpowiednia gotówka?

- Jeszcze dziś po południu dokonamy wpisu do ksiąg wieczystych.

Yamata obdarzył sprzedającego teren uprzejmym uśmiechem i skinieniem głowy, wstał z fotela i wyszedł z budynku, gdzie czekał już samochód. Yamata usiadł z przodu, obok kierowcy i skinieniem podbródka nakazał mu aby ruszył. Skoro dobito targu, nie trzeba się już było bawić w dobre maniery.

Jak większość wysp na Pacyfiku, Saipan jest pochodzenia wulkanicznego. Na wschód od wyspy opada ku głębinom słynny Rów Mariański, dziesięciokilometrowa otchłań powstała w miejscu, gdzie jedna fałda tektoniczna zanurza się pod drugą, młodszą. Wynikiem działalności tej formacji geologicznej jest między innymi sznur stożków wulkanicznych, których wierzchołki to właśnie wyspy archipelagu Marianów.

Terenowa Toyota Land Cruiser ruszyła niezbyt gładką szosą na północ, biorąc kolejne zakręty trasy wcinające się w zbocza góry Achugao, w kierunku wydzielonych terenów „Mariana Country Club” i Przylądka Marpi. Niedaleko przylądka Yamata kazał kierowcy zatrzymać samochód. Wysiadł i przelotnym spojrzeniem obrzucił resztki wiejskich zabudowań, którymi już wkrótce miała się zająć brygada rozbiórkowa. Zamiast jednak obejść teren, na którym stanie jego nowa posiadłość, Yamata ruszył prosto ku krawędzi skalnego urwiska. Jak na sześćdziesięciolatka, poruszał się sprawnie i energicznie, mimo że w marszu przyszło mu skakać z kamienia na kamień. Jeżeli dawniej stało tu gospodarstwo rolne, to chyba nie za bogate. Jakże wyżyć na takiej ziemi? Yamata pokręcił głową. Znał przecież przeszłość tego miejsca i wiedział, kto tu mieszkał dawniej. Mieszkał, ale do czasu.

Ze znieruchomiałą twarzą stanął na samej krawędzi obrywu, przez miejscowych zwanego Urwiskiem Banzai. Od oceanu wiał porywisty wiatr. Z wysokości urwiska Yamata widział niezliczone rzędy fal, słyszał huk przyboju na skałach u podnóża - a były to te same skały, na których roztrzaskały się ciała jego rodziców i rodzeństwa, uciekających przed pościgiem amerykańskiej Piechoty Morskiej. Widok zbiorowego samobójstwa zmroził Amerykanom krew w żyłach, o czym jednak nie mógł wiedzieć pan Yamata. A zresztą, nawet gdyby wiedział, co to zmieniało?

Japończyk złożył dłonie i skłonił się głęboko, po to, by przywołać duchy przodków i dlatego, że chciał im okazać należną cześć, uznać ich władzę nad jego własnym losem. Przyszło mu do głowy, że dzisiejsza transakcja była aktem sprawiedliwości. Wraz z nią w japońskich rękach znalazło się 50,016 procenta terytorium Saipanu. Od chwili, kiedy rodzina Yamaty zginęła z rąk Amerykanów, minęło już ponad pół wieku.

Yamata wzdrygnął się. Przypisał ten dreszcz emocjom, jakie czuł w tej chwili, a może także bliskości duchów jego przodków. Choć pływy i prądy morza uniosły ze sobą ciała całej rodziny, ich duchy, ich kami, z całą pewnością trwały tutaj, czekając aż Yamata powróci. Japończyk znowu się wzdrygnął i zapiął marynarkę. Rzeczywiście chciał w tym miejscu zbudować dom. Najpierw jednak czekało go inne zadanie.

Aby coś zbudować, trzeba najpierw coś zniszczyć.

* * *

Na przeciwnym krańcu kuli ziemskiej świat osiągnął w tejże samej chwili pełną doskonałość. Kij golfowy płynnym ruchem odsunął się od piłeczki i doskonałym łukiem uniósł w górę, na mgnienie zamarł w miejscu, a potem takim samym łukiem ruszył w dół, z każdym kolejnym centymetrem trajektorii przyśpieszając biegu. Człowiek, w którego rękach znajdował się kij, przeniósł ciężar ciała z jednej stopy na drugą i wyczekawszy na właściwą chwilę, odwrócił dłonie. Posłuszna temu ruchowi głowica kija obróciła się wokół osi w taki sposób, że uderzyła w piłkę dokładnie pod kątem prostym względem zamierzonego toru lotu. Że sztuka się udała, zaświadczał dźwięk uderzonej piłki - doskonałe brzdęk (głowica kija była wykonana z metalu). Oprócz dźwięku, o sukcesie świadczyło też drgnienie, jakie przebiegło wzdłuż grafitowego kija. Gracz nie musiał nawet patrzeć w ślad za piłką. Nadal idący tym samym łukiem kij podjechał do góry i zatrzymał się, zanim jeszcze trzymający go mężczyzna sprawdził, co dzieje się z piłką.

Niestety, to nie Jack Ryan był owym graczem. Ryan mógł tylko z zazdrością pokręcić głową, uśmiechnąć się blado i ustawić własną piłkę do uderzenia.

- Dobrze ją palnąłeś, Robby.

Kontradmirał Robert Jefferson Jackson z Marynarki USA trwał bez ruchu, okiem lotnika śledząc lot spadającej piłki. Biały punkcik podskoczył na wystrzyżonej trawie ponad dwieście metrów od miejsca, w którym stali gracze. Impet potoczył piłkę następne dwadzieścia metrów do przodu. Dopiero kiedy piłeczka zatrzymała się niemal pośrodku pola, Jackson zauważył:

- Szkoda, bo chciałem ją trochę podciąć.

- Nie pieści nas to życie, co, Robby? - zapytał sarkastycznie Ryan, skupiony na rytuale przygotowań. Ugiąć kolana, wyprostować plecy, schylić głowę, ale nie za bardzo, o, tak... Kij, trzeba go trochę lepiej złapać, teraz dobrze... Ryan zrobił wszystko to, co przez ostatni tydzień wbijał mu do głowy klubowy instruktor. Przez ostatni tydzień, miesiąc, dwa miesiące... Wziąć zamach... I bęc!

Poszło nawet nieźle. Na oko sto siedemdziesiąt metrów, trochę na prawo od toru, pierwszy udany strzał od dawna... Nieprawda. Pierwszy udany strzał w życiu. Ale żeby posłać piłeczkę na taką odległość, Robby'emu wystarczał sztywny metalowy kijaszek numer siedem. Ryana pocieszał fakt, że była dopiero za kwadrans ósma, a wczesna pora sprawiała, że oprócz Robby'ego nikt nie musiał oglądać jego wątpliwych popisów.

- Dobrze chociaż, że mi nie wpadła do wody.

Ryan nie wypowiedział tej myśli na głos.

- Od dawna grasz w golfa, Jack?

- Pewnie. Gram już całe dwa miesiące.

Jackson uśmiechnął się lekko i idąc ku miejscu, gdzie czekał na nich wózek, zauważył:

- Bo ja zacząłem na drugim roku Akademii w Annapolis. Mam nad tobą parę lat przewagi, więc nic się nie przejmujmy, tylko grajmy.

Słuszna uwaga. Grało się miło, tym bardziej, że Greenbrier leży wśród zielonych wzgórz Zachodniej Wirginii. Pierwsze pensjonaty wzniesiono tu pod koniec osiemnastego stulecia. W październikowy poranek biały masyw głównego hotelu wyrastał spośród żółtych i szkarłatnych liści. Drzewa zrzucały szaty w oczekiwaniu zimy.

- Nie myśl sobie, że chciałem ci dołożyć - zaznaczył Ryan, sadowiąc się na wózku.

Jego partner odwrócił się z dziwnym uśmiechem.

- Możesz nawet nie próbować. I dziękuj Bogu, Jack, że nie musisz zaraz gnać do pracy. Bo ja akurat muszę.

Obaj od dawna zapomnieli, czym są wakacje, chociaż dłuższy wypoczynek niewątpliwie dobrze by im zrobił. Obaj marnie się też czuli w obecnych rolach i po cichu marzyli o czymś więcej. Dla Jacksona owym „czymś więcej” był stopień admirała i odpowiedni do tego etat w Pentagonie. Ryan z kolei sam się nie mógł nadziwić, że tak go ciągnie do świata interesów, i że tak mało pociąga go praca na uczelni, coś o czym marzył - czy przynajmniej wyobrażał sobie, że marzy - dwa i pół roku wcześniej w Arabii Saudyjskiej. Domyślał się, że brak mu aktywności, zmian. Czyżby aktywność zaczęła działać na niego jak narkotyk? Zastanawiając się nad tym, Jack wydobył z worka lżejszy kij, trójkę. Uderzając nim, nie miał szans posłać piłki aż do samej chorągiewki, ale tak było bezpieczniej. Nie nauczył się jeszcze nawigować piłeczką wokół drzew na tym odcinku pola. Owszem, wakacje dobra rzecz, ale jeszcze lepiej, kiedy się coś zaczyna wreszcie dziać...

- Nie śpiesz się i nie wal, jakbyś chciał tę piłkę zamordować. Ona już nie żyje, zgoda?

- Tak jest, rozkaz, panie admirale! - odburknął Jack.

- I nie podnoś od razu głowy. Sam ci powiem, dokąd poleciała.

- Nic mi nie mów, Robbie. Sam wiem.

Świadomość, że Robbie nie będzie się z niego śmiał, choćby stał się świadkiem najdzikszych popisów, była jeszcze gorsza niż obawa przed drwiną. W ostatniej chwili Ryan przypomniał sobie, żeby wyprostować plecy. Wynagrodził go upragniony dźwięk. Pac. Nim podniósł głowę, piłka była już o trzydzieści metrów od niego i nadal leciała w lewo... Ale nie. Niestety. Już teraz widać było, że znowu niesie ją w prawo.

- Jack?

- No, co? - odezwał się Ryan nie patrząc na partnera.

- Ta twoja trójka. - Jackson parsknął śmiechem i mierząc wzrokiem lot piłeczki dodał: - Nic nie musisz zmieniać. Za każdym razem masz zrobić tak samo.

Ryan z trudem powstrzymał się, żeby nie wygiąć kija numer trzy na czaszce partnera. Kiedy wózek ruszył, roześmiał się jednak mimo wszystko. Podjechali do wyższej trawy po prawej stronie dołka, tam, gdzie na zielonym kobiercu majaczyła pojedyncza biała plamka: piłka Robby'ego.

- Nie tęsknisz za lataniem? - zapytał z cicha.

Robby posłał mu nieprzyjazne spojrzenie i zauważył:

- Ciebie też nie trzeba uczyć ciosów poniżej pasa.

Ha, trudno, ale tak się właśnie miały sprawy: Jackson rozstał się z karierą pilota, przeszedł przez sito selekcji do kadry admiralskiej i natychmiast zaczął się starać o stanowisko komendanta Centrum Badawczego Marynarki w bazie lotnictwa morskiego w Patuxent River w stanie Maryland. Gdyby mu się to udało, nosiłby tytuł Głównego Pilota-Oblatywacza Marynarki USA. Ale nic z tego: Jackson otrzymał przydział do J-3, czyli wydziału operacyjnego Kolegium Szefów Sztabów. Sekcja Planowania to dziwny przydział dla żołnierza, zwłaszcza w epoce, w której samo zjawisko wojny zaczynało się stawać zamierzchłą przeszłością. W sztabie łatwiej było o dalszy awans, lecz Jacksonowi najbardziej zależało na lataniu. Usiłował się nie przejmować takim obrotem spraw i powtarzał sobie, że nalatał się już w życiu dosyć. Zaczynał ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin