Pilipiuk Andrzej - Kuzynki 02 - Księżniczka.pdf

(1046 KB) Pobierz
Pilipiuk Andrzej - Kuzynki 02 - Księżniczka.rtf
ANDRZEJ PILIPIUK
KSIĘŻNICZKA
2004
ROZDZIAŁ I
Każde miasto ma swoje tajemnice. Mniejsze i większe, ponure i weselsze. Kraków nie
jest wyjątkiem od tej reguły. Gdzieś w okolicy kościoła św. Trójcy tkwią, przykryte
kolejnymi warstwami błota, śmieci i bruku, fragmenty pogańskich posągów. Pod
nawierzchnią ulicy Dominikańskiej spoczywają prochy mieszkańców miasta - drogę
wytyczono, niszcząc stary cmentarz. Podziemia dawnych kupieckich domów ciągną się w
nieskończoność, a prace renowacyjne co i rusz pozwalają odkryć nieznane przejścia oraz
komory. Remontując wiekowe kamieniczki, konserwatorzy nieoczekiwanie znajdują
malowane drewniane stropy z XVI wieku czy wątki murów starsze o kolejne stulecia...
Oczywiście gród Kraka posiada w duszy naprawdę mroczne zakamarki. Jeśli nie
zabraknie wam odwagi, rzucimy sobie okiem na jeden z nich. Opodal dworca PKS - u,
wzdłuż pewnej ulicy ciągnie się wysoki, otynkowany mur. Nad jego koroną widać gałęzie
drzew. Zapewne po drugiej stronie jest park lub ogród. Jedyną drogę do środka stanowi furtka
ze stalowej blachy, zaopatrzona w mały wizjerek. Furtka jest zawsze zamknięta. Wygląda
jakby zarosła rdzą na amen. To jednak tylko pozory, wystarczy powąchać zawiasy, by poczuć
delikatną, charakterystyczną woń towotu.
Zagadkowa posesja nie posiada tabliczki z numerem - jeśli mam być szczery, w ogóle
nie posiada numeru. Gdy na początku XIX wieku zabudowywano położone w okolicy
parcele, właściciel uznał, że im trudniej będzie do niego trafić, tym lepiej. Oczywiście
Kraków, jak każde miasto, jest wymierzony z dokładnością co do milimetra, a każdy
centymetr kwadratowy został uwzględniony w stosownych wykazach niezbędnych dla
wyliczenia podatku gruntowego.
Zajdźmy więc do hipoteki i zbadajmy księgi wieczyste. Niestety, to także nic nam nie
da. Interesująca nas posesja nie figuruje w aktach. Przez dwieście lat nikt nie odnotował jej
istnienia. Zrozumiałe jest, że tak dużego budynku nie można całkowicie ukryć. Zajrzyjmy
więc do planu zagospodarowania przestrzennego. No i wreszcie nasze poszukiwania
przynoszą konkretne rezultaty. Parcela za murem jest zewidencjonowana i, co więcej, posiada
swój numer. Sięgnijmy zatem do odpowiednich akt. A tu - figa. Działki o takim numerze po
prostu nie ma w wykazie.
Kto zatem uiszcza należny podatek? Przejdźmy się do urzędu gminy. W tutejszych
aktach działka o takim numerze figuruje. Opisano ją jako plac składu, własność armii
cesarstwa austro - węgierskiego. Dziwne? Nic podobnego, zwykły bałagan w papierach.
Przez ostatnie osiemdziesiąt lat nikt tej informacji nie poprawił, a zatem jest to jedna z tysięcy
parceli, będących własnością Skarbu Państwa. Ponieważ zaś państwo samo nie wie, co
posiada, urzędnicy nigdy nie wpadli na trop stojącej na tymże terenie samowoli budowlanej
oraz zamieszkujących ją ludzi.
Na usprawiedliwienie biurokratów należy powiedzieć, że ich poprzednicy przez
minione dwieście lat również nigdy nie sprawdzili, czy armia faktycznie wykorzystuje ten
plac zgodnie z przeznaczeniem. Z drugiej strony, wojsko nie ma pojęcia, że posiada coś
takiego - po prostu w wykazach Agencji Mienia Wojskowego taki obiekt nie figuruje.
Już powyższe poszlaki wskazują na to, że mieszka tam ktoś wyjątkowo sprytny i
dobrze obznajomiony nie tylko z procedurami obowiązującymi w urzędach, ale i z
mentalnością ich pracowników... Samo ustalenie, że działka istnieje i posiada swój numer,
zajęło nam sporo czasu. Próba znalezienia jej właściciela zaprowadziła donikąd. Lenistwo
urzędników dawno już stało się kanwą przysłów ludowych, więc zagadkowej posesji od tej
strony nic nie grozi.
Dom, zabezpieczony przed wścibstwem bliźnich, przetrwał wszystko: rozbiory,
bombardowania, hitlerowców, komunistów, socjalistów. Kapitalizm też zapewne przetrwa.
Owszem, zdarzało się parę razy, że różni ludzie usiłowali zakłócić spokój domostwa i
jego mieszkańców. W czasie wojny kilku gestapowców postanowiło, ot tak, sprawdzić, co
dzieje się za murem. Załomotali w metalową furtkę, nie żałując kułaków i buciorów. Zostali
grzecznie wpuszczeni do środka, po czym drzwiczki zatrzaśnięto. Co stało się z nadgorliwymi
pachołkami Adolfa, dokładnie nie wiadomo, ale zapewne nic dobrego, bowiem nigdy nie
wrócili do rodzinnej Koblencji. Zaraz po wojnie czterej milicjanci postanowili przeprowadzić
rewizję w domu za murem. Mieli wyjątkowego pecha. Właśnie wyważali drzwi łomem, gdy
zza rogu wypadła rozpędzona ciężarówka. Wnęka przy bramce okazała się zbyt płytka.
Sprawcy śmiertelnego wypadku nigdy nie odnaleziono. Spokój domu nie został naruszony.
Każdy z miejsca uzna, że to przecież bzdura. Najmniejszy nawet budynek musi być
podłączony do magistrali energetycznych, gazociągu, wodociągu, kanalizacji, telefonu... A
figę. Kto tak powiedział? Sięgnijmy do planów. Rura z wodą, biegnąca w kierunku dworca,
ciągnie się wzdłuż muru zagadkowej posesji. Widocznie kładący ją w 1907 roku robotnicy
nie zastali nikogo, kto otworzyłby im furtkę, i zdecydowali się zmarnować dodatkowych
kilkadziesiąt metrów materiału. Podobnie kilkanaście lat później postąpili energetycy, z tym,
że ominęli zamkniętą parcelę od drugiej strony. Gazu nigdy tu nie było. A zagadkowi
lokatorzy najwyraźniej nigdy nie odczuli potrzeby posiadania telefonu. Zresztą jak niby
mieliby sobie załatwić podłączenie do sieci, skoro ich dom z urzędniczego punktu widzenia
praktycznie nie istnieje?
Kto mieszka w środku? Spokojnie, pogadamy sobie i o tym...
* * *
Monika Stiepankovic, gdy czuje się bezpieczna, śpi bardzo mocno i głęboko.
Ulokowała się w saloniku Stanisławy pod komputerem. Na podłogę rzuciła skórę z renifera.
Nakryła się cienkim pledem. Nie zmarznie. Katarzyna Kruszewska siedzi przed monitorem.
Bose stopy oparła o księżniczkę. Centralne ogrzewanie w starej kamienicy psuje się z nużącą
regularnością. Administracji to nie przeszkadza... Stukanie w klawisze nie jest dźwiękiem na
tyle głośnym, by wyrwać wampirzycę ze snu.
Wstaje świt. Za oknem cicho pada jesienny deszcz. W sąsiednim pokoju Stanisława
budzi się w swoim łóżku pod grubą, pikowaną kołdrą. Czuje niepokój. Wydaje jej się, że coś
przeoczyły. Coś ważnego. Poza tym znowu dręczą ją złe przeczucia. Wsuwa rękę pomiędzy
łóżko a ścianę. Hebanowa, okuta metalem i obciągnięta skórą rękojeść szabli jest chłodna,
dłoń zaciska się na niej zupełnie odruchowo. Stanisława cicho wzdycha. Broń to tylko
narzędzie. W starciu może przechylić szalę zwycięstwa na jedną ze stron. Jednak w życiu
przeważnie się wygrywa, unikając zagrożenia. Oczywiście, jeśli człowiek w porę przewidzi,
skąd może spaść nieoczekiwany cios. Dotąd zazwyczaj jej się udawało.
* * *
Pociąg wtoczył się na bocznicę i zamarł. Deszcz cicho bębni o pokryte rdzawym
nalotem blaszane dachy. Ładunek jednego z wagonów stanowią paczki z pięknie wydanymi
albumami o Krakowie. Za siatką na drewnianej burcie - kawałek papieru. List przewozowy.
Tysiąc kilometrów stąd, gdy wsuwano go do schowka, był biały. Teraz spod szarego nalotu
prześwitują już tylko pojedyncze litery. Pociąg przyjechał z Chorwacji, po drodze przeciął
Węgry, Słowację i Czechy. Dokumentacja szczegółowo wyjaśnia, kto jest nadawcą ładunku,
kto odbiorcą. Opisuje też całą zawartość wagonu. No, prawie całą. Obok dwudziestu pięciu
tysięcy książek znajduje się w nim towar nadprogramowy: Węgier przybyły z gór
Siedmiogrodu, uzbrojony i niebezpieczny - sztuk jeden.
Bocznice na dworcu cargo Kraków - Prokocim są dobrze pilnowane. Czwarta rano,
deszcz, ciemności. Drzwi wagonu z książkami przesuwają się powoli po metalowej
prowadnicy. Upiorny zgrzyt tonie w szumie ulewy. Psy drzemią w budach, strażnicy
apatycznie gapią się na monitory w stróżówce. Równie dobrze mogliby je wyłączyć i pograć
w karty. Szary przedświt, szaruga, szary płaszcz z kapturem... Bagnet od kałasznikowa ma
przy końcu ostrza nieduży prostokątny otwór. Pochwa posiada specjalny zaczep. Należy go
przełożyć przez dziurkę i uzyskuje się całkiem niezłe nożyce do cięcia drutu. O świcie
strażnicy zauważą, oczywiście, dziurę w siatce, ale do tego czasu deszcz zatrze wszystkie
ślady. Zresztą, będą raczej podejrzewali, że ktoś usiłował dostać się na teren dworca.
Szary, nieco zniszczony, brezentowy płaszcz sięga do połowy uda. Kaptur osłania
twarz przed deszczem. Wygodne, schodzone buty desantowe stykają się z podłożem prawie
bezszelestnie. Natarto je turecką pastą na glicerynie.
Węgierski góral Laszlo idzie równym krokiem. Trzeba oddalić się od bocznicy i
otwartego wagonu. Zgubić w obcym mieście, wtopić między ludzi, przyczaić się i odczekać
trochę. Trzeba zdobyć dach nad głową i odespać podróż. Musi też wysuszyć ubranie, nawet
brezentowa peleryna przesiąkła wodą. Piąta rano. Dociera do przystanku. Miasto jeszcze śpi.
Choć oczywiście niezupełnie. Żółty płomień zapalniczki oświetla na chwilę rozkład jazdy.
Nazwy ulic nic mu nie mówią. Za to czas odjazdu - owszem. Sprawdza godzinę na swoim
precyzyjnym tajwańskim chronometrze. Autobus będzie za cztery minuty. I rzeczywiście, po
chwili długie światła przecinają mokry tuman. Laszlo nie ma biletu, ale o tej porze kanary
śpią jeszcze głębokim snem...
Autobus jedzie szybko, szarpiąc nieco i kołysząc się na zakrętach. Ciągle pada.
Przybysz udaje, że drzemie, ale spod na wpółprzymkniętych powiek zimno lustruje okolicę.
Blokowiska, zabudowa zwarta, wreszcie kamienice. Centrum miasta wzniesiono chyba w
XIX wieku i od bardzo dawna nie remontowano. Mężczyzna wysiada na przystanku. Otaczają
go zaniedbane, stare czynszówki. Idealne miejsce, by znaleźć dla siebie jakiś kąt. W
nielicznych oknach pali się światło. W szarych kamienicach przy ulicy budzą się ze snu
ludzie. Deszcz przestał już padać.
Jeszcze jeden zaułek i wychodzi na jakiś park. Dziwny park, wąski i długi, zza drzew
prześwitują dachy. Przymyka oczy, wywołując z głębin pamięci plan miasta. Aha. To coś
nazywa się Planty, pierścień drzew opasujący Stare Miasto. Tam nie ma chyba czego szukać.
No to nurkuje w kolejny zaułek.
Dom smagany deszczem stoi odrobinę cofnięty od ulicy. Od razu widać, że nikt tu nie
mieszka. W oknach okolicznych kamienic świecą się światła, a tu wszystkie szyby są
doskonale ciemne. Z bliska widać, że niektóre rozbito. Budynek otacza miniaturowy ogródek,
a raczej jego pozostałości między podmurówką parkanu a ścianą domostwa. Na murze
obłażącym z tynku zawieszono tabliczkę. Przybysz nie zna miejscowego języka, ale rozumie
szóstym zmysłem znaczenie słów:
Zagrożenie budowlane.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin