15256.txt

(313 KB) Pobierz
DAVTD ROBBINS

2. ROZKAZ: ZABIĆ ARLĘ!

Przełożyła Anna 
Zwierzycka
3. POMCIĆ BLINIACZE MIASTA
W PRZYGOTOWANIU KOLEJNE TOMY SERII
PHANTOM PRESS INTERNATIONAL 
Gdańsk 1993
chodził dopiero do zdrowia po infekcji, jakiej się nabawił od ran 
odniesionych podczas bitwy z Trollami. Najprawdopodobniej spał 
o tak pónej już porze, nišc o ukochanej Jenny. Jego szczęcie!
-	Czy powinnimy zaalarmować Geronima? - zapytał drugi 
mężczyzna, przygładzajšc rękš czarne włosy.
Chłodny powiew wiatru przyniósł ulgę jego spoconemu czo-
łu. Lipcowa noc była ciepła i parna.
-	Nie - odpowiedział lakonicznie Hickok. - Zabrałoby to 
zbyt dużo czasu.
W skład Alfy wchodzili: Blade, Geronimo i Hickok. Podczas 
choroby Blade'a kto inny musiał wejć na jego miejsce. Rikki-
Tikki-Tavi, szef Bety, futerałem miecza wskazał na odległy las.
-	Pójdę, jeli chcesz.
-	Ja idę - zdecydował Hickok. - Sam.
-	Ja powinienem pójć - ponownie zaproponował Rikki-Tik- 
ki-Tavi.
-	Pójdę sam - powtórzył Hickok, przesuwajšc się ostrożnie 
wzdłuż kanału. Zatrzymał się dopiero porodku zachodniej ciany, 
dokładnie nad mostem zwodzonym.
Rikki szedł za nim.
-	To może być zasadzka - powiedział z niepokojem. - Tam 
mogš być te stwory, żywišce się padlinš- zauważył, powołujšc się 
na atak bandy bezdomnych rabusiów, majšcych miejsce kilka lat 
temu. Na szczęcie Rodzina odparła go.
-	Rzeczywicie. Mogš być - zgodził się Hickok, spoglšdajšc 
na dół.
Przywišzał solidny sznur do grubego stalowego koła i zwinšł 
go w ogromny zwój.
-	Będziemy cię ochraniać - upierał się Rikki.
-	Nie trzeba, dziękuję - odmówił Hickok.
Poniósł linę. W tym miejscu nie było drutu kolczastego, co 
umożliwiło przedostanie się na krawęd muru.
-	Przecież nie wiesz, co tam jest - stwierdził Rikki. Jego głos 
zdradzał niepokój.
-	To nie ma znaczenia.
-	To jest niezgodne z zasadami Wojowników - dodał Rikki. 
Hickok wzruszył ramionami. Wyjrzał za mur i spucił w dół
linę.
-	Niepotrzebnie ryzykujesz. - Rikki nie mógł się z tym pogo 
dzić. - Możesz zginšć.
Hickok zatrzymał się i utkwił wzrok w ciemnych oczach Rik-
kiego.
-	Nie dbam o to. Po prostu nie dbam. 
Rikki-Tikki-Tavi przyklęknšł i patrzył na przyjaciela, który
powoli opuszczał się na ziemię, tuż przed mostem zwodzonym.
Niestety Blade i Geronimo mówili prawdę o Hiockoku.
Po zabiciu przez Trollów kobiety, którš kochał, Hickok prze-
stał się troszczyć o swoje bezpieczeństwo, stał się nieostrożny.
Ten wymienity strzelec zmienił się bardzo od tamtego czasu. 
Blade zdawał sobie sprawę, że Hickok jest jak czynny wulkan tuż 
przed eksplozjš. Rikki widział, jakie cierpienie malowało się na 
twarzy Hickoka na pogrzebie Joanny. Joanna była jego pierwszš 
prawdziwš miłociš.
Hickok stanšł w końcu na ziemi. Pomachał do Rikkiego i podš-
żył w kierunku, skšd pochodził odgłos kaszlu. Wiedział, że nie po-
winien wystawiać się na cel, ale ukryta gdzie głęboko rozpacz 
sprawiła, że zaniedbał wszystkie reguły treningu Wojowników. 
Nie dbajšc o niebezpieczeństwo, szedł wyprostowany łudzšc się, 
że ujrzy błysk wystrzelonej kuli i poczuje rozdzierajšcy ból.
Wiatr wiał coraz mocniej, działał na jego korzyć. Niósł od-
głosy w kierunku Domu, nikt, kto znajdował się w lesie, nie mógł 
go usłyszeć.
Hickokowi przez głowę przemknęła nagła myl. Co będzie, 
jeli to sš Trollowie? Wielu z nich się wymknęło, być może będš 
chcieli się zemcić. Mimowolnie chwycił swoje rewolwery, uko-
chane kolty pytony.
Kto zakaszlał.
Strzeż mnie. Boże" - modlił się Hickok.
Ostożnie przypadł do ziemi i czołgajšc się poruszał się na-
przód. Przez jego twarz przemknšł dziki, bezlitosny umiech. Kto-
kolwiek to był, znajdował się już niedaleko.
Proszę, niech to będš Trollowie!" - powtarzał w mylach.
Był ich dłużnikiem. Miał dla nich straszliwš zapłatę.
Hickok skradał się nadsłuchujšc. W końcu zatrzymał się przy 
jednym z drzew. Wiatr poruszał lićmi, które wydawały cichy 
szmer, gałęzie skrzypiały, ocierajšc się o siebie.
Dobrze - pomylał. - To wietna osłona".
Naprężył się, oczekujšc na strzał i pucił się biegiem. Zatrzy-
mał się przy pierwszym wielkim drzewie. Był pewny, że go zoba-
czono. Oparł się o pień, czekał.
Nic.
Co się tutaj dzieje?" - pytał się w duchu.
Niespodziewanie znowu rozległ się kaszel; kto zanosił się ka-
szlem, dyszšc i pojękujšc, ciężko chwytał powietrze.
Hickok oszacował odległoć na piętnacie do dwudziestu jar-
dów. Zarola były doć gęste, stanowiły dostatecznš ochronę. Po-
łożył się na ziemi i zaczšł się czołgać.
Niechcšcy zahaczył o gałš. Cichy trzask rozległ się dookoła. 
Hickok zastygł w bezruchu. Co za głupota! Powinien to przewi-
dzieć. Może go zobaczyli?
-	I co, przekonałe się już? - szepnšł kto mrukliwym gło 
sem.
Hickok naprężył się i wycišgnšł szyję. Wierzył, że wysoka 
trawa jest dobrym ukryciem.
Było ich trzech. Potężni, uzbrojeni mężczyni. Dwóch po le-
wej, jeden po prawej stronie, najbliższy w odległoci dziesięciu 
jardów.
-	Tak, słyszałem to - odpowiedział drugi mężczyzna ciszo 
nym głosem.
Mówili o nim?" - zastanawiał się Hickok. 
Kto znowu zaczšł kaszleć.
-	Tam! - krzyknšł pierwszy mężczyzna.
Wszyscy trzej ubrani byli w zielone uniformy. Ku zdziwieniu 
Hickoka minęli jego kryjówkę, nie zauważajšc go.
Co, do licha, się tutaj dzieje? Kim oni sš? Nawet w tak kie-
pskim owietleniu mógł dojrzeć, że sš bardzo dobrze ubrani. Ich 
odzież wyglšdała na nowš i jakże różnš od tej, którš nosili miesz-
kańcy Domu. Każdy z nich trzymał wypolerowanš do połysku 
broń i miał przymocowany do pasa automatyczny pistolet. Kim sš 
ci faceci?" - pytał siebie Hickok.
Mógł zrobić tylko jedno.
Poczekał, aż odległoć stanie się wystarczajšco bezpieczna 
i ruszył za nimi.
Ukrywajšc się za pobliskimi zarolami i drzewami, czołgał się
ostrożnie, obserwujšc nieznajomych. Tamci posuwali się powoli, 
co pozwoliło mieć ich cišgle na oku.
Ponownie dało się słyszeć jęki i nieprzyjemny, męczšcy ka-
szel.
Zobaczył, że trzej mężczyni przyspieszyli. Do jego uszu do-
szły odgłosy krótkiej walki zakończonej silnym uderzeniem.
-	Mam cię!  owiadczył kto z entuzjazmem.
Hickok podniósł się i zaczaił za drzewem, około szeciu jar-
dów od małej polanki. Mężczyni stali nad kim, kto leżał twarzš 
do ziemi, byli zadowoleni i umiechnięci.
-	Niele wystawiła nas do wiatru - odezwał się jaki chra 
pliwy głos. - Mylisz, że ci się udało?
-	Odpowiedz! - krzyknšł najwyższy mężczyzna, kopišc le 
żšce ciało.
Nieszczęsna ofiara wydała cichy jęk.
-	Ty dziwko! - znęcał się trzeci mężczyzna. - Nie usłyszeli 
my odpowiedzi!
Dziwko?" - Hickok wychylił się zza drzewa.
-	Wstań, kobieto! - rozkazał mrukliwy głos. - Mam kilka py 
tań do ciebie!
Hickok nie mógł dojrzeć kobiety, przysłaniał jš jeden z męż-
czyzn. Słyszał jedynie szloch i pojękiwanie.
-	Nie słyszę twojej odpowiedzi, squaw* - oznajmił mrukliwy 
głos. - Chcę wiedzieć, gdzie się podziała ta mała!
Mała? Squaw?"
-	Jeli nie zaczniesz mówić - warknšł najwyższy - porachuję 
ci wszystkie koci.
Jeszcze raz brutalnie kopnšł leżšcš kobietę. 
Tego już było za wiele.
Hickok podczołgał się do przodu, jego palce odruchowo za-
cisnęły się na pasie rewolwerów.
-	Wstań, do cholery! - rozkazał mrukliwy głos.
-	Przepraszam, panowie... - powiedział cicho Hickok. 
Wszyscy trzej odwrócili się spłoszeni.
* Squaw - żona Indianina
-	Mylę, że zbytecznym jest pouczać was, jak złe sš wasze 
maniery. - Hickok umiechnšł się do nich szyderczo.
Uniformy otrzšsnęły się z szoku, chwyciły za strzelby.
-	Zniszczyć go! - ryknšł mrukliwy głos.
Hickok błyskawicznie pochylił się, chwycił broń i wycelował. 
Rozległ się strzał. Hickok rzadko chybiał.
Właciciel mrukliwego głosu zdšżył się jeszcze chwycić za 
głowę, kiedy kula przebiła mu czoło na wylot.
Drugi uniform dostał w prawe oko. Wywracajšc się krzyknšł, 
jego broń upadła obok.
Hickok, jako ekspert Rodziny od broni palnej i najlepszy 
strzelec, uczył sztuki strzelniczej wszystkich nowicjuszy i małe 
dzieci. Każdy członek Rodziny musiał posługiwać się broniš. Ich 
życie zależało od posiadanej wiedzy. Większoć z nich nie używa-
ła broni na co dzień, dlatego byli wzywani na coroczne przeszko-
lenie, którego celem było odwieżenie ich umiejętnoci. W wie-
cie, w którym rzšdziły teraz surowe prawa przetrwania, Rodzina 
musiała być przygotowana na każdš ewentualnoć, również na 
atak na ich Dom. W klasach, w których prowadził lekcje, Hickok 
zawsze podkrelał podstawowš dla strzelca wyborowego regułę:
-	Postępujcie zawsze rozważnie - powtarzał niezmiennie. 
Pamiętajcie, że wróg zawsze chce was zaskoczyć. A to wy powin 
nicie mieć przewagę zaskoczenia i wyprowadzić go kompletnie 
z równowagi. Jeżeli nie masz czasu, żeby dokładnie wycelować, 
i wiesz, że strzał może być chybiony - instruował jednš ze swych 
klas - to strzelaj w takie miejsce, które uważasz za najlepsze.
Podczas tych wszystkich lat, od kiedy został Wojownikiem, 
Hickok na palcach jednej ręki mógł policzyć te przypadki, w któ-
rych nie postępował z należytš rozwagš. Za większociš z nich 
kryły się przyczyny osobiste.
Tak było i teraz.
Najwyższy uniform trzymał swojš broń tuż przy ramieniu, 
kiedy strzał rozdarł jego lewe kolano. Krzyknšł i rzucił swój rewol-
wer. Gdy otrzymał drugš kulę, zaczšł się słaniać, krew zalała mu 
nogę. Zdšżył jeszcze spojrzeć błagalnym wzrokiem na Hickoka 
i upadł. Słychać jeszcze było cichy, proszšcy o litoć szept.
-	Nie powiniene jej był kopać, przyjacielu - oznajmił suro-
wo Hickok. - Zauważyłem, że zadawanie bólu sprawia ci przyje-
mnoć. Jak się czujesz w odwrotnej roli?
-	Błagam - skamlał mężczyzna.
-	Przykro mi, przyjacielu - rzekł szorstko Hickok - ale nie 
mam współczucia dla ludzi, którzy krzywdzš innych. W tym wy 
paczonym wiecie jest i tak za dużo udrę...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin