Ziemkiewicz Rafał A. - opowiadania.doc

(864 KB) Pobierz
Rafał A

Rafal A. Ziekiewicz opowiadania z Internetu - 1

Rafał A. Ziemkiewicz

- fantastyka

 

Spis treści

 

# Dobra wróżka              1

# GODZINA PRZED ŚWITEM              2

#KOSZT UZYSKANIA              14

# Vitalina              21

# Gorączka (Fever Dream)              22

#Nieznośna względność bytu              22

# Roszada              22

#PAJĘCZYNA              22

#TAŃCZĄCY MNICH              22

#ŻYWA GOTÓWKA              22


# Dobra wróżka

 

Powinieneś kiedyś zobaczyć, jak zdejmujemy z dziewczyny awatar. Niezapomniany widok: te rubinowe igły skanujących laserów, uwijające się w półmroku szybkim, migotliwym ściegiem po nagich udach i biodrach, pnące się coraz wyżej, przez pośladki, brzuch, ku piersiom... Zawsze wyobrażałam sobie, że modelki muszą to czuć, zazdrościłam im tej świetlnej pieszczoty, delikatniejszej i czulszej niż wszystko, co mógłby ofiarować mężczyzna. Dziewczyna pręży się w kolejnych nakazanych programem pozach, oddając skanerom każdy najintymniejszy skrawek ciała, a laserowe smugi punkt po punkcie przenoszą jej kształt do pamięci komputerów Pałacu. Najpierw w trójwymiarowych ekranach kontrolnych pojawia się tylko zgrubna, toporna siatka, potem jej oka wypełniają się centymetr po centymetrze, w miarę, jak komputer poznaje każdą fałdkę skóry i każdy włosek, każdy możliwy grymas. Aż wreszcie - voila! - w cyfrowej nierzeczywistości rodzi się druga kobieta, identyczna, tylko utkana jakby z księżycowego blasku. To ciało, które po wszystkim prostuje z ulgą zdrętwiałe ramiona i grzbiet, naciąga bez wdzięku bieliznę i odchodzi z zarobionymi pieniędzmi, by psuć się i starzeć, nie ma już znaczenia. Tak jak nie ma znaczenia moje ciało, którego nigdy nie zobaczysz. Liczy się już tylko to drugie, pozostawione w blokach pamięci wirtualnego Pałacu Madame O. - eteryczne, doskonałe i na zawsze młode.

Na razie, zaraz po zeskanowaniu, przypomina suknię rozpiętą na niewidzialnym wieszaku. Muszę je długo wypełniać sobą, spinać mozolnie receptory widmowej skóry ze swoimi nerwami, uczyć się nowego kształtu i nowych źródeł rozkoszy. Poznaję je godzinami, powoli. Ta dziewczyna, której awataru użyję, gdy przyjdę spełnić twoje marzenia, miała w sobie coś z leśnej nimfy. Na pewno ci się spodoba. Bardzo smukła, o jasnej karnacji ciała, ze spływającą na łopatki gęstwą nieokiełzanych włosów - na pierwszy rzut oka wydają się jednolicie jasne, ale z bliska dostrzeżesz w nich pasma wszystkich odcieni, od spłowiałej słomy po miedzianorudy. Bardzo długo dobierałam godną tego ciała oprawę. Zdecydowałam się w końcu na suknie wiktoriańskiej damy - misterne koronki, ściągnięta ciasno gorsetem talia, szerokoskrzydłe kapelusze z piórami... I oczywiście cały stosowny do tego pejzaż. Uważam, że drobiazgi są szalenie ważne. Nie, nie myśl, że jestem pedantką - na przykład, takiej bielizny jeszcze wtedy nie używano. Nie chodzi mi o historyczną wierność, tylko o nastrój. Musi być romantyczny. Bo ja jestem romantyczna, przekonasz się o tym.

Nigdy się nie dowiesz, dlaczego spośród tylu gości Pałacu wybrałam właśnie ciebie. Powiem ci szczerze: ja też tego do końca nie wiem. Na pewno miało to coś wspólnego ze sposobem, w jaki poruszałeś się w oknach głównego interfejsu. Już bez tremy, ale jeszcze bez rutyny. Nowicjusze zastanawiają się długo nad każdą z oferowanych przez Pałac rozkoszy, sięgają co i raz po program demonstracyjny. Rutyniarze, przeciwnie, jadą prosto do którejś z dziewczyn, które już sprawdzili, by załatwić sprawę bez cienia finezji. Nie interesują mnie ani jedni, ani drudzy. Ty jesteś akurat w tym dobrym momencie - poczułeś już tę dziwną pustkę, to męczące niezaspokojenie, ale jeszcze nie zdałeś sobie sprawy, czego właściwie, tak naprawdę, pragniesz. Gdybyś mnie nie spotkał, nie dowiedziałbyś się tego nigdy. Zabrnąłbyś tylko w szukanie coraz silniejszych podniet, coraz ostrzejszych perwersji. Uwierz, że nic by ci to nie dało - to tak, jakbyś sypał do wodnistej zupy coraz więcej przypraw, licząc, że uczyni ją to bardziej sytą.

A poza tym, lubię spełniać marzenia właśnie takim jak ty, porządnym chłopcom, pełnym zasad, pracowitym, wykształcownym oraz cenionym w pracy. I poddanym bez reszty rygorom swojej sfery, z jej staroświeckimi kodeksami i sztywnymi obyczajami klasy panującej - przynajmniej na pokaz. Mozolna wspinaczka po szczeblach kariery wymaga nieskazitelnej reputacji w środowisku, trzeba o nią dbać - więc robisz to, odkąd pamiętasz. Tylko pewnego dnia uświadomiłeś sobie nagle, że też potrzebujesz odprężenia, rozładowania, zupełnie tak samo, jak jakiś prymityw ze społecznych nizin, trawiący pół życia w zarządzanej przez podobnych tobie przestrzeni wirtualnej.

Ciekawe, jak się to dla ciebie zaczęło: znalazłeś nasze reklamy, buszując z ciekawości po zastrzeżonych obszarach sieci? Czy może któryś ze starszych kolegów, w męskiej rozmowie w cztery oczy, wyjaśnił ci, jak wszyscy te sprawy załatwiają? Pomyślałeś sobie wtedy, że będzie to twój pierwszy bunt, mały i bezpieczny. Bunt, na który zdobyłeś się tylko dlatego, że wydawał się tak zupełnie niezobowiązujący. Żadnych konsekwencji. Nikt nie będzie płakał, nikt nie zajdzie w ciążę ani niczym cię nie zarazi, nie musisz się nawet obawiać, że mógłby ci nie dopisać wzwód. Wszystko, o czym musisz pamiętać, zanim oddasz władzę nad swymi zmysłami komputerowi, to założenie prezerwatywy. Tylko dlatego, że to po prostu niemiłe, gdy pierwszą rzeczą, jaka przypomina o powrocie do rzeczywistości, jest mokra plama na spodniach.

To nie może być takie, uwierz mi. Tak bezproblemowe, łatwe i nieprawdziwe. Sprowadzone do szybkiego konsumowania kolejnych fantomów z kolorowego światła. Gubi się wtedy cały sens.

Następnego dnia przy śniadaniu napomknąłeś pewnie małżonce, że czas wreszcie kupić nieco lepszy sprzęt, i że musisz sobie wszczepić porządny, półprofesjonalny implant. Pracowicie wymyślałeś odpowiednią bajeczkę - o nowych obowiązkach, zmianach w pracy albo czymś takim. Przy okazji dodałeś, że będziesz musiał teraz więcej czasu spędzać w sieci, także wieczorami. Zupełnie niepotrzebnie się wysilałeś. Żona ma swoje zmartwienia, przecież nawet nie wiesz, co robi przy swoim terminalu, gdy zamyka się w pokoju z pracą. A co do implantów, tanieją z miesiąca na miesiąc, wszczepiają je już na prawo i lewo. Prawdę mówiąc, trochę mnie to martwi. Do Madame O., mimo naszych zaporowych cen, trafiają coraz okropniejsi klienci - ostatnio muszę się naprawdę porządnie naszukać, żeby znaleźć kogoś na poziomie.

W każdym razie upatrzyłam cię już sobie i na pewno nie będę musiała długo czekać, aż pewnego dnia, dla odmiany, zamiast skorzystać z którejś ze stałych usług Pałacu, zechcesz połączyć na gorącej linii z jakąś równie jak ty anonimową i równie niezaspokojoną użytkowniczką naszych komnat. Komputer spyta tylko o preferencje i każe czekać, a potem dobierze połączenie.

Reklamujemy tę usługę hasłem "zdaj się na los", ale tym razem losowi pomogę ja. Jeszcze o mnie nie wiesz, skrytej w komputerowej nierzeczywistości i czekającej cierpliwie na tę właśnie chwilę. O tym, że od pewnego czasu śledzę wszystkie zapisy twojego węzła sieci i znam już nie tylko godziny, o jakich nas odwiedzasz, ale zdążyłam też przekopać twoje wyciągi z konta oraz służbową korespondencję, poznać twoje obyczaje i przyzwyczajenia.

Nie męczy mnie to czekanie, co mam zresztą lepszego do roboty? Prędzej czy później to się stanie. Decyzja, parę reklamowych klipów podczas ładowania software'u - i ze zdumieniem stwierdzisz, że pejzaż, w którym się znalazłeś, nie przypomina wcale standardowej oferty programu tych losowych schadzek. Staniesz nagle na zamglonej, londyńskiej ulicy, wśród otoczonych kręgami mokrego blasku gazowych latarń, przed uroczym, skrytym wśród róż dworkiem. Bardzo starannie przygotowywałam ten program - błyszczące wilgocią bruki, bramę z czarnych, żelaznych prętów i niosącego trójramienny świecznik kamerdynera, który poinformuje cię, że pani czeka już od dawna, i za którym podążysz ciemnymi, krętymi schodami do mej sypialni.

Pomyślałam nawet o szeleście mojej sukni, gdy - jeszcze nieświadomy zasad tej gry - spróbujesz mnie po raz pierwszy dotknąć. Oczywiście, nie pozwolę na to. Będziesz wściekły. Podczas tego pierwszego spotkania w ogóle nie pozwolę ci na nic. No, może na kilka przelotnych pocałunków, jeśli będziesz bardzo miły. Może będziesz mógł dosłownie musnąć moje piersi, tylko na tyle, by poczuć, jak bardzo pragną i czekają twych pieszczot. Ale spotka cię coś lepszego. Poproszę, żebyś mi powiedział, jak chcesz to zrobić. Żebyś opisał dokładnie, krok po kroku, jak będziesz mnie brał, jakich pieszczot użyjesz, co pragniesz ze mną uczynić.

Będziesz potem zdumiony, że spędziłeś ze mną tyle czasu tylko na rozmowie. To było pierwsze z twoich nieuświadomionych marzeń. Marzenie o zdobywaniu kobiety. Ten łatwy, komputerowy seks, jaki wymyśliły nasze czasy, odebrał mężczyźnie jego główną, odwieczną przyjemność: przyjemność odgrywania przed każdą kolejną ofiarą roli swego życia. Przyjemność tworzenia siebie samego, roztaczania uroku, natężenia wszystkich sił, by tylko okazać się w jej oczach dowcipnym, elokwentnym i czarującym.

Oddam ci tę utraconą rozkosz - i pokochasz mnie za to.

Nie od razu zdasz sobie z tego sprawę. Będę musiała dać ci trochę czasu, żebyś uświadomił sobie, jak bardzo pragniesz mnie jeszcze raz zobaczyć. Dam ci czas, żebyś zdążył uświadomić sobie, że to niemożliwe, i poczuć z tego powodu ból. Nikt nie może złamać anonimowości połączeń Pałacu, to podstawowa zasada jego funkcjonowania. Pozostanie ci tylko marzyć o mnie i o cudzie, że generator stochastyczny zetknie nas kiedyś raz jeszcze.

Znowu będę czekała, śledząc twoje ruchy w sieci. Przez pierwsze dni będziesz szaleć po Pałacu, zaliczać co wieczór po kilka połączeń. Potem w ogóle zaprzestaniesz wizyt u nas na całe tygodnie, na przemian z okresami powrotu do gwałtownej aktywności. Ściągniesz też sobie profesjonalny program do budowy własnego awataru i zaczniesz pracować z nim godzinami w obszarach swojej prywatnej, zastrzeżonej pamięci. Nie wiesz, bo kto mógłby to podejrzewać, że umiem wejść i tam - wykradłam twoje personalne kody wprost z rejestrów podatkowych Madame O. Zaczniesz pracować nad sobą; coś, na co nigdy wcześniej nie miałeś czasu, zadowalając się którąś za standardowych wizualizacji Pałacu. Wskanujesz do pamięci swoje holograficzne zdjęcia; oczywiście, jak was znam, podretuszujesz je trochę, likwidując sobie brzuszek albo dodając parę centymetrów wzrostu. Mniejsza z tym; dla mnie najważniejsze będzie to, że zacząłeś siebie tworzyć. Następne spełnione marzenie.

Któregoś dnia zobaczę, jak podczas przerwy w pracy albo wieczornego czasu, przeznaczonego w organizerze na relaks, zabawiasz się przerabianiem swego komputerowego odbicia na angielskiego lorda, przymierzaniem mu cylindrów i płaszczy, wybieraniem rodzaju zarostu... To będzie znak, na który czekam. Cud, o którym mogłeś tylko marzyć, zdarzy się. Znowu znajdziesz się na mojej ulicy, pośród gazowych latarń i gęstej, londyńskiej mgły. Znowu mój kamerdyner powiedzie cię po wąskich schodach na górę, a ty, postępując za drżącymi od ruchu płomieniami świec, nagle uświadomisz sobie ze zdumieniem rozsadzające piersi bicie serca, gorączkę i drżenie nóg, jakich nigdy dotąd nie zaznałeś.

Tym razem pozwolę ci się posiąść - zadbam, abyś to zrobił dokładnie tak, jak mi opowiadałeś, wtedy, za pierwszym razem. Ale, ku twojemu zdziwieniu i niedowierzaniu, nie skończę na tym. Będziemy leżeć zmęczeni na białych, nakrochmalonych sztywno prześcieradłach, pieszcząc się delikatnie, aż zaczniesz mówić. Nie wyobrażasz sobie, jak doskonale potrafię słuchać. Pokochasz mnie za to jeszcze bardziej. Za to, że pozwolę ci się po prostu wygadać, tak naprawdę od serca. Być może po raz pierwszy w życiu zdarzy ci się ktoś, kto cię będzie słuchał tak uważnie i tak zupełnie bezinteresownie.

Nie zamierzam cię ciągnąć za język. I tak zaczniesz prędzej czy później opowiadać o sobie. O sobie, jakim chciałbyś być. Zasmakujesz w tym; w podbarwianiu swojego życiorysu, w nadawaniu prostym wydarzeniom sentymentalnej nuty, a w końcu w wymyślaniu ich zupełnie, od zera. To się stanie rytuałem każdej kolejnej wizyty w moim buduarze na piętrze; kiedy już zaspokoimy swój głód, kiedy uspokoją się oddechy i rytm serc, zaczniesz opowiadać, coraz dłużej i barwniej. Jeśli nie różnisz się zanadto od swoich poprzedników, jeśli się co do ciebie nie mylę, na pewno uśmiercisz w tych opowieściach swoją żonę i dzieci, najlepiej w jakimś okropnym, krwawym wypadku. I będziesz się przy mnie pławił w smutku, w tęsknocie, będziesz oczekiwał ode mnie pocieszenia. Ależ wy uwielbiacie, by się nad wami litować... Może nawet w końcu zwierzysz mi się z nieuleczalnej choroby? To się zdarza częściej, niż mógłbyś przypuszczać.

Ile to potrwa? Nie chcę zgadywać. Z tym mężczyzną, który nauczył mnie łamania kodów i haseł spotykałam się kiedyś prawie dwa lata, ale to było dawno, a on potrafił mnie nie nudzić. Nie spodziewam się po tobie dość oryginalności, aby bawiło mnie to dłużej niż kilka miesięcy. Pewnego dnia zaczniesz się powtarzać, albo szukać pretekstu do ograniczenia naszych spotkań. I to będzie znaczyło, że przyszedł już czas spełnić twoje ostatnie, skryte marzenie, tak skryte, że sam byś się do niego nigdy nie przyznał. Marzenie o pogrążeniu się w głębokim, kojącym śnie.

Żeby było ci łatwiej docenić to szczęście, wcześniej będę musiała przeprowadzić cię przez strach i udrękę, ale nie bój się - to nie potrwa długo. Któregoś dnia dowiesz się nagle, że to, co opowiadałeś o strasznym wypadku na miejskiej obwodnicy, o śmierci swojej rodziny - stało się prawdą. Któregoś dnia okaże się, że w twoim komputerze medycznym rzeczywiście znalazł się zapis nieuleczalnej choroby, o której opowiadałeś...

Zaczniesz mnie szukać, ale komputer będzie ci wmawiał, że adresu, który ci dałam, nigdy w sieci nie było. Postaram się dla ciebie wysilić, spełnić wszystko, wszystko, cokolwiek mówiłeś. Jeśli chciałeś stać się nędzarzem - strącę cię w nędzę. Jeśli uskarżałeś się na samotność - dam ci zaznać samotności. Najpierw będziesz się bał, szamotał, przeklinał mnie i Madame O., będziesz próbował znaleźć kogoś, kto cię uratuje... Przeczekam to. W końcu docenisz moje wysiłki. Zrozumiesz, że dzięki mnie udało ci się zdobyć skarb, który w tym naszym skomputeryzowanym do cna świecie jest cenniejszy niż wszystko: kawałek życia ponad wszelką wątpliwość prawdziwego i niepowtarzalnego.

I dopiero, gdy to wreszcie zrozumiesz, pozwolę ci umrzeć - och, nie zawracajmy sobie teraz głowy szczegółami, jest tyle sposobów. Ważne będzie tylko to jedno, byś miał świadomość, że umierasz z miłości. Przyznaj, tak szczerze: czy nigdy nie marzyłeś o takiej śmierci?

A ja przecież czekam tutaj na ciebie po to, aby spełnić twe marzenia. Najskrytsze i najgorętsze z twoich marzeń, kochanie.

 

Początek strony Poprzednia strona

 

# GODZINA PRZED ŚWITEM

 

Z opowiadaniem "Godzina przed świtem" wiąże się w mojej pamięci zabawne wspomnienie. Pomysł ten (mogę o nim pisać, gdyż nie miał poza scenerią nic wspólnego z tekstem prezentowanym poniżej) narodził się w 1991, gdy znajomy wydawca wyraził zainteresowanie podróbką Mastertona w rodzimych realiach. "Podróbka" nie wchodziła w grę, ale pastisz, parodia? To kusiło: napisać niby to horror, a w gruncie rzeczy zgrywę z bardzo wtedy popularnego autora, ożywiającego masowo różne potwory z zapomnianych wierzeń. Można by dla jaj reanimować jakiegoś bożka Prusów lub Jaćwięgów - pomyślałem, głównie dlatego, że historykom literalnie nic o takowych nie wiadomo. Ale również dlatego, że taki bożek pasowałby geograficznie do terenów, na których odsługiwałem zaszczytny obowiązek obrony ludowej ojczyzny, nie wątpiłem zaś ani przez moment, iż nie ma stosowniejszego środowiska do rozegrania podobnej historii, niż ludowe wojsko, a już zwłaszcza SPR Obrony Cywilnej.

Nic z tego nie wyszło, ale powstało wtedy nieco notatek, które - jak to mam we zwyczaju - zachowałem. Przez długi czas zajmowałem się potem zupełnie innymi sprawami. Plik z zarzuconymi pomysłami zgrałem sobie jednak na lap-topa, z którym jechałem na kilkumiesięczne stypendium do USA. I tam stał się cud: gorąco zapragnąłem tę historię napisać. Może dlatego, że po osiem, dziesięć godzin dziennie spędzałem w biurze, w okolicy nie było ani jednego człowieka mówiącego po polsku, a telewizja po prostu dobijała. Oczywiście, w nastroju głębokiej nostalgii straciłem chęć na parodię. Pamięć obrosła sentymentem, Masterton, odkąd nie musiałem go dla chleba redagować, przestał mnie ruszać, 1. Warszawska Brygada Artylerii Armat została już dawno rozformowana (w budynku SPR OC mieści się dziś szpital psychiatryczny), a co najważniejsze, dotarła do mnie wiedza o złożonym w tamtejszych lasach dziedzictwie przeszłości znacznie bardziej przerażającym, niż wszyscy pogańscy bożkowie do kupy wzięci. Nocami siadywałem więc ze szklaneczką "Ice Bulla" przy klawiaturze, po raz pierwszy od czasów "Jawnogrzesznicy" rozkoszując się radością pisania. Po powrocie do Polski wystarczyło mi już tylko dorobić końcówkę i trochę podrasować całość poprawkami.

Ale miało być o zabawnym zdarzeniu. Oto ono: parę dni po wspomnianej na wstępie rozmowie z wydawcą zabrałem się do obmyślania tekstu. Rozłożyłem na biurku papier w kratkę (jeden kwadracik = 5 metrów), odtworzyłem na nim Park Magazynowy, ustawiłem z pudełek po zapałkach magazyny i wartownię, a z fiolek po multiwitaminie wieże wartownicze, wreszcie wydobyłem pudełko żołnierzyków i zacząłem rozstawiać scenę, gdy na wartowników wyłazi COŚ. Z której strony je puścić? W którym momencie Kargul zacznie strzelać? Którędy rzuci się uciekać Chlaptusek, jak poprowadzi zmianę Gica? I najważniejsze - ile kto ma do przebiegnięcia, jak długo to będzie trwać, gdzie się spotkają? Przestawiałem figurki w różnych wariantach, przeliczałem, notowałem... Nagle doświadczyłem uczucia, że ktoś za mną stoi. Była to moja żona. Pokiwała głową i westchnęła z politowaniem: "no, tak - chłopczyk się bawi". W pierwszej chwili chciałem się obruszyć, ale - uznałem - właściwie za co? Bawiłem się. Fakt.

 

Rafał A. Ziemkiewicz

GODZINA PRZED ŚWITEM

 

1. Powiew lęku

Tej nocy było zimno i ponuro. Tak zimno i tak ponuro, jak może być tylko pod koniec listopada nad suwalskimi jeziorami. Chłód przenikał mnie, gdy stojąc przy oknie umywalni, oparty dłońmi o kamienny parapet, wpatrywałem się w ciemnogranatową noc. Za szybą mokry asfalt ulicy lśnił w słabym świetle nielicznych latarń, z trudem przebijającym się przez kokony mżawki; kropelki wody pobłyskiwały na biało-czerwonych szlabanach, zagradzających bramę jednostki, i na hełmie przechadzającego się za nimi wartownika. Żołnierz kulił od chłodu ramiona, próbując ukryć dłonie pod pachami i osłonić twarz kołnierzem szynela. Poza nim nie było za oknem żywego ducha. Nawet bezpańskie psy, których tyle kręciło się zawsze wokół koszar, wolały w taką pogodę pozapadać w ciepłych piwnicach i śmietnikach.

Coś mi się śniło.

Dochodziła trzecia w nocy. Nie miałem służby ani warty, nie musiałem okradać się z cennego snu aby zdążyć na jutro z czymś, czego akurat uwidziało się kadrze zażądać, a na co nie było czasu za dnia. Powinienem był spać.

Coś mi się śniło. Coś, co pozostawiło po sobie trudny do określenia, niezrozumiały lęk. Nie potrafiłem sobie przypomnieć żadnego konkretnego słowa ani obrazu, nic, poza niejasnym wrażeniem grozy, śmiertelnego spazmu i okropności. Sen pierzchnął, ledwie dotknąłem brzegu jawy, i przyczaił się gdzieś tuż za krawędzią świadomości, ale wzniecony nim strach pozostał i nie pozwalał się niczym okiełznać - ani racjonalnymi perswazjami, ani przyciskaniem czoła do lodowato zimnego szkła. Dyszałem ciężko, a moje serce tłukło się rozpaczliwie niczym po długim, wyczerpującym biegu w panicznej ucieczce.

Wartownik, nie przerywając znudzonej wędrówki w tę i z powrotem wyprostował się na moment i poprawił ciążący mu karabin, podkładając dłoń pod pas nośny. Kiedy ma się kilka godzin broń na ramieniu pas wrzyna się boleśnie w bark, nawet przez gruby materiał płaszcza. Patrzyłem przez chwilę na szamotaninę żołnierza, próbującego znaleźć dla kałasza wygodniejsze położenie, i zastanawiałem się, dlaczego właściwie nie schowa się, jak Pan Bóg przykazał, do budki. Nie był to jednak problem zdolny na długo zaprzątnąć moją uwagę; przeniosłem wzrok na tonącą w oślizłym mroku ulicę i zaraz pojawiła się myśl, że wystarczyłoby wyjść, ruszyć poszczerbionym chodnikiem przed siebie... W paręnaście minut dotarłbym do dworca PKS, skąd wczesnym świtem wyruszał autobus do Warszawy. Ten sam autobus powracał późnym wieczorem i parkował na noc w garażach dworca. Dalej nie miał już dokąd jechać. Dalej była tylko granica.

Latem, podczas długich, słonecznych dni, na dworzec przyjeżdżało więcej autobusów. Na kilka ciepłych miesięcy mieścina zmieniała się nie do poznania. Ulice robiły się czyste i schludne, pokoje starych, poniemieckich domów zapełniały się gośćmi za wszystkich stron kraju i zza granicy, rozkwitały białe parasole nad ogródkami kafejek. Na przystani i jeziorze gęstniało od żaglówek, a na plaży i skwerach od roześmianych, opalonych na brąz dziewczyn. Od czerwca do sierpnia Węgorzewo tętniło życiem, a autochtoni przeliczali z zadowoleniem pieniądze, dziękując Bogu i świętym patronom prywatnej inicjatywy, że wypadło im żyć tak daleko od stolicy, w miejscu, gdzie nieprzetrzebione lasy pozostawały wciąż jeszcze gęste i dostojne jak dawniej, a woda jeziora wabiła mieszczuchów krystaliczną czystością.

Potem, kiedy zaczynały się pierwsze jesienne deszcze, białe parasole, stoliki i ławeczki znikały z ulic jak zdmuchnięte, pustoszała przystań i plaże. Kawiarnie zamykały swe podwoje, na większości domów zatrzaskiwano okiennice, znikały z pejzażu długonogie plażowiczki. Węgorzewo pustoszało, zmieniało się w miasto - widmo. Wzbogaceni przez turystów właściciele lokali, pensjonatów, czy choćby tylko budek z wodą sodową wyjeżdżali wydawać pieniądze w bardziej cywilizowane okolice. Jesienią i zimą zastawało tu tylko trochę staruszków, nieco kobiet wystających co rano pod sklepem z chlebem i nabiałem, garść miejscowych pijaczków kupiąca się w jedynym czynnym po sezonie barze, no i tacy jak ja albo ten chłopak przy bramie - żołnierze z rozlokowanych wokół Węgorzewa jednostek. Stęsknieni za domem, spragnieni aż do bólu kobiet i znużeni podobnymi do siebie dniami służby.

Nawet nie warto było starać się o przepustkę. Pusty park, dwie obskurne knajpy i kilka najpodlejszego sortu dziwek dla ostatnich desperatów, którzy wyrwali się z koszar pierwszy raz od pół roku. Wymarłe miasteczko. Listopad. Zimno na dworze i jeszcze zimniej w sercu.

Strach rozmywał się z wolna, w miarę, jak uspakajały się oddech i tętno, ale nie znikał. Zmieniał tylko postać: z ostrego, chwytającego gardło skurczu przeradzał się w męczący, świdrujący niepokój.

Westchnąłem, potrząsając głową i odrywając wzrok od otulonych kożuchem wilgotnej poświaty latarń za oknem. Na chwilę wzmógł się wiatr; zawył, drąc się na spiczastych dachach starych, pruskich koszar, zaszlochał w nagich koronach drzew. Lodowaty powiew przedarł się przez źle uszczelnione okna, poczułem go na rękach, piersiach, brzuchu... Miałem wrażenie, jakby przeniknął mnie na wylot, zmrażając nawet szpik w kościach.

Po prostu nerwy - tłumaczyłem sobie nie wiem już który raz. Nerwy. Stress. Nadmiar adrenaliny wpompowywanej każdego dnia w żyły zdezorganizował całą gospodarkę hormonalną organizmu, wywołując objaw znany doskonale lekarzom pod nazwą "stany lękowe". Nie należy się tym przejmować. Wziąć kilka głębokich oddechów, pospacerować, wypić szklankę gorącego mleka - a jeśli to niemożliwe, przynajmniej pooddychać świeższym niż w sypialnej izbie powietrzem umywalni. A potem położyć się do łóżka i zasnąć głęboko. Wszystko jest oczywiste i racjonalnie wytłumaczalne, a przecież zrozumieć swój lęk to tyleż samo, co go pokonać. Prawda?

Guzik tam prawda. Ochota do snu odeszła całkowicie i wszystko, co po długim wdychaniu świeższego powietrza zdołałem osiągnąć, to że zamiast łamać sobie wciąż głowę i próbować wygrzebać z zakamarków pamięci szczegóły dziwnego snu, pogrążyłem się w jałowych, gorzkich rozmyślaniach o bezsensie odrywania ludzi od normalnego życia i zmuszania ich do trawienia czasu przy granicy zapadłego w zimowy letarg miasteczka. Mroźny wiatr hulał na dworze i po wycementowanej umywalni, a długonogie plażowiczki daleko stąd pomrukiwały rozkosznie przez sen, przeciągając się w śnieżnobiałej pościeli, i z pewnością nie zamierzały czekać, aż ludowe wojsko raczy wypuścić mnie ze swych objęć.

Nagle dotarło do mnie, że po przeciwnej stronie ulicy, w którą wpatrywałem się tępo od dłuższego czasu, coś jest nie tak. Budynki brygady wyglądały jakoś inaczej. Poczułem, jak z zakamarków duszy znowu powraca ten niepojęty, odsuwany uparcie strach, który teraz bardziej niż ślad po przeżytym, nocnym koszmarze przypominać zaczął przeczucie jakiegoś nadchodzącego dopiero niebezpieczeństwa.

Długo musiałem się zastanawiać, zanim wreszcie uświadomiłem sobie o co chodzi.

Światło w oknach. Na wartowni brygady świeciły się wszystkie trzy okna, a nie, jak zwykle o tej porze, tylko jedno. Paliło się także światło w pomieszczeniu przylegającym do dyżurki oficera operacyjnego jednostki. Widać nie ja jeden nie mogłem tej nocy zasnąć. Oficer dyżurny najwyraźniej zdecydował się mimo wszystko wyjść w zimną, mokrą noc, by trochę dać się we znaki wartownikom. Trafiają się i tacy. Chłopak przy bramie miał szczęście, że jednak nie schronił się w budce; szczęście, a może także i jemu zdarzały się przeczucia. Zaprzestał swej przechadzki i teraz stał sztywno w pozycji "na ramię broń".

Usiłowałem się skarcić w duchu za ten idiotyczny lęk, gdy nagle usłyszałem za sobą tubalny, charakterystyczny głos szefa szkoły:

- A podchorąży coo tutaj roobi, aa?

Podskoczyłem, bardziej z zaskoczenia niż ze strachu, i odwróciłem się, machinalnie przykładając dłonie do szwów piżamy.

W drzwiach umywalni stał Fred. Zarechotał, przekonany, że zdołał mnie nastraszyć do nieprzytomności, i zanim zdążyłem się odezwać, rzucił, nadal głosem Bambuły: - spoocznij, podchorąży!

- Idź do diabła - powiedziałem. Zapewne stać mnie było na inteligentniejsze zagajenie konwersacji. Ale też, szczerze mówiąc, nie byłem zdecydowany, czy mam na nią ochotę, czy też wolałbym nadal siłować się w samotności ze swoimi nocnymi lękami.

Fred przestał szczerzyć zęby, twarz wygładziła mu się w jednej chwili, jakby po prostu odegrał swoje i właśnie usłyszał gong na fajrant. Podszedł parę kroków w moją stronę, ściągnął z głowy czapkę i rzucił ją na parapet, a potem długo rozcierał dłonią brodę. Najświętszym z obowiązków podoficera dyżurnego było ani na chwilę nie zdejmować z głowy czapki, a zwłaszcza nie popuszczać zaciągniętego pod brodą paska. Ten punkt regulaminu ludowe wojsko musiało zaczerpnąć z jakiegoś starego chińskiego podręcznika tortur. Spróbujcie pochodzić trochę mając na podbródku zapięty pasek, nie zaopatrzony, jak w cywilizowanych armiach, w miękką podkładkę. Możecie nawet popełnić tę zbrodnię i wysunąć go spod brody, pozwalając zwisać swobodnie - żadna różnica. Jeśli nie chce wam się czekać na wyniki eksperymentu tych dwóch - trzech godzin możecie po prostu opalić sobie zarost na podbródku zapalniczką. Zaręczam, że na jedno wyjdzie.

Wreszcie przestał masować sobie twarz i sięgnął do kieszeni na piersi. Błyskawicznie wyciągnąłem ku niemu rękę - nawet nie żeby chciało mi się palić, tylko tak jakoś, dla sportu. Zmierzył mnie złym spojrzeniem.

- Oddam, mam na sali.

Palił jakieś cuchnące świństwo, skręcane chyba z wymiatanych spod łóżek wykruszonych kawałków materacy, wzbogaconych włosami i paznokciami. O dostaniu w Węgorzewie jakichkolwiek papierosów, co dopiero przyzwoitych, nie było co marzyć. Zresztą w tamtych czasach było to normą, nikt się nie dziwił i każdy miał jakiś tam uciułany zapas. Ja też, ale nie chciało mi się wracać na salę, gdzie chrapali w zaduchu koledzy. Zwilżyłem językiem i zaklepałem końcówkę papierosa, żeby wykruchy nie sypały się do ust, i wciągnąłem w płuca gryzący dym. Parę miesięcy wcześniej załzawiłbym się od niego i zzieleniał, teraz to drapanie w gardle wydawało mi się niemalże przyjemne.

- Kto dziś trzyma inspekcyjnego? - zapytałem.

Fred popatrzył na mnie i westchnął ciężko, jakby właśnie przekonał się, że należę do spisku dybiącego na jego życie.

- Lord Baskerville we własnej osobie - odparł ponuro, przysiadając na brzegu kamiennej rynny, nad którą lśnił rząd mosiężnych kranów. - Mnie zawsze się musi coś takiego przydarzyć.

Trochę przesadzał. Baskerville - jak zwykle w takich razach czort jeden wiedział, skąd wzięło się to przezwisko - nam akurat niewiele mógł zaszkodzić. Ale na brygadzie wzbudzał autentyczną panikę wśród służb i wart, straszyło się nim kotów, a każdą przeżytą inspekcją w jego wykonaniu szweje chlubili się niczym wyjściem cało z bitwy, w której do piachu poszło trzy czwarte stanów osobowych.

Miałem wrażenie, że sam Baskerville był człowiekiem jeszcze bardziej udręczonym od swoich ofiar. Potomek bezrolnego z zabitej dechami wiochy najbardziej w życiu nie lubił bałaganu, złodziejstwa i układów. Poszedł do wojska, bo wziął poważnie to, co śpiewali o tej instytucji artyści z Kołobrzega i zanim zorientował się, gdzie trafił, było już za późno. Ludowe wojsko okazało się bodaj ostatnim miejscem, gdzie mógłby szukać spełnienia swych ideałów. Zanim to zrozumiał zdążył się swym baranim uwielbieniem dla regulaminów silnie sprzykrzyć przełożonym, przez co trafił do Węgorzewa. Tutejsza brygada artylerii bowiem - nie było to dla nas żadną tajemnicą - robiła w okręgu za karną jednostkę dla trepów. Nie pozostało mu nic innego, niż wylewać swe rozgoryczenia na Bogu ducha winnych żołnierzy, wynajdując wszędzie tysiące uchybień wobec regulaminu. Wprawdzie dowódca brygady przytomnie zabronił mu stosowania kar dyscyplinarnych, które fatalnie psułyby sprawozdania, ale Baskerville znalazł na to sposób i uczynił swą specjalnością organizowanie podpadziochom karnych marszobiegów oraz nocnych ćwiczeń. Z podchorążymi to nie przechodziło; na nas mógł tylko wrzeszczeć i to, w połączeniu z kompleksem wsiowego prostaka wobec świeżo upieczonych magistrów sprawiało, że nienawidził nas gorzej ostatnich psów.

- Założysz się, że zaraz tu wpadnie?

- Był, godzinę temu - skrzywił się Fred. - Wpisał do książki meldunków ogryzek obok kosza na śmieci, kurz na lamperii i źle oddane honory.

- Aha. Pociesz się, teraz ściga szwejów - wskazałem kciukiem za siebie, na lśniące, żółte prostokąty w ciemnym zarysie wartowni. Fred spojrzał za moim kciukiem i wydobył spod serca kilka słów, jakie każdy chowa tam specjalnie dla oficera inspekcyjnego. Niestety, nie nadających się do zapisania.

Przez chwilę kontemplował w milczeniu odblask gołych żarówek w zżółkłej glazurze, pokrywającej ściany, by nagle zadać pytanie, na które sam od dłuższego czasu bezskutecznie szukałem odpowiedzi.

- A ty Perszing czego właściwie nie śpisz, co?

- Rozważam zagadnienia eschatologiczne - odparłem. - Heiddegerowska koncepcja bytu i te rzeczy. Taka urokliwa noc jak dziś doskonale nadaje się do tego typu rozmyślań. Pozwala omalże empirycznie doświadczyć, jak wokół każdego z jestestw gęstnieje egzystencjalna pustka.

Zdobył się na skwitowanie moich starań wymuszonym uśmiechem.

- Humanista - mruknął ze wzgardą typową dla wszystkich wymawiających to słowo absolwentów politechniki. Rzucił niedopałek do lastrykowego koryta i spłukał go wodą z kranu. A potem podniósł się ciężko i podszedł do okna. Przez chwilę przypatrywał się śliskiej od wilgoci ulicy i budynkom brygady po jej drugiej stronie, trąc przy tym zaczerwieniony podbródek. Wiatr znów zaduł głośno w szyby, przenikając przez szpary we framugach. Poczułem jego zimny powiew na policzkach i dłoniach.

- Taka urokliwa noc jak dziś - zawyrokował w końcu - jeśli się do czegoś nadaje, to na jakiś sabat czarownic albo coś w tym stylu.

Podobno dawni słowianie wierzyli, że są pewne pory dnia czy miesiąca, kiedy nieopatrznie rzucone słowo może się sprawdzić. Jeśli zdarzy się wam kiedyś, że ktoś ostrzeże was: "uważaj, żebyś nie powiedział tego w z ł ą g o d z i n ę " - to nie śmiejcie się z niego. Naprawdę.

Znowu poczułem ukłucie w sercu i znowu z trudem udało mi się stłumić powracający lęk, jeszcze silniejszy niż przed chwilą. Co się ze mną działo, do stu tysięcy diabłów? Nerwy, powtórzyłem sobie w myślach. Adrenalina, stress, te rzeczy. Nie należy się przejmować.

- Rany Boskie - Fred spoglądał ponuro na tarczę zegarka. - Dopiero trzecia. Zwariować można.

- "Ktoś nie śpi, żeby spać mógł ktoś" - pocieszyłem go. - Szekspir.

- Humanista - skrzywił się, jeszcze bardziej pogardliwie niż przed chwilą.

Z korytarza dobiegł dzwonek telefonu. Fred oderwał się od okna. Wyszedł o krok przed drzwi umywalni i zamachał ponaglająco na dyżurnego.

Wyjrzałem za nim. Korytarz tonął w ciemności, tylko u samego jego końca, koło schodów, paliła się żarówka nad biurkiem podoficera dyżurnego. Stojący obok chłopak - nie widziałem, kto to był - gestykulował rozpaczliwie, pokazując coś Fredowi.

Pokazywał mu telefon. Ten po lewej stronie, jeśli patrzeć od strony schodów.

Podoficer dyżurny ma przed sobą dwa telefony. Jeden zwykły, łączący wszystkie rozmowy z centrali brygady, i drugi, bezpośredni od oficera dyżurnego. Ten drugi odzywa się rzadziej, i, szczerze mówiąc, im rzadziej, tym lepiej.

Ale w tej chwili to on właśnie dzwonił.

Do Freda też to dotarło. Zaklął soczyście i ruszył w stronę biurka, jeden długi krok, potem kilka coraz szybszych, wreszcie puścił się sprintem. Patrzyłem za nim, oparty o framugę, z niedopałkiem w ręku i z dziwnym uczuciem rodzącym się z wolna w moim żołądku.

Fred dopadł biurka i chwyciwszy słuchawkę wyrecytował:

- Melduję się podoficer dyżurny SPR OC starszy szeregowy podchorąży Kruszyński.

A potem zastygł. Długą chwilę wyglądał w świetle jedynej lampy jak kamienny posąg. Miałem wrażenie, że poruszył bezgłośnie ustami, jakby szukał odpowiedniego słowa.

- Rozkaz - znalazł je wreszcie i odłożył słuchawkę. W tym jednym słowie, w przydechu, z jakim je z siebie wyrzucił, zabrzmiała autentyczna panika. Oderwałem się od framugi. Już wiedziałem. Dziwne uczucie rozlało się z żołądka po całym ciele, sięgnęło do gardła i już wiedziałem, że był to po prostu strach. Już nie ten irracjonalny lęk, nie wiadomo skąd i przed czym, nie mglisty ślad snu ani przeczucie, tylko zwykły strach. Strach przed czymś, w co tak naprawdę nikt nie wierzył, nawet w wojsku, choć każdy wiedział, że może nastąpić.

Fred położył słuchawkę i przez moment rozglądał się bezradnie, otwierając i zamykając usta, jakby chciał coś powiedzieć i zarazem obawiał się w zalegającej szkołę ciszy wydobyć z siebie głos. Zerknął nerwowo na wyeksponowane pod płatem plexiglasu pożółkłe instrukcje, w końcu nabrał głęboko powietrza i nieco drżącym oraz piskliwym, ale donośnym głosem, zawołał:

- Uwaga, szkoła, poo-budka, poo-budka, wstać! Ogłaszam alarm, alarm, alarm!

Jego słowa przetoczyły się przez korytarz, odbiły w nim echem i zapadły w ciszę, jakby zbyt absurdalne, by ktokolwiek mógł na nie zwrócić uwagę.

Czegoś takiego jak alarm po prostu nie da się ukryć. Od samej góry poczynając, każdy oficer chce, żeby jego pododdział wypadł już nawet nie najlepiej, ale żeby w ogóle wypadł jakoś, nie pozabijał się o własne łóżka i zdołał osiągnąć gotowość bojową przed nastaniem świtu. Kiedy ma b...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin