Bakker R. Scott - Książę Nicości 01 - Mrok ktory nas poprzedza.doc

(2033 KB) Pobierz

 

R. Scott Bakker

Mrok, który nas poprzedza

The Darkness That Comes Before

Książę Nicości, Księga pierwsza

The Prince of Nothing, Book 1

Przełożyła: Maciejka Mazan

Wydanie oryginalne: 2003

Wydanie polskie: 2005

iMN


Sharron

 

Zanim Ciebie poznałem,

nie ośmielałem się mieć nadziei


Podziękowania

 

Pisarz pracuje w samotności i dlatego - paradoksalnie - tak wiele zawdzięczamy innym. Kiedy więzy są nieliczne, muszą być mocne. W świetle tego faktu pragnę podziękować:

 

Mojej partnerce Sharron O’Brien za to, że uczyniła tę książkę możliwie najlepszą i za zrobienie ze mnie lepszego człowieka.

Mojemu bratu Bryanowi Bakkerowi za to, że uwierzył w moje dzieło, zanim się w ogóle pojawiło.

Mojemu przyjacielowi Rogerowi Eichornowi za wyczerpującą krytykę, przenikliwe uwagi i twórczość, która nieustannie przypomina mi, jak to się powinno robić.

Moim wydawcom, Darrenowi Nashowi i Michaelowi Schellenbergowi, za to, że nie pozwalają mi zejść z prostej drogi ani obniżać poprzeczki.

Nancy Proctor za jej cudowny i niezastąpiony dziennik czytelniczych reakcji.

Caitlin Sweet za przyjaźń i rady.

Nickowi Smithowi za otworzenie drzwi, i Kyung Cho za przeprowadzenie mnie przez nie.

Wszystkim przyjaciołom i całej rodzinie za zachętę i wsparcie.

Mojej kotce Scully za wytrwałe towarzyszenie mi bez względu na wczesną godzinę.

Chciałbym także podziękować wszystkim, którzy krytykowali moje rozdziały na starym DROWW, a także Kanadyjskiej Radzie Nauk Społecznych i Humanistycznych za zapewnienie chłopcu z klasy robotniczej edukacji, na którą nie byłoby go stać.

A skoro o tym mowa, pragnę również podziękować mojemu nauczycielowi z siódmej klasy, panu Allenowi, za to, że mnie obudził.

Od tego czasu nie zasnąłem ani na chwilę.


Nigdy nie przestanę podkreślać pewnego drobnego istotnego faktu, którego tak nie chcą uznać ci przesądni ludzie - mianowicie, że myśl przychodzi z własnej, nie mojej woli...

Fryderyk Nietzsche, „Poza dobrem i złem”


Prolog

 

Dopiero potem rozumiemy to, co stało się przedtem, a więc nie rozumiemy nic. Toteż duszę możemy zdefiniować następująco: to, co poprzedza wszystko.

Ajencis, „Trzecia analiza ludzkości”

 

2147 Rok Kła, Pustkowia Kûniüryjskie, góry Demua

Nie można odgrodzić się murem od tego, co zapomniane.

Cytadela Ishuäl poddała się w ogniu Apokalipsy. Jej murów nie sforsowała żadna armia, ludzka czy nieludzka. Żaden smok o płomiennym sercu nie wyważył jej potężnych bram. Ishuäl była tajną siedzibą Najwyższych Królów Kûniüryjskich i nikt, nawet Nie-Bóg, nie mógłby oblegać tajemnicy.

Wiele miesięcy wcześniej Anasûrimbor Ganrelka II, Najwyższy Król Kûniüryjski, uciekł do Ishuäl z resztą dworu. Jego strażnicy stanęli na murach, patrząc w zadumie na ciemne lasy w dole. Nie mogli zapomnieć płonących miast i zawodzących tłumów. Wiatr wył, a oni zaciskali palce na obojętnych kamieniach Ishuäl, przypominając sobie rogi Sranców. Szeptali słowa otuchy. Czy nie umknęli prześladowcom? Czy nie stoją na murach twierdzy Ishuäl? Czy istnieje lepsze miejsce na przetrwanie końca świata?

Plaga zmiotła najpierw Najwyższego Króla, być może słusznie - Ganrelka potrafił w Ishuäl jedynie płakać, ogarnięty wściekłością, do jakiej zdolny jest tylko władca nicości. Następnej nocy dworzanie znieśli jego mary do lasu. Ogień stosu odbijał się w wilczych ślepiach. Nie śpiewano żałobnych pieśni, zaintonowano tylko kilka szeptanych modlitw.

Zanim poranny wiatr zdążył ponieść popioły w niebo, zaraza zmiotła dwie inne ofiary: konkubinę Ganrelki i jej córkę. Atakowała coraz liczniejszych mieszkańców dworu, jakby chcąc wytracić królewską krew do ostatniej kropli. Coraz mniej było strażników na murach, a choć nadal obserwowali najeżony szczytami horyzont, niewiele widzieli. Krzyki umierających zbyt ich przerażały.

Wkrótce zabrakło nawet strażników. Zległo pięciu rycerzy Trysë, którzy uratowali Ganrelkę z Pól Eleneötu. Wielki wezyr, w złotych szatach splamionych krwawym stolcem, leżał na magicznych księgach. Stryj Ganrelki, który w pierwszych dniach Apokalipsy dowodził atakiem na bramy Golgotterath, wisiał w swojej komnacie, kołysząc się z wolna na sznurze. Królowa utkwiła nieruchomy wzrok w zachlapanych ropą prześcieradłach.

Ze wszystkich, którzy schronili się w Ishuäl, ocalał jedynie bastard Ganrelki oraz kapłan-bard.

Chłopiec, przerażony dziwnym zachowaniem barda i jego zasnutym bielmem okiem, ukrył się i wychodził tylko wtedy, gdy głód stawał się nieznośny. Stary bard nieustannie go szukał, a jednocześnie śpiewał pradawne pieśni o miłości i bitwach, lecz bluźnierczo przekręcał słowa.

- Pokaż się, dziecko! - krzyczał, zataczając się przez galerie. - Chcę cię uwieść sekretnymi pieśniami. Podzielić się z tobą minioną chwałą!

Pewnej nocy schwytał chłopca. Najpierw pogładził jego policzek, potem udo.

- Wybacz mi - mamrotał raz po raz, lecz łzy padały tylko z jego ślepego oka. - Nie ma zbrodni - mruknął po wszystkim - gdy nie przeżyje żaden świadek.

Ale chłopiec przeżył. Pięć dni później zwabił nocą kapłana-barda na mury Ishuäl i zepchnął go w przepaść. Długo patrzył na strzaskane zwłoki. Różniły się od innych - uznał - tylko tym, że nadal była w nich wilgoć. Czy to morderstwo, kiedy nie pozostał żaden żywy świadek?

Zima wzbogaciła pustkowia Ishuäl o mróz. Chłopiec, oparty o mur, słuchał śpiewu walczących w lasach wilków. Chował ręce w rękawy i oplatał się ramionami, by się rozgrzać, nucąc piosenki zmarłej matki i smakując ukąszenia wichru na policzku. Biegał po dziedzińcach, odpowiadał wilkom kûniüryjskimi okrzykami wojennymi, wymachiwał bronią, pod której ciężarem się zataczał. A czasem, z oczami pełnymi nadziei i przesądnego lęku, kłuł zmarłych mieczem ojca.

Kiedy śnieżyce ustały, jakieś krzyki zwabiły go do bram Ishuäl. Wyjrzał przez mroczne strzelnice i ujrzał półżywych mężczyzn i kobiety - ocalałych z Apokalipsy. Dostrzegli jego cień i zaczęli błagać o jedzenie, o schronienie, ale zanadto się bał, by odpowiedzieć. Nieszczęście nadało im przerażający wygląd - krwiożerczych wilkołaków.

Gdy zaczęli się wspinać na mury, uciekł do galerii. Szukali go, podobnie jak bard, zapewniali, że nie zrobią mu nic złego. W końcu jeden znalazł go przyczajonego za baryłką sardynek. Głosem ani czułym, ani ostrym powiedział:

- Jesteśmy Dûnyainami, dziecko. Czemu się nas boisz?

Chłopiec uniósł ojcowski miecz.

- Dopóki żyją ludzie, nie znikną zbrodnie!

W oczach mężczyzny pojawiło się zdziwienie.

- Nie, dziecko. Jedynie dopóki ludzie dają się zwodzić.

Przez chwilę młody Anasûrimbor nie mógł wydobyć z siebie głosu. Potem odłożył uroczyście miecz ojca i ujął dłoń przybysza.

- Byłem księciem - szepnął.

Przybysz zaprowadził go do innych Dûnyainów i razem świętowali dziwną odmianę losu. Wołali - nie do bogów, których odrzucili, lecz do siebie - że oto jest dowód na wielką zgodność przyczyn. Tutaj można otoczyć ochroną najświętszą świadomość. W Ishuäl znaleźli schronienie przed końcem świata.

Dûnyaini, nadal wycieńczeni, lecz odziani w królewskie futra, skuli ze ścian magiczne runy i spalili księgi wielkiego wezyra. Klejnoty, chalcedon, jedwabie i złotogłowy pochowali wraz ze zmarłymi królami.

A świat zapomniał o nich na dwa tysiące lat.

 

* * *

Ludzie, Nieludzie i Srancowie:

Pierwsi rozpaczają,

drudzy zapominają,

trzeci się bawią jak królowie.

stary kûniüryjski wierszyk dla dzieci

 

Jest to historia wielkiej i tragicznej świętej wojny między potężnymi siłami, które pragnęły ją posiąść i splugawić, a także syna szukającego swego ojca. I jak to jest w przypadku wszystkich historii, to my, ocaleni, piszemy jej koniec.

Drusas Achamian, „Kompendium pierwszej wojny świętej”

 

Schyłek jesieni, 4109 Rok Kła, Pustkowia Kûniüryjskie, góry Demua

Znowu zaczęły się sny.

Rozległe krajobrazy, historie, walki religii i cywilizacji, wszystkie niczym mgnienia w lawinie szczegółów. Konie padające na ziemię. Palce zaciśnięte w błocie. Trupy rozrzucone na brzegu ciepłego morza. I jak zawsze - stare miasto, spalone przez słońce, na tle brunatnych gór. Święte miasto Shimeh.

A potem głos, suchy, jakby wydobywał się z gardła węża: „Przyślijcie do mnie mego syna”.

Śniący budzili się jednocześnie, spazmatycznie łapiąc powietrze. Usiłowali wydrzeć znaczenie z niepojętego. Posłuszni protokołowi, zaprowadzonemu po pierwszych snach, odnajdowali się nawzajem w nieoświetlanych czeluściach Tysiąca Tysięcy Sal.

Nie można dłużej tolerować takiej profanacji, postanowili.

 

* * *

Wspinający się po pełnych wykrotów górskich szlakach Anasûrimbor Kellhus przykląkł i odwrócił się, by spojrzeć na klasztorną cytadelę. Mury Ishuäl górowały nad zasłoną świerków i modrzewi, nad nimi zaś górowały zryte rozpadlinami górskie ściany.

Czy tak to widziałeś, ojcze? Czy odwróciłeś się i spojrzałeś po raz ostatni?

Odległe postaci przesunęły się za murami i znikły - to starsi Dûnyaini schodzą z posterunku. Kellhus wiedział, że teraz stąpają w dół potężnymi schodami i pojedynczo zanurzają się w mrok Tysiąca Tysięcy Sal, wielki labirynt rozpełzający się w głębinach pod Ishuäl. Tam umrą, zgodnie z postanowieniem. Wszyscy, których skaził jego ojciec.

Jestem sam. Została mi tylko moja misja.

Odwrócił się od Ishuäl i podjął wspinaczkę. Późnym popołudniem minął granicę lasu, a po dwóch dniach przemierzania zlodowaciałych przestrzeni dotarł na grań gór Demua. Po drugiej stronie lasy, niegdyś nazywane kûniüryjskimi, rozciągały się pod kłębiastymi chmurami. Ile takich leśnych połaci musi przemierzyć, zanim znajdzie ojca? Ile gór i wąwozów pokonać, zanim dotrze do Shimehu?

Shimeh będzie mym domem. Zamieszkam w domu mego ojca.

Zszedł granitowym zboczem prosto w dziką gęstwinę.

Kluczył w mrocznym borze, między potężnymi sekwojami, wśród ciszy mówiącej o długiej nieobecności człowieka. Wyszarpywał opończę cierniom i walczył z silnym prądem górskich strumieni.

Choć lasy poniżej Ishuäl wyglądały tak samo, czuł się nieswojo. Zatrzymał się na chwilę, by odzyskać spokój, narzucić rozumowi dyscyplinę za pomocą starożytnej sztuki. Las był cichy, ptaki śpiewały słodko. A jednak słyszał grzmot...

Coś się ze mną dzieje. Czy to pierwsza próba, ojcze?

Znalazł roziskrzony w słońcu strumień i ukląkł na jego brzegu. Woda, którą uniósł do ust, była bardziej orzeźwiająca i słodsza od innych. Ale jak to możliwe, że jest słodka? Jak słońce, migoczące w rwącej wodzie, może być tak piękne?

To, co nastąpiło, określa to, co nastąpi. Dûnyaini mnisi, poświęcali całe życie na rozważanie tej zasady, objaśnianie niedających się rozplątać splotów przyczyny i skutku, które określają każde zdarzenie i minimalizują wszystko, co przypadkowe i nieprzewidywalne. Dlatego w Ishuäl wszystko następowało z niemal granitową pewnością. Na ogół znało się krętą trasę spadającego liścia w zagajniku. Na ogół wiedziało się, co powie rozmówca, zanim jeszcze otworzył usta. Jeśli zrozumie się to, co nastąpiło, będzie się wiedzieć, co nastąpi. A znajomość tego, co nastąpi, jest spokojnym pięknem, uświęconą komunią intelektu i okoliczności - darem Logosu.

Pierwszą prawdziwą niespodzianką była dla Kellhusa jego misja. Dotąd jego życie stanowiło ustalony rytuał nauki, ćwiczeń i pojmowania. Wszystko było namacalne. Wszystko było zrozumiałe. Ale teraz, kiedy szedł przez lasy utraconego Kûniüri, wydawało mu się, że to świat się porusza, a on stoi w miejscu. Niczym ziemię pod rwącą wodą zalewały go niekończące się niespodzianki: cienki trel nieznanego ptaka, wczepione w jego płaszcz kolczaste kulki nieznanego chwastu, wąż wijący się na słonecznej polanie w poszukiwaniu nieznanego łupu.

Nad jego głową coś cicho trzepotało, a on zwalniał, zmieniał krok. Gdy strzepywał komara, który siadł mu na policzku, jego wzrok padł na odmienną kępę drzew. Otoczenie pochwyciło go, zniewoliło, poruszało go wszystko jednocześnie - skrzypienie gałęzi, niekończące się przemiany wody na kamieniach. Wszystko to nim szarpało niczym najpotężniejsze fale.

Siedemnastego dnia po południu między jego stopą i podeszwą sandała utknęła gałązka. Wziął ją do ręki, obejrzał na tle burzowych chmur, zagubił się w jej kształcie, w ścieżce, jaką kreśliła w powietrzu - cienkie, mocne linie, które zabierały z nieba tyle pustki. Czy po prostu nabrała takiego kształtu, czy też go jej nadano jak woskowemu odlewowi? Podniósł wzrok i ujrzał niebo uwięzione w nieskończonej plątaninie gałęzi. Czy nie tak należy pojmować niebo? Nie wiedział, jak długo tam stał, ale kiedy gałązka wysunęła się mu z palców, było już ciemno.

Rankiem dwudziestego dziewiątego dnia przykucnął na zielono omszałych głazach i patrzył, jak łososie wyskakują z rwącej rzeki. Słońce wzeszło i zaszło trzy razy, zanim zdołał oderwać myśli od tej niepojętej walki ryb i wody.

W najgorszych chwilach ramiona miał słabe niczym cień; już go nie było, pozostała tylko jego misja. Dziś nie miał już rozumu, nie znał zasad Dûnyainów. Był niczym zapisany pergamin wystawiony na działanie żywiołów; z każdym dniem tracił kolejne słowa, aż pozostały tylko najważniejsze: Shimeh... Muszę odnaleźć mego ojca w Shimehu.

Podążał ciągle na południe, przez przedgórze Demua. Tracił zmysły coraz bardziej, aż w końcu przestał oliwić miecz po deszczu, przestał jeść i spać. Był już tylko las, marsz i przemijające dni. W upale dyszał jak zwierzę, nocą ciemność i chłód przynosiły mu ulgę.

Shimeh. Proszę, ojcze.

Czterdziestego trzeciego dnia przebrnął płytką rzekę i wyczołgał się na czarny od popiołu brzeg. Na osmalonej ziemi rosły chwasty. Spalone drzewa godziły w niebo jak czarne włócznie. Szedł przez zgliszcza, a chwasty paliły mu skórę w miejscu, gdzie jej dotknęły. W końcu stanął na górskim szczycie.

Ogrom doliny, która rozciągała się przed nim, pozbawił go tchu. Poza spalonymi terenami, gdzie las był nadal ciemny i gęsty, ponad wierzchołkami drzew wznosiły się starożytne fortyfikacje, tworząc wielki krąg w jesiennym krajobrazie. Ptaki śmigały nad murami, po czym znikały pod dachem. Ruiny. Zimne i opuszczone w sposób, którego las nie znał.

 

* * *

Ruiny były zbyt stare, by przeciwstawić się atakowi lasu. Chyliły się ku upadkowi, zniszczone i przygniecione do ziemi ciężarem lat. Wtulone w omszałe rozpadliny mury wrzynały się w wały ziemne i nagle nikły, jakby pożarte przez pnącza, które oplatały je tak, jak żyły oplatają kość.

Ale coś w nich było, coś niedzisiejszego, co popychało Kellhusa ku nieznanym namiętnościom. Kiedy muskał dłońmi głaz, wiedział, że dotyka oddechu i trudu ludzi - znaku zgładzonego narodu.

Ziemia się zakołysała. Przytulił policzek do kamienia. Ziarnistość i chłód ubitej ziemi. Wyżej słońce przecięte kłębem sękatych gałęzi. Ludzie w kamieniu. Kamieniu starym i nietkniętym rygorem Dûnyainów. Nie wiadomo, jak zdołali pokonać sen i wznieść pracę swych rąk w tej dziczy.

Kto to zbudował?

Obszedł wzgórza, wyczuwając tkwiące w nich ruiny. Jadł prowiant z sakwy - suchary i żołędzie. Oczyścił kałużę z liści, napił się i z zaciekawieniem popatrzył na mroczne odbicie swojej twarzy, jasne włosy i brodę.

Czy to ja?

Przyjrzał się wiewiórkom i ptakom w ciemnej plątaninie drzew. Raz zauważył przemykającego w zaroślach lisa.

Nie jestem żadnym z tych zwierząt.

Jego myśli zawirowały, szukając celu, znalazły go. Czuł, że przyczyna faluje obok niego w statystycznych przypływach. Dotyka go i pozostawia nietkniętego.

Jestem człowiekiem. Jestem poza tym.

O zmroku zaczęło padać. Widział przez gałęzie, jak chmury przynoszą chłód i szarość. Po raz pierwszy od wielu tygodni poszukał sobie schronienia.

Dotarł do małego wąwozu, gdzie erozja spowodowała osunięcie się gruntu, spod którego wyłoniła się kamienna fasada jakiejś budowli. Przebrnął przez pełne liści błoto na otwartą przestrzeń, ciemną i głęboką. Skręcił kark zdziczałemu psu, który się na niego rzucił.

Był oswojony z ciemnością. W głębinach Labiryntu światło było zakazane. Ale ciasna czerń, w której się znalazł, nie rządziła się matematycznymi prawami. Była przypadkową plątaniną glinianych ścian. Anasûrimbor Kellhus położył się na ziemi i zasnął.

Kiedy się obudził, las stał cichy pod śniegiem.

Dûnyaini nie wiedzieli, jak daleko znajduje się Shimeh. Dali Kellhusowi tyle zapasów, ile mógł unieść. Z każdym dniem sakwa stawała się lżejsza. A jemu pozostało bezczynnie obserwować, jak głód i zimno niszczą jego ciało.

Skoro las nie mógł go posiąść, postanowił go zabić.

W końcu jedzenie się skończyło. Wszystko - doświadczenie, analiza - nabrało zadziwiającej przenikliwości. Śnieg ciągle padał, wiał zimny, przenikliwy wicher. Szedł tak długo, aż nie mógł już iść dalej.

Droga jest zbyt wąska, ojcze. Shimeh jest za daleko.

 

* * *

Psy pociągowe zaskomlały i zaczęły ryć w śniegu. Traper odciągnął je i przywiązał ich uprząż do pnia sosny. Odgarnął śnieg, spod którego wyłoniło się skulone ciało. W pierwszej chwili pomyślał, że nakarmi trupem psy. I tak dopadną go wilki, a na tym pustkowiu mięso trafiało się rzadko.

Zdjął rękawice i dotknął zarośniętego policzka. Skóra była szara; spodziewał się, że twarz jest równie zimna jak śnieg, który ją przysypał. Nie była. Krzyknął, a psy odpowiedziały chóralnym wyciem. Zaklął i czym prędzej pospieszył dla równowagi ze znakiem Husyelta, Mrocznego Łowcy. Podniósł nieprzytomnego człowieka, którego kończyny zwisły bezwładnie. Zesztywniałe włosy powiewały na wietrze.

Do tej pory świat zawsze wydawał się dziwny; teraz stał się przerażający. Psy pociągnęły sanie, a traper pobiegł za nimi, uciekając przed zbliżającą się zamiecią.

 

* * *

- Leweth - powiedział traper, kładąc rękę na nagiej piersi. Jego krótkie włosy były srebrne, miejscami brązowe i o wiele za rzadkie, by stanowić odpowiednią oprawę dla grubych rysów. Brwi miał uniesione, jakby wiecznie się dziwił, a jego niespokojne oczy szukały ucieczki, zawsze udając zainteresowanie drobiazgami, by uniknąć czujnego spojrzenia strażnika.

Dużo później, poznawszy podstawy języka Lewetha, Kellhus dowiedział się, w jaki sposób ocalał. Pierwsze wspomnienia - przepocone futra i kopcący ogień. Z niskiego sufitu zwisały pęki zwierzęcych skór. W kątach jedynej izby leżały sterty worów i skrzyń. Ciasną przestrzeń wypełniał zapach dymu, palonego tłuszczu i zgnilizny. Jak dowiedział się później Kellhus, chaotyczne wnętrze chaty stanowiło odpowiednik licznych przesądów trapera. Każda rzecz miała swoje miejsce, a jeśli znalazła się poza nim, zapowiadało to katastrofę.

Palenisko było wielkie, obejmowało całe wnętrze złotym ciepłem. Za ścianami wicher świstał w niezmierzonych leśnych ostępach, czasem uderzał w chatę tak mocno, że futra kołysały się na hakach. Kraina nosiła nazwę Sobel i była najbardziej wysuniętą na północ prowincją starożytnego miasta Atrithau - choć nie mieszkał w nim nikt od pokoleń. Leweth trzymał się z daleka od kłopotów innych ludzi.

Był krzepkim mężczyzną w średnim wieku, lecz Kellhusowi wydał się niemal dzieckiem. Twarz miał doskonale wyrazistą. Jeśli coś poruszyło duszę Lewetha, poruszało także jego twarz; wkrótce mnichowi wystarczyło tylko jedno spojrzenie, by odgadnąć myśli tego człowieka. Zdolność do ich przewidywania, przeżywania drgnień duszy Lewetha jak własnych, miała nadejść później.

Leweth o świcie zaprzęgał psy i wyruszał na polowanie. Jeśli wracał wcześniej, zatrudniał Kellhusa przy naprawie wnyków, wyprawianiu skóry, gotowaniu potrawki z królika - „żebyś się na coś przydał”, jak mówił. Nocami Kellhus szył sobie - tak jak nauczył go traper - nowy płaszcz i nogawice. Leweth przyglądał się mu przez ogień, a jego ręce jakby żyły własnym skomplikowanym życiem, szyjąc, strugając czy po prostu splatając się i rozplatając - drobne prace, które paradoksalnie obdarzały go cierpliwością, a nawet wdziękiem.

Ręce te nieruchomiały tylko wtedy, gdy traper spał lub się upił. Pić lubił najbardziej.

Rankami nigdy nie patrzył Kellhusowi w oczy, tylko zerkał na niego z ukosa, nerwowo. Był w nim dziwny bezwład, jakby jego myślom brakowało impetu, by stać się mową. Kiedy już się odzywał, głos miał zduszony przerażeniem. Popołudniami jego twarz się ożywiała. W oczach pojawiał się słaby blask. Leweth uśmiechał się, śmiał. Ale z zapadnięciem zmroku stawał się karykaturą, okrutną parodią samego siebie. Przerąbywał się przez rozmowę jak toporem, ogarniały go napady wściekłości i gorzkiego rozbawienia.

Mnich wiele się o nim dowiedział z pijackich wybuchów, ale nadszedł czas, kiedy już miał dość. Pewnej nocy wyniósł do lasu skrzynki whisky i wylał je na zamarzniętą ziemię. Gdy rozpętało się piekło, spokojnie wypełniał swoje obowiązki.

 

* * *

Siedzieli naprzeciwko siebie po obu stronach paleniska, oparci o sterty zwierzęcych futer. Blask ognia rzeźbił twarz Lewetha, który mówił, ożywiony czystą próżnością dzielenia się swoim życiem z kimś, kto uważnie słuchał. Podczas opowiadania powracało stare cierpienie.

- Nie miałem wyboru. Musiałem opuścić Atrithau - powiedział. Znowu mówił o swojej zmarłej żonie.

Kellhus uśmiechnął się ze smutkiem. Rozpoznał subtelną grę mięśni pod maską trapera. On udaje rozpacz, by zjednać sobie moje współczucie.

- Atrithau przypominało ci, że jej nie ma?

To kłamstwo, którym sam się oszukuje.

Leweth skinął głową. Jego oczy natychmiast wypełniły się łzami, spojrzały z nadzieją.

- Atrithau po jej śmierci wydało mi się grobowcem. Pewnego ranka wezwali obywatelskie oddziały na mury i pamiętam, jak patrzyłem na północ. Lasy mnie przyzywały. To, czego bałem się w dzieciństwie, stało się moim świętym miejscem! Wszystko w tym mieście, nawet moi bracia, nawet ludzie z oddziału wydawali się potajemnie radować jej śmiercią i moją rozpaczą! Musiałem... byłem zmuszony...

Pomścić samego siebie.

Leweth zapatrzył się w ogień.

- Uciec - powiedział.

Dlaczego sam się tak oszukuje?

- Nikt nie chodzi po tym świecie samotnie - rzekł Kellhus. - Każda nasza myśl wyrasta z myśli innych. Każde nasze słowo jest jedynie powtórzeniem słów, które już wypowiedziano. Za każdym razem, gdy słuchamy, pozwalamy, by drgnienia cudzej duszy poniosły naszą. - Zamilkł. Niech Leweth to w sobie przetrawi. Takie spostrzeżenia oddziaływały znacznie silniej niż wyjaśnienie wprost. - Oto prawdziwa przyczyna twojej ucieczki do Sobel.

Przez chwilę w oczach Lewetha mignęła zgroza.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin