Steel Danielle - Kalejdoskop.pdf

(773 KB) Pobierz
85815187 UNPDF
Danielle Steel
Kalejdoskop
Migotliwy, pierwszy moment życia, niczym w morzu diament roziskrzony w pełnym
słońcu, gorejący płomień, nowe imię - jaśniejące światło, maleńki obrót potem i po raz
pierwszy nadchodzi ciemna noc, a po niej znowu szczęście bajek i tkliwość kołysanek, serca
należące do siebie aż jedno zostanie samotne, od pierwszego brzasku po najgłębszy zmrok,
od słońca poranka po sny o zmierzchu, fantastyczne plany, i życie, które czasem bieży krętą
ścieżką, wielkie nadzieje nagłe zwroty z jasności w ciemność z poniżenia w wielkość, z
radości w smutek, wieczne oczekiwanie na jutro, na odmianę losu, promyk nadziei...
poruszenie ręki - i życie zmienia swój bieg i koleje... a wszystko za sprawą jednego
drgnienia kalejdoskopu życia. Część pierwsza: Solange Rozdział 1 Dwudziestego czwartego
grudnia 1943 roku na północny wschód od Neapolu padały ulewne deszcze. Sam Walker,
szczelnie opatulony w pałatkę, zwinął się w okopie. Miał dwadzieścia jeden lat i nigdy
przed wojną nie był w Europie. Przebył piekielną drogę, by ujrzeć ten świat, i zobaczył
nawet więcej, niż kiedykolwiek chciał. Przebywał za oceanem od listopada czterdziestego
drugiego; do maja czterdziestego trzeciego walczył w północnej Afryce i brał udział w
operacji Torch. Uważał, że Afryka jest okropna z tym jej śmiertelnym gorącem, pustynnymi
wiatrami i oślepiającymi piaskowymi burzami, sprawiającymi, że oczy stają się czerwone i
piekące, a łzy ciągle spływają po policzkach. Lecz to, co się działo tutaj, było jeszcze
gorsze. W skostniałych z zimna dłoniach ledwo mógł utrzymać niedopałek, który dostał od
kumpla na gwiazdkę. O zapaleniu nie było mowy. Wiatr od gór przenikał człowieka do
szpiku kości; była to najgorsza zima, jaką pamiętano we Włoszech. Przynajmniej tak się
mówiło. Nagle zatęsknił za upalnym skwarem pustyni. Na Sycylii znalazł się w lipcu z 45
Pułkiem Piechoty, odkomenderowanym do Piątej Armii Clarka; w październiku, po
desancie na Sycylię, brał udział w bitwie o Neapol. Potem była bitwa pod Termoli, a teraz,
już od dwóch miesięcy, czołgali się przez skały i rowy w kierunku Rzymu. Ukrywali się w
przydrożnych stodołach, kradli jedzenie, walczyli ze wszystkich sił z Niemcami i przelewali
krew za każdy zdobyty centymetr drogi. - Psiakrew! - namokła mu ostatnia zapałka;
niedopałek, jego jedyny prezent gwiazdkowy, również. Miał dwadzieścia jeden lat i gdy
Japończycy zaatakowali Pearl Harbor, studiował w Harvardzie. Harvard... na myśl o tym
roześmiałby się, gdyby nie był tak bardzo zmęczony. Harvard... z jego wspaniałym życiem i
starym kwadratowym dziedzińcem, pełnym promiennych młodych ludzi, tak pewnych, że
któregoś dnia będą rządzić światem. Gdyby tylko wiedzieli... trudno teraz uwierzyć, że
kiedykolwiek stanowił część tego wszystkiego. Tak cholernie ciężko pracował, by się tam
dostać. Zwykły mieszczuch z Somerville, przez całe życie marzył o studiach w Harvardzie.
Siostra wyśmiewała się z niego, gdyż ona pragnęła jedynie wyjść za mąż za jakiegoś
chłopca ze starszej klasy. Każdy się nadawał, a wielu z nich z pewnością przeszło próbę w
łóżku. Trzy lata starsza od Sama, była już rozwódką, gdy po roku różnych dorywczych prac,
których się chwytał ukończywszy szkołę średnią, dostał się do Harvardu. Ich rodzice zginęli
w wypadku samochodowym podczas wycieczki na Cape Cod, kiedy miał piętnaście lat. W
rezultacie wylądował u Eileen i jej osiemnastoletniego męża. Odszedł na cztery miesiące
przed ich rozwodem. Od tego czasu rzadko się widywali. Pojechał pożegnać się z nią w trzy
dni po otrzymaniu karty powołania. Pracowała w barze, włosy ufarbowała na blond i ledwo
rozpoznał ją w przyćmionym świetle. Z początku wydawała się zażenowana, ale zaraz
potem spostrzegł w jej oczach ten sam chytry błysk, który pamiętał i którego zawsze
nienawidził. Eileen ciągle wyczekiwała na "faceta na stałe" a jej młodszy brat nigdy nie
znaczył dla niej zbyt wiele. - A więc... powodzenia. - Stała w ciemnym kącie baru,
wpatrując się w niego z zakłopotaniem, on zaś zastanawiał się, czy powinien pocałować ją
na pożegnanie. Zdawało mu się jednak, że chciała jak najszybciej wrócić do pracy i nie
miała mu nic więcej do powiedzenia. - Napisz, gdzie cię wysłali. - Tak... naturalnie...
trzymaj się ciepło... Żegnając się z nią czuł, że znów ma dwanaście lat, i przypominał sobie
wszystko, czego w niej nie lubił. Z trudnością potrafił znaleźć w niej jakąś dobrą cechę.
Zawsze wydawali się sobie ludźmi z innych światów, prawie innych planet. Torturowała go
w dzieciństwie mówiąc, że był dzieckiem adoptowanym; wierzył w to do czasu, gdy
pewnego dnia matka spuściła jej lanie i powiedziała Samowi w swój patetyczny, pijacki
sposób, że Eileen kłamała. Eileen kłamała bez przerwy, kłamała na temat wszystkiego i jeśli
tylko było to możliwe, obwiniała Sama o swoje postępki, a ojciec jej wierzył. Sam czuł się
obco między nimi: wielkim tęgim ojcem, pracującym całe życie na łodzi rybackiej, matką
pijącą za dużo i siostrą, która wychodziła na całe noce. Czasami leżał na łóżku i próbował
wyobrazić sobie, jak to jest, gdy jest się cząstką prawdziwej rodziny, takiej z gorącymi
posiłkami na stole i czystą bielizną pościelową... rodziny, być może, z Beacon Hill...
spędzającej lato na Cape Cod... rodziny z małymi dziećmi i psami oraz często śmiejącymi
się rodzicami. Nie przypominał sobie, by kiedyś widział swych rodziców śmiejących się lub
trzymających za ręce, i czasami zastanawiał się, czy kiedykolwiek to robili. Po cichu
nienawidził ich za tandetny styl życia i za los, na jaki go skazali. Pragnął czegoś znacznie
lepszego. Oni w zamian nienawidzili go za dobre stopnie, błyskotliwy umysł, udział w
przedstawieniach szkolnych i za to, co mówił im o innym życiu, innym świecie, innych
ludziach. Pewnego razu zwierzył się ojcu, że chciałby studiować w Harvardzie, a ojciec
spojrzał na niego ze zdziwieniem, jak na kogoś obcego. I rzeczywiście był obcy, obcy dla
nich wszystkich. Kiedy w końcu wstąpił do Harvardu, spełniły się jego marzenia, a
stypendium, które zdobył, było najwspanialszym prezentem, jaki otrzymał w życiu. A
później ten magiczny pierwszy dzień, ukoronowanie długiej i znojnej pracy, by potem, po
trzech miesiącach, wszystko się w jednej chwili skończyło. Deszcz walił w jego
przemarznięte dłonie. Nagle usłyszał obok siebie głos. Spojrzał przez ramię. - Chcesz
ognia? Skinął głową, wyrwany ze swych wspomnień, i ujrzał wysokiego blondyna o
niebieskich oczach. Strumienie deszczu spływały mu po policzkach. W tej ulewie każdy
wyglądał, jakby płakał. - Tak, dzięki... - Sam uśmiechnął się i przez moment jego oczy
rozbłysły jak dawniej. Kiedyś, wieki temu, był duszą każdego towarzystwa; marzył, by
zostać motorem napędowym kółka teatralnego w Harvardzie. - Przyjemne Boże
Narodzenie, prawda? Mężczyzna uśmiechnął się. Sprawiał wrażenie starszego niż Walker,
lecz i Walker wyglądał teraz na starszego niż w rzeczywistości. Po północnej Afryce i
kampanii włoskiej wszyscy czuli się staro, a niektórzy nawet tak wyglądali. - Arthur
Patterson. - Przedstawił się tak oficjalnie, że Walker roześmiał się głośno, kiedy nagły
poryw wiatru zmiótł ich na brzeg okopu. - Czarujące miejsce, Włochy, no nie? Zawsze
chciałem tu przyjechać. Prawdziwie wspaniałe wakacje. - Rozejrzał się wkoło, jakby patrzył
na śliczne dziewczęta w kostiumach kąpielowych i plaże z niezliczonymi pięknymi ciałami,
a Patterson mimo woli wyszczerzył zęby w uśmiechu i zachichotał. - Jesteś tu długo? - Och,
jakieś tysiąc lat. Ostatnie Boże Narodzenie wypadło w Afryce. Cudowne miejsce. Zaprosił
nas Rommel. - Z wdzięcznością przyjął ogień od wysokiego blondyna, przypalił peta i
zaciągnął się porządnie dwa razy, zanim oparzył sobie palce. Podzieliłby się ze swym
nowym przyjacielem, ale nie zdążył, bo deszcz wygasił ostatni centymetr. Spojrzał
przepraszająco na swego dobroczyńcę. - A tak w ogóle, nazywam się Sam Walker. - Skąd
jesteś? Ze względu na dawne sentymenty chciał powiedzieć, że z Harvardu, lecz
zabrzmiałoby to idiotycznie. - Z Bostonu. - Ja z Nowego Jorku. - Tak jakby cokolwiek to
znaczyło. Teraz wszystko było nieważne: to tylko nazwy nie istniejących miejsc. Realne
były Palermo, Sycylia, Salerno, Neapol i Rzym, ich cel ostateczny, jeśli w ogóle
kiedykolwiek tam dotrą. Wysoki blondyn rozejrzał się dookoła, mrużąc oczy przed
deszczem i wiatrem. - Byłem prawnikiem, zanim się to wszystko zaczęło. Dawniej takie
słowa wywarłyby na Samie wrażenie, ale teraz zarówno to, kim byli, jak i miejsca, skąd
pochodzili, były nieistotne. - Ja chciałem być aktorem. - Nie mówił tego prawie nikomu; z
pewnością nie rodzicom, ani też później, po ich śmierci, siostrze. Powiedział tylko kilku
bliskim przyjaciołom, a i ci śmiali się z niego. Jego nauczyciele zaś mówili, że powinien
studiować coś bardziej wartego zachodu. Lecz nikt nie rozumiał, czym było dla niego
granie, co działo się z nim, gdy wchodził na scenę. Przeobrażając się w odtwarzaną postać,
sięgał, jakby za sprawą magii, w głąb swojej duszy. Znikali znienawidzeni rodzice, siostra,
która była mu wstrętna, a razem z nimi wszystkie jego obawy i wahania. Zdawało się
jednak, że nikt tego nie rozumie. Nawet w Harvardzie. Jego absolwenci nie byli aktorami:
byli lekarzami, prawnikami, biznesmenami, prezesami korporacji i fundacji,
ambasadorami... Zaśmiał się cicho do siebie. Z pewnością był teraz ambasadorem jak diabli,
z karabinem w ręku, ze stale nastawionym bagnetem, by w każdej chwili móc patroszyć
swych wrogów, co było jego częstym zajęciem w tym roku. Zastanawiał się, ilu ludzi zabił
Patterson i co czuł teraz, ale takiego pytania nie zadaje się nikomu. Każdy po prostu musi
żyć ze swoim sumieniem i pamięcią wykrzywionych twarzy i zdziwionych oczu, kiedy
wyciąga się z człowieka bagnet i wyciera z krwi o ziemię... Popatrzył na Arthura Pattersona
oczami starego człowieka; ciekaw był, czy któryś z nich dożyje następnego Bożego
Narodzenia. - Dlaczego chcesz zostać aktorem? - Hm? - Zaskoczyło go poważne spojrzenie
tamtego, kiedy sadowili się na wystającej
z błota skale, a pod ich stopami woda w okopie marszczyła się pod uderzeniami strug
deszczu. - Ach, to... Boże, nie wiem... granie wydaje mi się niezłym zajęciem. - Ale
chodziło o coś znacznie, znacznie więcej; tylko wtedy, gdy grał, czuł się zdrowy, silny i
pewny siebie. Nie mógł jednak powiedzieć tego temu facetowi. Rozmowa o marzeniach w
Wigilię spędzaną w okopie wydawała mu się śmieszna. - Byłem w chórze w Princeton. - Ich
rozmowa była absurdalna i Walker roześmiał się. - Czy zdajesz sobie sprawę z tego, jakimi
jesteśmy wariatami? Rozmawiać o chórach, kółkach dramatycznych i Princeton w tym
cholernym okopie? Mówię ci, że chciałbym zostać aktorem, a możemy nie dożyć nawet
następnego tygodnia... Nagle zachciało mu się płakać. To było tak cholernie straszne, a
jednocześnie tak realne, że mógł tego dotknąć i powąchać. Przez ostatni rok nie wąchał
niczego oprócz śmierci i był już od tego chory. Wszyscy oni byli chorzy, podczas gdy
generałowie planowali natarcie na Rzym. Kto by zresztą troszczył się o cholerny Rzym?
Czy Neapol lub Palermo? O co walczyli? O wolność Bostonu, Nowego Jorku i San
Francisco? Przecież one były wolne, ludzie tam chodzili do pracy, na tańce, do kina. Co, u
diabła, wiedzieli o tym wszystkim? Nic. Absolutnie, cholernie nic. Walker spojrzał na
wysokiego blondyna i pokręcił głową. Jego oczy pełne były mądrości i smutku, nagły
śmiech wyparował. Chciał pojechać do domu, do kogokolwiek... nawet do siostry, która nie
napisała do niego ani razu, odkąd wyjechał z Bostonu. Sam wysłał do niej dwa listy i uznał,
że nie warto się więcej fatygować. Myśl o niej zawsze wprawiała go w złość. Przez
wszystkie te lata, gdy był dzieckiem, potem nastolatkiem, czuł się przy niej nieswojo. Tak
samo działali na niego matka i otępiały, małomówny ojciec. Nienawidził ich wszystkich, a
teraz był tu sam z nieznajomym, który występował w chórze w Princeton, i już zaczynał go
lubić. - Gdzie chodziłeś do szkoły? - Patterson desperacko starał się trzymać przeszłości,
wspominać dawne czasy, jakby myślenie o nich mogło przenieść ich tam z powrotem, lecz
Walker wiedział, że to niemożliwe. Teraźniejszość była tu, w brudzie, w marznącym
deszczu, w okopach. Walker spojrzał na Arthura z krzywym uśmieszkiem, marząc o
papierosie, takim prawdziwym, a nie nędznym centymetrze czyjegoś niedopałka. Harvard!
W Harvardzie miał prawdziwe papierosy, kiedy tylko zechciał. Lucky Strikes. Na myśl o
nich prawie rozpłakał się z tęsknoty. Patterson wydawał się poruszony. - Chcesz zostać
aktorem? Walker wzruszył ramionami. - Tak mi się wydaje... specjalizowałem się w
literaturze angielskiej. Pewnie bym skończył w jakiejś szkole ucząc i wystawiając
przedstawienia dla zasmarkanych gówniarzy. - To wcale nie jest złe życie. Chodziłem do St.
Paul, mieliśmy tam niezłe kółko dramatyczne. - Walker popatrzył na niego ze zdziwieniem,
jakby zastanawiając się, czy Patterson istnieje naprawdę... Princeton, St. Paul... co oni tu, do
cholery, robili? Każdy z nich?... Szczególnie ci, co zginęli. - Jesteś żonaty? - Nagle Walker
zaczął wypytywać Arthura niczym Święty Mikołaj, zanim rozda podarki. Wydawali się tak
różni, pod każdym względem, a jednak coś ich chyba łączyło. Arthur pokręcił głową. -
Byłem zbyt zajęty karierą. Pracowałem dla firmy prawniczej w Nowym Jorku. Osiem
miesięcy, zanim się zaciągnąłem. Miał dwadzieścia siedem lat, jego oczy były poważne i
smutne, Walkera zaś iskrzyły się dowcipem. Włosy Sama były czarne, Arthura jasne. Sam
był średniej budowy, miał potężne ramiona i długie, jak na swój wzrost, nogi. Miał też tę
wewnętrzną energię, której brakowało Arthurowi. Wszystko, co wiązało się z Arthurem
Pattersonem, było bardziej powściągliwe, wyczekujące, spokojne. Ale Sam był także
młodszy. - Mam siostrę w Bostonie, jeśli jeszcze nie dała się zamordować jakiemuś
facetowi w barze. - To dzielenie się informacjami o sobie wydawało się ważne, tak jakby
mogli nie mieć następnej szansy, by dać się komuś poznać. Obaj chcieli, żeby ktoś ich
poznał, zanim zginą, chcieli się zaprzyjaźnić, pragnęli, by o nich pamiętano. - Nigdy nie
zgadzaliśmy się ze sobą. Pojechałem zobaczyć się z nią przed wyjazdem, lecz nie napisała
do mnie ani razu. A ty? Siostry? Bracia? Arthur uśmiechnął się po raz pierwszy. - Jestem
jedynym dzieckiem dwojga jedynaków. Mój ojciec zmarł, gdy byłem w szkole, a matka
nigdy już nie wyszła za mąż. Nie jest jej lekko. Widzę to z listów. - Nie wątpię. - Walker
pokiwał głową, próbując wyobrazić sobie matkę Arthura: wysoką, szczupłą kobietę o
białych, niegdyś blond włosach. Prawdopodobnie pochodziła z Nowej Anglii. - Moi rodzice
zginęli w wypadku samochodowym, gdy miałem piętnaście lat. - Nie powiedział Arthurowi,
że wcale wtedy nie cierpiał, ani tego, że ich nienawidził. Nie powiedział mu też, że nigdy go
nie rozumieli. Teraz brzmiałoby to zbyt ckliwie, poza tym nie miało już znaczenia. - Nie
wiesz, gdzie nas stąd wyślą? - Czas znów pomyśleć o wojnie, nie ma sensu zbyt długo
rozwodzić się nad przeszłością. Nic by to nie dało. Rzeczywistość istniała tutaj, na północny
wschód od Neapolu. - Wczoraj słyszałem coś o Cassino, za górami. Powinniśmy mieć
niezłą zabawę, nim tam dotrzemy. - Będzie też inny powód do zmartwień - śnieg, a nie, jak
teraz, deszcz. Walker zastanawiał się, jakie jeszcze tortury mieli dla nich w zapasie
generałowie, aktualni panowie ich życia. - Sierżant wczoraj wieczorem wspominał o Anzio,
to na wybrzeżu. - Wspaniale. - Walker uśmiechnął się kwaśno. - Może będziemy mogli
popływać. Arthur Patterson uśmiechnął się; polubił tego wygadanego chłopaka z Bostonu.
Pod goryczą zrodzoną przez wojnę wyczuwało się beztroskę i inteligencję. A poza tym
można było z nim porozmawiać. Dla Arthura wojna była straszna z wielu powodów.
Rozpieszczany w dzieciństwie, jako młody chłopak otoczony był przesadną troską,
szczególnie po śmierci ojca, gdy wychowywała go całkowicie zaślepiona matka. Wojna
spadła na niego jak brutalny cios. Nigdy w swym dotychczasowym życiu nie zaznał
żadnych niewygód, nigdy też nie czuł się zagrożony, od przyjazdu zaś do Europy spotykały
go wyłącznie niewygody i zagrożenia. Podziwiał Sama, że tak dobrze to znosił. Walker
wyciągnął przydziałowe porcje, zaoszczędzone na bożonarodzeniowy poczęstunek, i
otworzył je z grymasem obrzydzenia na twarzy. Cukierki oddał już jakimś miejscowym
dzieciakom. - Masz ochotę na świątecznego indyka? Sos jest trochę tłusty, ale kasztany
wyborne. Szerokim gestem podsunął mu skromną puszkę i Arthur roześmiał się. Podobało
mu się w nim wszystko. Wyczuwał instynktownie, że Walker ma ten rodzaj odwagi, której
jemu brakowało. On chciał tylko przeżyć, wrócić do domu, do ciepłego łóżka, czystej
pościeli i długonogich blondynek studiujących w Wellesley lub Vassar. - Dziękuję, już
jadłem. - Mmm... - Walker mruczał tak wymownie, jakby jadł co najmniej bażanta. -
Bajeczna kuchnia, co? Nie zdawałem sobie sprawy, że jedzenie we Włoszech jest aż tak
dobre. - Co jest, Walker? - Idący okopem nisko pochylony żołnierz zatrzymał się i podniósł
głowę. Był sierżantem w tej kompanii. Właściwie nie miał z Samem problemów, wolał
jednak nie spuszczać go z oka, bo ten w gorącej wodzie kąpany chłopak już nieraz głupio
ryzykował swoje życie. Patterson to inna historia: bez charakteru i za bardzo wykształcony.
- Macie jakiś problem? - Nie, sierżancie. Mówiłem właśnie, że mamy tu wspaniałe jedzenie.
Ma pan ochotę na gorącą grzankę? - Wyciągnął opróżnioną do połowy puszkę. - Przestań,
Walker - burknął sierżant. - Nie przyjechałeś tu na przyjęcie. - Do diabła, musiałem źle
odczytać zaproszenie. - Sam nie przestraszył się stopnia ani groźnego spojrzenia sierżanta,
roześmiał się i skończył swoją porcję. Sierżant przesunął się obok nich w ulewnym deszczu
i spojrzał przez ramię. - Panowie, jeśli wasz bogaty program towarzyski na to pozwoli, jutro
się przenosimy. - Zrobimy, co będziemy mogli, sierżancie... co tylko będziemy mogli!
Sierżant, uśmiechając się mimo woli, ruszył dalej, a Arthur Patterson zadrżał. Sierżant
podziwiał łatwość, z jaką Walker śmiał się i sprawiał, że inni też się śmiali. Wszyscy teraz
desperacko tego potrzebowali. Wiedział, że mają przed sobą ciężkie chwile. Może nawet
Walker nie będzie się śmiał. - Odkąd tu jestem, ten facet daje mi popalić - poskarżył się
Arthur. - To część jego uroku - wymamrotał Sam grzebiąc po kieszeniach w poszukiwaniu
jakiegoś zapodzianego peta. I wtedy Arthur, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki,
wyciągnął prawie całego papierosa. - Mój Boże, człowieku, skąd to masz? - Oczy Sama
rozszerzyły się z pożądania, kiedy Arthur podał mu zapalonego papierosa. - Nie widziałem
takiej ilości tytoniu od zeszłego tygodnia, kiedy zabrałem papierosa zabitemu Niemcowi.
Arthur wzdrygnął się na samą myśl o tym, lecz wiedział, że Walker był do tego zdolny. Po
części była to gruboskórność młodości, po części zaś odwaga, którą miał Sam Walker.
Emanowała z niego nawet wtedy, gdy siedział spokojnie w okopie, opowiadał głupie
dowcipy lub rozprawiał o Harvardzie. Tej nocy spali zwinięci obok siebie. Następnego dnia
deszcz trochę zelżał. W drobnej potyczce zdobyli stodołę, gdzie spędzili noc, a w dwa dni
później skierowali się w stronę rzeki Volturno. Był to brutalny marsz, który przypłaciło
życiem ponad dwunastu ludzi. Sam i Arthur byli już wtedy serdecznymi przyjaciółmi. Sam
dosłownie wlókł, a w końcu prawie niósł Arthura, kiedy ten przysięgał, że nie zrobi już ani
jednego kroku więcej. Sam także uratował go przed snajperską kulą. Kiedy natarcie na
Nettuno i Anzio nie powiodło się, główny ciężar przełamania niemieckich linii w kierunku
na Cassino spadł na dywizję Sama i Arthura. W tym czasie Arthur został ranny, kula trafiła
go w ramię. Z początku Sam myślał, że Arthur nie żyje. Kiedy odwrócił się w jego stronę,
usłyszawszy świst pocisku, Arthur już leżał; klatkę piersiową miał całą zakrwawioną, a
oczy szkliste. Rozerwawszy mu koszulę, Sam odkrył, że rana nie jest ciężka. Przeniósł go
za linię walki do punktu
medycznego i został tam tak długo, aż się upewnił, że przyjacielowi nic nie grozi. Dopiero
wtedy wrócił na pole bitwy i walczył do ostatecznego odwrotu; była to, dla nich wszystkich
przygnębiająca próba sił. Następne cztery miesiące były koszmarem. W sumie pod Anzio
straciło życie pięćdziesiąt dziewięć tysięcy ludzi. Wśród nieustającego deszczu kierowali się
na północ, do Rzymu, a Sam i Arthur czuli się tak, jakby czołgali się przez każdy centymetr
Zgłoś jeśli naruszono regulamin