Clifford Francis - Zegnaj Grosveno Square.rtf

(436 KB) Pobierz

FRANCIS CLIFFORD

 

 

 

Żegnaj Grosvenor Square

 

Przełożyła Irena Doleżal-Nowicka

 

 

 


Jeśli zaczniemy od pewników,

skończymy na wątpliwościach;

jeśli jednak zaczniemy od wątpliwości

i trwać w nich będziemy cierpliwie,

skończymy na pewnikach.

 

(Francis Bacon)

 

 

 


Książkę tę poświęcam moim przyjaciołom z Warwick Lane i Lower John Street w Londynie i z East 49 th Street w Nowym Jorku, dziękując im za pomoc okazywaną niezmiennie w ciągu wielu lat.

Wszystkie postacie tej książki zrodziły się z imaginacji autora i żaden z opisanych wypadków jak dotąd się nie zdarzył.


Część pierwsza

 

Ciemność  -23:59

Dannahay podniósł wzrok znad raportu, kiwając przy tym głową jak człowiek intensywnie myślący, i powiedział do Knollenberga:

- Postaraj się go pstryknąć, Charles.

- Dobra.

- Może udałoby się jeszcze dziś?

- Dobra.

- Tylko bez wygłupów, mówię serio.

 

 

-24:00

Nieraz już się kłócili, ale jeszcze nigdy tak jak dziś.

- Wynoś się!

Nieraz wściekali się, ona płakała, ale nigdy aż tak.

- Wynoś się, do jasnej cholery!

Sto razy, może tysiąc, no cóż, piętnaście lat razem. Ale nigdy dotąd tak gwałtownie, tak bezwzględnie.

- Suka! - krzyknął i z oczyma rozpalonymi wściekłością wypadł w oczekującą noc, trzasnąwszy drzwiami.

Dom aż zadrżał. Renata Lander nie usłyszała oddalających się kroków. Stała nieruchomo, dłońmi ściskając skronie jak w koszmarze, a trzaśnięcie drzwiami nadal huczało jej w głowie. Słyszała je ciągle w strasznej ciszy, jaka nastała, przypominając te wszystkie awantury w ciągu wielu lat, które znaczyły ich wspólną drogę aż do dziś.

Boże, o Boże!

Usłyszała jakiś dźwięk, odwróciła się. Na dole schodów stał Noel w kraciastej piżamie, blady i przerażony.

- Co się stało?

- Twój ojciec wyszedł.

Mrugał oczami. Czternaście lat... Czasem wyglądał jak dorosły mężczyzna. Ale teraz jeszcze dzieciak, wystraszony dzieciak o zaczerwienionych oczach, którego świat wciąż trwał, który dopiero miał odebrać swoją lekcję życia.

- A przedtem - spytał. Głos mu się załamał, przechodził właśnie mutację. - Co się stało, przedtem?

- Chyba słyszałeś?

- Nie słyszałem.

- Posprzeczaliśmy się - odpowiedziała, czując mdłości. Po co on zszedł na dół? Cała nasza ulica musiała to słyszeć.

- Znowu go rozgniewałaś?

- Nawzajem się rozgniewaliśmy.

- Dlaczego? - spytał z goryczą i zdumieniem. - Dlaczego to robicie?

- Wracaj do siebie - powiedziała, jakby to mówił ktoś inny. - Nie zadawaj mi idiotycznych pytań.

Za późno spostrzegła, jak bardzo go zraniła, nazbyt zrozpaczona, by zajmować się przeżyciami Noela. Słuchała z budzącym się współczuciem, kiedy ruszył po schodach, ale nie drgnęła, nie mogła. Stała w miejscu, patrząc przed siebie wzrokiem zamglonym od łez.

Idź do diabła, Harry... Idź do diabła...

Nie wiedziała, jak długo to trwało, czas stracił dla niej swój wymiar. Trzaśnięcie drzwiami jeszcze rozsadzało jej mózg, każde raniące zdanie, jakich sobie nie szczędzili, jeszcze pulsowało, wspomnienie każdego przekleństwa i gestu.

“Wynoś się! - czyż sama tego nie pragnęła? - Wynoś się, do jasnej cholery!”

Nie pamiętała zupełnie, czy pogasiła światła, co się z nią w ogóle działo, nim poszła na górę. Wstrząsały nią dreszcze, nogi ciążyły. Noel zostawił swoje drzwi otwarte. Uchyliła je nieco szerzej i powiedziała do skulonej postaci:

- Bardzo mi przykro, Noel.

Nie odpowiedział jej, choć z pewnością jeszcze nie spał. Nie potrafiła się zdobyć na nic więcej. Zupełnie wyczerpana odwróciła się i weszła do dużej sypialni. Ciągle wstrząsana dreszczami, oszołomiona, rozebrała się i wsunęła pod kołdrę, kuląc się jakby w obronnym geście.

Nieco później usłyszała Harry'ego na dole. Niemal usypiała już, kiedy uświadomiła sobie, że wrócił. Było po wpół do pierwszej.

Zesztywniała, znowu ogarnął ją gniew. Ale zreflektowała się: Dalsza sprzeczka, po co? Jestem śpiąca, nic mnie nie obchodzi, będę spać.

Czekała jednak, że lada chwila usłyszy jego kroki na schodach. Na próżno, znowu wyszedł. Dzięki Bogu, nie tak gwałtownie jak poprzednio, a więc może trochę oprzytomniał.

Idź, gdzie chcesz, pomyślała z zawziętością, jak sobie pochodzisz, to ci złość wywietrzeje z głowy.

Dreszcze, napięcie powoli ustępowały. Ogarniała ją fala znużenia. Wtuliła twarz w poduszkę i rozpłakała się bezgłośnie.

Tak źle jak dziś nie było jeszcze nigdy. Nigdy... O Boże, co ona nawygadywała!

 

 

-0:28

Eddie Raven czekał niecierpliwie na tyłach restauracji Sin Nombre, ciekaw, co da mu nieznajomy.

Dwadzieścia minut temu przeszukał pojemniki na stacji kolei podziemnej Bond Street, szukając gazet i papierów, żeby się nimi przykryć na noc. O tej porze roku nie tyle było zimno, ile raczej wilgotno i cholerna rosa.

- Byle co wystarczy - powiedział ochryple do nieznajomego i ku swej uldze spostrzegł w jego oczach błysk litości, a to zwykle oznaczało jakąś jałmużnę.

Trzykrotnie próbował, nim znalazł się przed Sin Nombre, i zawsze bez skutku - pierwszy raz zwymyślano go, za drugim grożono, za trzecim wyrzucono. Duma to było mętne pojęcie majaczące w przeszłości i wiedział dobrze, czego się może spodziewać, robiąc swój obchód. Najważniejsze, żeby coś zdobyć, a poza tym niech się wypchają.

- Może być byle co.

Nie był tak stary, na jakiego wyglądał, ani tak gruby czy nieforemny. Pod zawszonymi warstwami ubrania jego białe jak larwa ciało było kościste i chude, a szczecina brody dodawała wiele do jego pięćdziesięciu lat. Życie dawno już go złamało, przekrwione oczy spoglądały tępo na świat. Stał teraz koło służbowego wejścia do restauracji na tyłach North Audley Street z paczką gazet pod pachą, gmerając przy sznurku, jakim był przewiązany jego pozbawiony guzików płaszcz, jakby on sam był paczką. Na głowie nosił brudną wełnianą czapkę.

- Masz - powiedział nieznajomy wracając; zmiana w jego głosie świadczyła, że zaczynał żałować swego odruchu. - Możesz to wziąć.

Dwie butelki, dwie butelki czerwonego marokańskiego wina! Eddie Raven schwycił je łapczywie. O Jezu!

- Dziękuję panu.

- Dałem pierwszy i ostatni raz, zrozumiano?

- Dziękuję panu.

Uradowany pokuśtykał przed siebie, skręcił koło hotelu Shelley, kierując się w stronę Grosvenor Square. Dwie butelki - i to jak łatwo zdobyte! Nie jakieś tam resztki przez kogoś zostawione.

Za czwartym razem udało się, naprawdę udało...

Z Upper Brook Street wyjechała taksówka, przepuścił ją wołając coś wesoło do kierowcy i ruszył prosto w kierunku pomnika Roosevelta, z butelką w każdej ręce; radość oczekiwania łagodziła bolesne ssanie w żołądku.

Nad ambasadą amerykańską wznosił się rogalik księżyca. Eddie Raven przelazł przez niskie obmurowanie fontanny po lewej stronie pomnika i wyciągnął się na ziemi. “Wolni od nędzy” - widniał napis starannie wykuty nad jego głową. Potem oparł się na łokciu i zręcznie zaczął operować korkociągiem, znalezionym kiedyś w Hyde Parku, który wiernie służył mu w chwilach, gdy chciał znaleźć zapomnienie.

 

 

-0:52

Konstabl Peter Yorke skręcił na południe od Marble Arch, opowiadając o słowiku, którego słyszał poprzedniej nocy. Tim Dysart, siedzący obok niego w wozie policyjnym i obsługujący radiotelefon, był uosobieniem sceptycyzmu.

- W pierwszych dniach maja, powiadasz?

- Nic w tym dziwnego.

- Za wcześnie.

- Może ten słowik nie czytał przepisów.

- Czy to nie było przypadkiem na Berkeley Square?

- W Hampstead.

- Bajki mi opowiadasz - odparł Dysart.

- Na własne uszy słyszałem, wcale nie żartuję.

- Uważasz się za specjalistę, co? A jakiego koloru są jajeczka kosa?

- Po prostu nie jestem głuchy.

Jego starszemu koledze odbiło się.

- Cholerna ta niestrawność.

Z przepisową szybkością jechali przez Park Lane, gdzie o tej porze panował słaby ruch, przez chwilę nie zwracając uwagi na inne samochody. Nagle biały, Aston Martin wyprzedził ich z szybkością przekraczającą siedemdziesiąt mil na godzinę. Yorke wciągnął powietrze, jakby ktoś dotknął mu odkrytego nerwu. Poderwał wóz do przodu, dodając ostro gazu i włączając niebieski migacz na dachu.

- Mógłbym się założyć - powiedział Dysart - że to znowu jakiś Arab, i to z literami CD.

- Takiemu za Boga nie daruję.

- No, to łap go.

Minęli Dorchester, znajdowali się pomiędzy światłami, Playboy i Hilton zostały po lewej stronie, jeszcze nie trzeba było włączyć syreny.

- Nie wiadomo, kto to, ale zdrowo pruje.

- Nic mnie nie obchodzi żaden Arab, Murzyn, żadne CD - powiedział Yorke zbliżając się do uciekiniera. - Chcę mieć zwyczajnego wariata z angielską matką i ojcem, który za dużo wypił, bez żadnych komplikacji.

- Racja - przytaknął mu Dysart, obserwując przesuwającą się strzałkę szybkościomierza. - Jestem tego samego zdania.

- Jak to miło znaleźć zrozumienie.

 

 

-1:13

- Papierosa?

Gabriela Wilding przecząco poruszyła głową, Richard Ireland uśmiechnął się.

- Nigdy nie palisz po?

- Nie uwierzysz, ale już to kiedyś słyszałam. - Dziewczyna ziewnęła i zsunęła pasmo jasnych włosów z twarzy. - Zresztą powinieneś wiedzieć, co robię, a czego nie robię.

- O jednym wiem na pewno - powiedział - a to jest fantastyczne.

Leżeli nago w łóżku w pokoju 501 w hotelu Shelley: tym razem spędzili tu prawie godzinę. Ireland zapalił papierosa i wydmuchnął kłąb dymu w kierunku sufitu. Na ścianach wisiały trzy litografie przedstawiające Ledę z łabędziem. W przyćmionym świetle majaczyło drobne, o małych piersiach ciało dziewczyny koloru kości słoniowej; była rozluźniona, oczy miała leniwe i zadowolone.

Spytała ochryple:

- A co z jutrem?

- Dzisiaj jutro czy jutro jutro?

- Wiesz dobrze, o co mi chodzi?

- Nie ma pośpiechu. W studio będę potrzebny dopiero wczesnym popołudniem.

- A potem?

- Coś wymyślimy.

- Zdawało mi się, że masz nagrać tylko postsynchrony.

- Racja - kiwnął głową. - Studio to nie problem.

Przez chwilę leżała w milczeniu, obserwując pasma dymu w różowawym półmroku. Cichy pisk opon na zakręcie jakby wzmagał otaczającą ich ciszę. Wreszcie się odezwała:

- Co teraz robisz oficjalnie?

- Mam dwudziestoczterogodzinny plener.

- I nikt o nic nie pytał.

- Tym razem nie.

Popiół z jego papierosa spadł na nich oboje, mruknęła i poruszyła się strząsając go odruchowo obiema rękami. A kiedy się otarła o niego, pożądanie znów ożyło. Śmiejąc się, przygarnął ją jedną ręką, drugą zgasił papierosa w popielniczce stojącej na tacy przy łóżku.

Zdumiona, szeroko otworzyła oczy.

- Ty chyba żartujesz.

- Ani mi to w głowie.

- Ale przecież...

- Przestań, za dużo mówisz.

- Lepiej odpocznij - zaśmiała się i przywarła językiem do jego prawego ucha.

 

 

-1:20

Charles Knollenberg siedział w tyle wynajętego błękitnego Volvo 144, trzymając aparat fotograficzny na kolanach. Boczna szyba była opuszczona a samochód stał tuż przy krawężniku Mount Street, w odległości około trzydziestu jardów od wejścia do klubu Wagabunda.

Był sam. Kiedy godzinę temu zaparkował, celowo tak ustawił samochód, żeby tylne siedzenie było możliwie w cieniu. Nie palił, prawie się nie poruszał. Zasłona przeciwodblaskowa była spuszczona na tylną szybę, tak że ludzie przechodzący od czasu do czasu tuż obok chodnikiem nie podejrzewali jego obecności.

- Muszę ci przyznać - powiedział mu kiedyś Dannahay - że kiedy ci na tym zależy, potrafisz zamienić się w posąg.

Knollenberg trzymał na kolanach aparat Hassebald z jasnym teleobiektywem i superczułym filmem. Jego wzrok utkwiony w niepozornych dębowych drzwiach Wagabundy stawał się czujny, ilekroć się otwierały i ktoś wychodził. Było tak cztery razy, od kiedy zajął swoje stanowisko obserwacyjne, ale ten, na którego czekał, jeszcze się nie pojawił. Dopiero za piątym się udało.

- Dobranoc panu - usłyszał głos portiera. Drzwi znów się otworzyły i zaraz potem ukazała się jego zwierzyna. Teraz - przemknęło Knollenbergowi przez myśl. Uniósł aparat, uliczne lampy dobrze oświetlały twarz mężczyzny, kiedy się na ułamek sekundy zatrzymał, nim skręcił w kierunku Park Lane. Była to jedyna, ulotna jak mgnienie oka szansa, lecz Knollenberg z całą przytomnością umysłu ją wykorzystał.

Gdy jednak obserwował oddalającego się mężczyznę, a potem czekał dobrą chwilę, nim ruszył - wiedział, że Dannahay wcale nie będzie zadowolony z tego, co mu się udało zdobyć.

 

 

-1:29

Widząc pasemko światła pod drzwiami żony, Ralph Mulholland wystukał cichy werbel.

- Mary Kay?

- Witaj - spojrzała sponad okularów. - Jak było?

- Dobrze - całkiem dobrze. Skończyliśmy u Maxwella. Byłem pewien, że już śpisz.

- Czytam całkiem niezłą książkę.

Mulholland ziewnął, rozplątując supeł krawata. Miał pięćdziesiąt siedem lat i posturę piłkarza grającego na obronie. Przeszło pół życia był mężem tej kobiety i nigdy tego nie żałował.

- Jakie były przemówienia? - spytała go żona.

- Dzięki Bogu krótkie, z wyjątkiem jednego, wiesz, czyjego. I wszystkie łącznie z moim z pewnością zostały natychmiast zapomniane. - Wydął policzki. - Dwukrotnie w tym tygodniu słyszałem Petersona recytującego swoje banały, a jesteśmy skazani na słuchanie go znowu w piątek w Towarzystwie Przyjaciół Ameryki.

- Co też ty mówisz!

- Maria Tudor miała powiedzieć, że kiedy umrze, na sercu jej znajdą napis “Calais”. Ja będę miał napisane “Sir Henry Peterson”.

- Biedaku. Myślałam, że może choć dziś zmieni swój styl, przecież to było zebranie czysto męskie.

- Ani na jotę. Zresztą nic go nie obchodziło, tylko gadał i gadał. Zupełnie nie potrafię zrozumieć, jak premier może z nim wytrzymać. Ale a propos, premiera nie było, zapalenie krtani.

- Tyś też czasem powinien na to zachorować. Częściej bym ciebie widywała.

- Mulholland roześmiał się.

- Na przykład w piątek?

- Na przykład w piątek.

Zmarszczył z powagą czoło i przyłożył rękę do gardła.

- Wiesz, zdaje mi się...

- Zawsze lepiej być ostrożnym niż potem... żałować.

Pochylił się nad nią i pocałował ją.

- Nie sądziłem nigdy, że nadejdzie dzień, kiedy będziesz się starała ingerować w obowiązki ambasadora amerykańskiego.

- Niech licho weźmie Petersona. Dobranoc, Ralph.

- To obraza państwa. Czy zdajesz sobie z tego sprawę?

- Phi!

- Dobranoc, kochanie.

 

 

-1:47

Noel Lander śnił, że tak jak ojciec naśladuje Peter Lorre'a; był to jego popisowy numer.

- Widzisz, przyjacielu, jestem tutaj, żeby doprowadzić do odzyskania - powiedzmy - pewnego przedmiotu, który zniknął w tajemniczy sposób. Jest to przedmiot powszechnie lubiany i do tego wartościowy... Jak by to ująć... Bardziej związany z reputacją właściciela niż z jego kieszenią...

Noel uświadomił sobie, że to tylko sen. Dla jakiegoś niezbyt istotnego powodu stali przed Lycee Francaise na Brompton Road naprzeciw Muzeum Przyrodniczego i byli zupełnie sami.

Jego ojciec klasnął w dłonie z uznaniem i powiedział:

- Nieźle, całkiem nieźle.

- Naprawdę?

- Spróbuj jednak naśladować kogoś współczesnego. To bardziej dla ciebie odpowiednie. Mnie za to lepiej wychodzą ci dawniejsi, tacy jak Bogart, Sanders, Cagney.

- Kiedy oni mi się też podobają.

- Po prostu oglądasz w telewizji za dużo starych filmów.

Znowu uświadomił sobie, że to wszystko mu się śni.

- Słuchaj, ty - Noel słyszał własny głos. - Jesteś facetem, który załatwia interesy i decyduje o tym, co najważniejsze...

- Edward G.?

- Zgadłeś o razu.

- Z nim musisz zaczekać, aż skończysz mutację.

Sen się rozwiał, a on drgnął jak śpiący psiak.

 

 

-1:50

- Co z tobą? - spytała...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin