Tomasz_Pacynski_Opowiesc_wigilijna.pdf

(199 KB) Pobierz
Tomasz Pacyński
Opowieść wigilijna
© Tomasz Pacyński
Tekst udostępniony na licencji Creative Commons. Uznanie autorstwa – użycie niekomercyjne – Bez utworów zależnych. 3.0. Polska.
Zbliżali się, otaczając półkolem. W środku brodaty drab, o tłustej, zapijaczonej gębie,
ułomkiem kija bilardowego uderzał we wnętrze lewej dłoni. Na gębie rozlewał się obleśny
uśmiech. Był pewien przewagi, nawet nie musiał się rozglądać, czuł obecność kompanów.
Ten z lewej nie miał nic, żadnego kija, kastetu, bejsbola. Nie musiał, już na pierwszy rzut
oka widać było, że wystarczą mu gołe ręce. Gołe, świecące od potu przedramiona, pokryte
obscenicznymi tatuażami. Za to drugi, ten szczurowaty, kryjący twarz w cieniu... Złowiła
błysk, nisko, błysk światła odbity od rozbitej, trzymanej za szyjkę butelki. Tak zwanej
różyczki.
Nie przestraszyła się jednak. Oblizała tylko wyschnięte wargi.
Tłustogęby drab uniósł ułomek kija, wznosząc go do beznadziejnie sygnalizowanego
uderzenia. Runął do przodu...
Z dezaprobatą wydęła wargi. Zawsze tak jest. Szybki unik, tłustogęby z wyrazem
zaskoczenia usiłuje złapać równowagę. Cios w kark, lekki, zadany jakby mimochodem
powala go, wyprężonego, na podłogę, z brudnych desek podnosi się kurz. Smugi światła
ładnie tańczą w ciemnym wnętrzu speluny.
Zawsze tak jest. Teraz, przy wtórze pięknych, przypominających rąbanie drzewa przez tuzin
drwali odgłosów, Steven Segal szybkimi ciosami masakruje twarz drugiego, tego
z wytatuowanymi łapskami. Ten spluwa krwią w tak uderzeń, z regularnością i obfitością
urządzenia do polewana ogródka. Teraz...
– Eeee, tam... – mruknęła, macając po kołdrze w poszukiwaniu pilota. Teraz ten z butelką
podkradnie się z tyłu, ustawi tak, by dostać w samo ciemię podbiciem stopy w kowbojskim
bucie. Błądzące po kołdrze palce nacisnęły guzik. Ten sam odgłos, głuche ciosy
w niesamowitym tempie. Na następnym kanale Jackie Chan robił to samo, tylko z większym
wdziękiem. Jeszcze raz. Bez sensu, animowane śnieżynki, kurduple w czerwonych
czapeczkach. Jeszcze raz.
– Proszę...
Ręka trzymająca pistolet schowana za plecami, czujne spojrzenie przez wizjer.
– Proszę... – usta drgają, z oczy wypełniają się łzami, spływają po policzku, rozmazują krew
z rozciętej wargi.
Szeroko otworzyła oczy. Wpuść ją, no wpuść... Czekała na szczęk zamka, szczęk
zwalnianych rygli. Czekała, cała napięta, choć słyszała ten dźwięk tyle razy, choć wiedziała,
ze usłyszy za chwilę.
Długa chwila, wreszcie upragniony dźwięk. Matylda wsuwa się do środka.
Szkoda, pomyślała, szkoda, że dopiero teraz. Bezbłędnie trafiła w guzik, na ekranie
pokazała się zielona kreska. Będzie głośniej.
Szkoda. Chętnie zobaczyła by jeszcze raz tłustą gębę tatusia, czołgającego się w korytarzu,
zanim Gary Oldman strzeli po raz kolejny. Tatusia, czy kolejnego wujka, wszystko jedno.
Poczuła skurcz żołądka. Nie wszystko jedno, ten ostatni wujek jest wyjątkowo wredny.
Zwłaszcza, jak go obudzić, gdy chrapie po pijaku.
Chrapie po pijaku... Wciąż czując skurcz żołądka macała w poszukiwaniu pilota, nie trafiła,
plastikowe pudełko spadło na podłogę. Rzuciła się za nim, wyskakując spod kołdry,
namacała, na szczęście od razu, tuż pod łóżkiem. Ściszyła telewizor, przez chwilę
nasłuchiwała, stojąc boso na zimnej podłodze. Cisza. Tylko niewyraźne chrapanie,
dobiegające przez cienką ścianę działową. Może nie...
Skrzypienie łóżka dobiegło wyraźnie przez cienki gips z kartonem. Gips z kartonem,
wiedziała dobrze, od kiedy poprzedni wujek wypił po pijaku dziurę piąchą. Chciał trafić
mamę. Ale ona zawsze była szybka, prawie jak Steven Segal. Musiała być szybka, w takiej
pracy.
Łóżko zaskrzypiało jeszcze raz, dobiegło niewyraźne przekleństwo. Stała nieruchomo,
ściskając pilota w spotniałej nagle dłoni. Na ekranie Leon rozlewał mleko do szklanek.
Jeszcze raz niewyraźny pomruk. Przechodzący powoli w rytmiczne pochrapywanie.
Rozluźniła się, czując, jak drżą jej nogi. Jak zimne są płytki PCV. Cicho, by nie poruszyć
skrzypiącego łóżka wpełzła pod kołdrę. Ostrożnie zwiększyła siłę głosu, tylko trochę. I tak
znała dialogi na pamięć.
Pieprzone święta. Mama wróci nad ranem, blada pod makijażem, długo będzie
rozmasowywać opuchnięte od szpilek stopy. Wujek będzie się snuł po mieszkaniu,
przewracając graty po kątach i szukając flaszki, którą niechybnie wieczorem gdzieś
zachomikował. Dopóki nie znajdzie i nie łyknie klina, lepiej mu pod łapy nie podchodzić. Nie
będzie wprawdzie obmacywał, nie z rana, ale zdzielić może. Odruchowo dotknęła opuchniętej
jeszcze wargi. Rano zdzielił, nie bacząc, że mama zagroziła wydrapaniem ślepiów. Zdzielił,
w wigilijny poranek.
– Czy życie zawsze jest takie zasrane? – spytała Matylda.
– Zawsze – odpowiedziała razem z Leonem. – Zawsze, siostro... – dodała po chwili.
***
Matylda składała pistolet. Oksydowane części trafiały bezbłędnie na swoje miejsce.
Mógłby przynieść coś takiego, ten cały cholerny Mikołaj. Ma gdzie zostawić, uśmiechnęła
się, jest nawet choinka. Z lampkami, za dychę od ruskich, wujek się szarpnął, kiedy zobaczył,
że mama przyniosła drzewko. Nawet starał się być miły, po tym, jak już walnął swojego
klina. Zbyt miły. Poczuła dreszcz, gdy przypomniała sobie dotyk oślinionych warg na
policzku, drapanie nieogolonej skóry. I łapsko, boleśnie ściskające pośladek. Będą siniaki.
Mama wydarła się wtedy, szarpnęła za ramię, błysnęła paznokciami w ślepia. Zaczął się
głupio tłumaczyć, rozmemłany i dobroduszny po pierwszej porannej ćwiartce. Skończyło się
na awanturze.
Mógłby przynieść pistolet. Mógłby... Ale przecież nie ma żadnego Świętego Mikołaja.
Może pod choinką znajdzie się banknot, od mamy, oczywiście, jeśli wstanie wcześnie, jeśli
wujek nie zdąży go zwinąć na gorzałę. Bo mama wpadnie tylko nad ranem, na chwilę. I znów
pójdzie do pracy. Dużo pijanych tatusiów i wujków szlaja się po knajpach, zamiast siedzieć
przykładnie z rodziną. Nawet więcej, niż w zwykłe dni. I jak mówiła mama, żal ich nie
oskubać. Pewnie. Mogliby przecież pakować prezenty, zamiast chlać i szukać wrażeń. Bo
przecież Mikołaja nie ma...
Ale pistolet mógłby przynieść. Wyobraziła sobie, jak stoi nad wujkiem, wyobraziła sobie
wykrzywioną strachem twarz, muszkę dokładnie między przekrwionymi ślepiami. No, teraz
będziesz trzymał łapy przy sobie...
Ale Mikołaja nie ma. A wujek nie handluje prochami, w ogóle niczym nie handluje. Nikt
nie przyjdzie go zabić, żaden Oldman ze swoją drużyną. Bo wujek nie skręci nikomu
prochów, żadnemu wielkiemu bossowi. Najwyżej znów przyjdzie dzielnicowy, a potem
wujka wypuszczą z powodu małej szkodliwości społecznej. No, ale dobre i dwa dni.
Nie ma Mikołaja. To na co ta pieprzona choinka? Na co to wszystko?
***
Nikt nie zapuści korzeni. Oszukujesz się, Matyldo. To tylko roślina, głupie zielsko. Leon
odszedł i nie wróci. Zostałaś sama, głupia gówniaro.
Otarła łzy, nacisnęła wyłącznik na pilocie. Końcowe napisy zamieniły się w cienką kreskę,
potem w punkt. Punkt zgasł, ekran jeszcze chwilę żarzył się słabnącą poświatą, blady
prostokąt w ciemności. Wreszcie ściemniał do końca.
I wtedy usłyszała ten dźwięk. Ciche dzwonki.
***
Jingle bell, jingle bell... Srebrzyste dźwięki dzwonków układały się natrętnie w melodię,
dobiegały gdzieś z zewnątrz, zza ciemnego okna, zasłoniętego szczelnie. Przybliżały się
i oddalały. Leżała cicho, znów była małą dziewczynką, nie wyzutym ze złudzeń, twardym
podlotkiem. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w ciemność, ale zamiast niej widziała
rozświetloną choinkę, srebrne nitki anielskiego włosa, łańcuchy z kolorowego papieru. Krągłe
bombki, śmiesznie odbijające dziecięce twarze, wyolbrzymiające ciekawe noski, pucołowate
policzki. Królewnę Śnieżkę z krasnoludkami, jelonka Bambi, czy jak mu tam było...
Dzwonki zadzwoniły jeszcze raz, po czym ścichły. A potem...
Zza cienkiej ściany doszedł głuchy łomot, niewyraźne przekleństwa. Zmartwiała, pierzchła
choinka, mrugające lampki. Wujek spieprzył się z wyra. Zaraz wstanie i...
Przekleństwa zmieszane z cichym szuraniem, a w tle regularny charkot. Wujek zawsze tak
chrapie po pijaku, jakby się miał udusić, jakby za chwilę miał poderwać się z łóżka
w beznadziejnej walce o zaczerpnięcie oddechu. Im bardziej charkocze i się dławi, tym
mocniej śpi. Coś stuknęło o podłogę. A wujek chrapie...
Znów stuknięcie. Ale nie tam, za cienką ścianką działowa, gdzie stoi rozmemłany barłóg.
To przecież... Tak, to z dużego pokoju, pustego zwykle i zimnego, tam, gdzie stoi choinka.
Ktoś włączył ruskie lampki, bo zza drzwi, przez matową szybę sączy się kolorowa poświata.
Jingle bell, jingle bell... Dzwonki znów dźwięczą, srebrzysty dźwięk przybliża się, znów
oddala. Zdaje się wypełniać ponura norę, zwaną nie wiadomo dlaczego mieszkaniem.
Poświata płynąca od drzwi wydobywa z mroku plamy na tapetach.
Czuła chłód w koniuszkach palców, gdzieś głęboko czający się strach. Przecież... Przecież
to niemożliwe. Przecież go nie ma. To tylko sen.
Zaraz się obudzę. Będzie zimne mieszkanie w obskurnym bloku. Będzie ten wieprz
chrapiący za ścianą, ten... Ped... Zaraz, jak mama mówiła? Ty pedale? Nie, ty pedofilu,
przypomniała sobie. Będzie zielony drapak z ruskimi lampkami, krzywo wetknięty w garnek
z piaskiem. Wujek się krzywił, że kotem śmierdzi, jak przyniosła. A czym ma śmierdzieć,
przecież piasek z piaskownicy...
Zaraz się obudzę. Z tą myślą odrzuciła jednak kołdrę, stanęła na zimnych płytkach, poczuła
dreszcz. Ale realny ten sen, przemknęło jej przez głowę. Sztywno zrobiła krok, potem drugi.
Ujęła klamkę. Dzwonki wciąż rozbrzmiewały, wypełniały cała głowę, zdawały się otaczać
zewsząd. Jingle bell...
Nacisnęła klamkę, drzwi zaskrzypiały żałośnie, jak kot nadepnięty na ogon. Mimo
wypełniającego wszystko srebrzystego brzmienia dzwonków usłyszała, jak chrapanie wujka
urwało się na chwilę. Chwila trwała długo, odmierzana głuchymi uderzeniami serca. A gdy
myślała, że już minęła nieskończoność zaskrzypiały sprężyny, wujek zamamlał coś
i zachrapał znów z regularnością kwarcowego zegarka. Poczuła ulgę, spływającą z falą ciepła.
Wciąż otoczona dźwiękiem dzwonków zdecydowanie pchnęła drzwi.
Ruskie lampki nie mogły dawać takiego światła. Chuderlawy świerczek mienił się
wszystkimi barwami tęczy, rozbłyski igrały na gałązkach. Nawet kotem nie śmierdziało,
nozdrza wypełnił balsamiczny zapach żywicy i coś jak woń niedawno zapalonych świec,
ciepła woń topiącego się wosku.
Twarz dziewczynki rozjaśniła się. Szeroko otwartymi, zachwyconymi oczyma wpatrywała
się w choinkę. I w tego, który odwrócony tyłem klęczał pod nią.
A klęczał tam ktoś, ubrany w długi, lamowany białym futerkiem, czerwony płaszcz. Spod
czapki, też czerwonej, z pomponem wymykały się długie, srebrne włosy. Święty Mikołaj
mruczał coś pod nosem, grzebiąc w wielkim, wypchanym worku. Też czerwonym.
Brzuchatym, wypełnionym po brzegi niespodziankami.
Już nie była twardym podlotkiem. Już nie chciała być Matyldą, z wielkim pistoletem. Znów
była mała dziewczynka, małą Anią. Znów, jak przed laty, jak to ledwie pamiętała. Kiedy
jeszcze był z nimi tata...
Uśmiechnęła się szeroko, radośnie, wargi same składały się do nucenia do wtóru
dzwonkom. Z zachwytu aż klasnęła w dłonie.
Pochylone nad workiem plecy mamroczącego Mikołaja drgnęły.
– ...mać! – dokończył z rozpędu, głośniej i wyraźniej. Odwrócił się powoli. Gdy dojrzał
dziewczynkę, skrzywił się.
– ...mać! – powtórzył. – No i znowu...
***
Dzwonki ucichły. Widziała twarz Mikołaja, ze zdziwieniem spostrzegła, że nie jest
pucołowaty, rumiany i dobroduszny. Patrząc na wychudzoną, brodatą twarz można było go
wziąć za Osamę bin Ladena. Gdyby nie czapka ze śmiesznym pomponikiem. No, ale
wszystko poza tym się zgadzało. Płaszcz, i worek. I prezenty.
– Czy... – zaczęła nieśmiało, wyciągając ręce.
– Stój tam gdzie jesteś! – warknął Mikołaj. Jego oczy twardo błysnęły. Jak oczy Osamy.
Cofnęła się, uśmiech zamarł jej na twarzy.
– No, nie bój się – uśmiechnął się nieszczerze Mikołaj. – Tak, jestem Świętym Mikołajem...
– dodał szybko, widząc wyginające się w podkówkę usta. Nie można tak ostro, zganił się,
jeszcze się spłoszy, przestraszy...
Uśmiech powoli wrócił na twarz Ani. To tylko sen, pomyślała. Ale niech trwa...
– Przyniosłeś mi prezenty?
Mikołaj zmieszał się wyraźnie. Odwrócił wzrok i zaczął grzebać w worku.
– Taak... – mruknął. – Ale to i tak już na nic...
W porę ugryzł się w język. Byle nie przestraszyć.
– Co powiedziałeś?
A co tam. Ręka świętego grzebiąca w worku natrafiła na poszukiwany przedmiot. Ujął go
mocno i odwrócił się powoli. Już czas, im szybciej, tym lepiej. Trzeba iść dalej, dopiero
niedawno zabłysła pierwsza gwiazdka, roboty jeszcze wiele. Może następnej nie spartoli.
– Muszę cię zabić.
Uwierzyła od razu. Musiała uwierzyć. Z twarzy Mikołaja spoglądały zimne, nieruchome
oczy Osamy bin Ladena. Spoglądały wprawdzie spod śmiesznej czapeczki z pomponikiem,
ale znad lufy tęponosego rewolweru. Co najmniej .45 ACP, spostrzegła mimo woli, mimo
nagłego paraliżu, który ją ogarnął. Zbyt wiele filmów oglądała.
– Muszę cię zabić. Widziałaś mnie, więc muszę.
Wciąż trzymała ją na muszce, mierząc z środek piersi. Zna się na rzeczy, zauważyła jakaś
część umysłu Ani, ta nie wypełniona do końca paraliżującym strachem. Z takiego rewolweru
strzela się w najszersze miejsce celu.
– Takie są zasady... – dodał Mikołaj, zupełnie niepotrzebnie, grzebiąc wolną ręką w worku
z prezentami.
***
Dzwonki ucichły. Zamiast nich słychać było paskudny dźwięk, skrzypienie gwintu tłumika
nakręcanego na lufę. Święty znał się na rzeczy.
Pod lufa rewolweru kołysał się uwiązany na nitce kartonik, ozdobiony pyzatą buzią aniołka
i tłoczonymi gałązkami jedliny. Można było odczytać odręczny napis. For Michael with love,
Merry Christmas – Mamma. Po angielsku, lecz wyraźnie sycylijskim charakterem pisma.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin