Tomasz_Pacynski_Nagroda.pdf

(222 KB) Pobierz
Tomasz Pacyński
Nagroda
© Tomasz Pacyński
Tekst udostępniony na licencji Creative Commons. Uznanie autorstwa – użycie niekomercyjne – Bez utworów zależnych. 3.0. Polska.
Cień przesłonił słońce. Obdarty pastuszek, zajęty kręceniem fujarki z wierzbowego pręta
wzdrygnął się z przestrachem, słysząc dobiegający z góry szum i dziwny, skórzasty łopot.
Zdjęty nagłym, porażającym strachem tkwiącym gdzieś głęboko w podświadomości całych
pokoleń pastuszków cisnął niedokończony instrument na ziemię porzucając swe drugie w
kolejności, zaraz po dłubaniu w nosie, ulubione zajęcie. Z niezwykłą jak na nieco ociężały
umysł szybkością reakcji drapnął w krzaki, pozostawiając powierzone sobie stadko swemu
losowi.
Losowi nader nieprzyjemnemu, jak się wkrótce okazało. Wylęknione jak pastuszek krowy
zbiły się w gromadkę, porażone potężniejącym łopotem i rykiem. Rykiem pikującego od
strony słońca smoka.
Rozpostarte tuż nad ziemią olbrzymie skrzydła wzniosły tumany kurzu, zaprószając
dokumentnie szeroko otwarte oczy skrytego w krzakach pastuszka. Ziemia zadrżała pod
ciężarem bestii, lecz sam moment lądowania i to, co stało się zaraz po nim skrywały kłęby
kurzu i wirujących w powietrzu śmieci. Słuchać było tylko żałosne porykiwanie krów, tupot
racic i ohydne chrupnięcia. Po nieskończenie długiej chwili wszystko ucichło. Kurz zwolna
zaczynał opadać.
Sparaliżowany strachem pastuszek nie mógł zerwać się do ucieczki. Przypadł tylko do
ziemi, rozpłaszczył się na niej, odmawiając w duchu modlitwy do wszystkich świętych ze
szczególnym uwzględnieniem Świętego Jerzego. Nie modlił się o to, by sam Smoczy Rycerz
pojawił się i poraził bestię. Modlił się tylko o to, by smok nie był zbyt spostrzegawczy. Miał
dziwne przeczucie, iż jest smaczniejszym kąskiem niż łykowate, ojcowe krówska.
Kurz i śmieci opadły wreszcie, pokrywając szarym nalotem łąkę. Już nie zieloną. Teraz
zakurzoną zieleń plamiła czerwień posoki, brunatne bruzdy ziemi rozrytej racicami.
Nieruchome lub drgające jeszcze krowie ciała.
Smok z mlaskaniem pożerał wnętrzności wylewające się sinoczerwoną masą z rozdartego
brzucha. Był czujny. Co chwila przerywał posiłek, jego nieproporcjonalnie mała w stosunku
do cielska głowa unosiła się na długiej szyi, błyszczące krwawo oczy rozglądały się uważnie.
Wyglądał na starą, doświadczoną bestię, o czym świadczyły liczne blizny widoczne na nie
pokrytych pancerzem częściach skóry. Jeden z kręconych, baranich rogów był ułamany przy
końcu, zwisające ośle uszy ponadrywane.
Potwór wywlókł jeszcze trochę kiszek, lecz już bez większego entuzjazmu. Zaczął
rozglądać się, wybierając zdobycz, która zabierze ze sobą. Wiedział, że smoki ucztujące na
miejscu polowania nie dożywają późnego wieku.
Z donośnym stęknięciem uniósł się na tylnych łapach. Gdy tak stał, pastuszkowi zdawało
się, że przewyższa wzrostem kościelną dzwonnicę. Strach wszystko wyolbrzymia, smok nie
był wyższy niż pięciu chłopa. Przeciętny, nie żaden okaz.
Smok chwycił wybrane starannie ścierwo w pazury przednich łap, rozpostarł skrzydła.
Z wyraźnym wysiłkiem wzniósł się w powietrze. Tym razem kurz nie przesłonił tej sceny w
całej jej potworności, już lądowanie zdmuchnęło z łąki większość kurzu i śmiecia. Smok
zawisł kilka łokci nad łąką, z wysiłkiem machając skrzydłami. Ciężar zdobyczy nie pozwalał
mu wznieść się pionowo, aczkolwiek nie opadał dzięki efektowi ziemi.
Wiedziony odwiecznym smoczym instynktem ruszył do przodu z głośniejszym łopotem
skórzastych skrzydeł. Po chwili osiągnął prędkość translacyjną i zaczął się wznosić.
Z wysiłkiem przeszedł tuż nad rosnącymi na skraju łąki drzewami przeczesując szczyty koron
pazurami tylnych łap i zniknął.
Pastuszek leżał jeszcze długo z twarzą wtuloną w trawę, nie śmiąc podnieść oczu. Wreszcie
zebrał się na odwagę i pochlipując pobiegł co sił do miasta, aż migały w powietrzu brudne
pięty. Ojcu na razie wolał się nie pokazywać.
***
– Auuu!
Mistrz Erazm rzucił karcące spojrzenie spod obwisłych siwych brwi. Pokręcił z dezaprobatą
głową. Ten chłopak nigdy się nie nauczy, pomyślał niechętnie. Zresztą, chłopak... Pod
trzydziestkę mu idzie, piętnasty rok będzie, jak terminuje, a gwoździa wbić nie potrafi. Inni
dawno się wyzwolili na czeladników, warsztaty własne pootwierali, a ten nic, ino gwoździe
psuje.
Jednak złość przeszła szybko. Mistrz szewski Erazm, artysta w swym zawodzie co najmniej
raz dziennie miał okazję by złościć się na swego wyjątkowo nieudanego ucznia. Zdążył się
przyzwyczaić. Zgodnie ze swą żelazną zasadą powrócił do przerwanej pracy. Zasada owa
brzmiała – pilnuj, szewcze, kopyta!
Obiekt jego złości również nie przejął się niechętnym spojrzeniem. Też był
przyzwyczajony, miał czas, by się przyzwyczaić. Dmuchając na stłuczony palec zagapił się w
przesłonięte zasmolonymi błonami okno warsztatu.
Mistrz wiedział, że nie warto go popędzać. Cóż, nie udał się... Ale nie ma tego złego, co by
na dobre nie wyszło. Ktoś przecież musiał zamiatać warsztat, biegać po piwo dla mistrza
i czeladników, wykonywać wszelkie prace, których nikt inny nie chciał się nawet dotknąć.
A Jamroz, zwany przez wszystkich Zelówą czynił to chętnie i bez protestu, mimo, iż nie był
już pacholęciem, a nawet młodzieńcem. Czynił od początku, od piętnastu bez mała lat. Tylko
szewstwa nie mógł się nauczyć. Dratwa, choćby nie wiadomo jak dobrze nasmolona rwała mu
się w rękach, igły gięły i łamały. Prawie nigdy nie zdarzało się, by trafił w gwóźdź, zamiast
we własny palec. Przyznać należy, że rzadko próbował.
Taki układ ustalił się przez lata i w końcu odpowiadał wszystkim. Mistrzowi Erazmowi, bo
ojciec Jamroza, znany w mieście kupiec bławatny sumiennie od lat wpłacał należność za
nauki syna. Nauczony zresztą doświadczeniem, że w ten sposób wiele oszczędza, bowiem
straty, jakie poniósł przed laty usiłując przyuczyć syna do handlu były znacznie większe.
Układ odpowiadał czeladnikom, którzy mieli się kim wysługiwać i mieli komu robić proste,
rzemieślnicze dowcipy, zwłaszcza w ciżmy.
Co najdziwniejsze, układ zdawał się odpowiadać głównemu zainteresowanemu, co
powodowało, że wszyscy wkoło, nie wyłączając własnego ojca, mieli go za idiotę. Ojcu
należy oddać sprawiedliwość, iż czynił to z ubolewaniem.
Istotnie, Zelówa sprawiał wrażenie idioty, gdy siedział całymi dniami w kącie warsztatu,
wpatrując się przed siebie niewidzącymi oczyma. Albo gdy trzymał godzinami uniesiony
młotek, ze skrzywioną twarzą i zaciśniętymi powiekami, wybierając miejsce do uderzenia.
Nie wyglądał też specjalnie inteligentnie, gdy popędzany rubasznymi klepnięciami
w czerwieniejący kark leciał po piwo.
Zelówie było wszystko jedno. Bowiem wszyscy się mylili. Nie byli w stanie ocenić jego
wartości, wejrzeć w głębię duchową. Żyli jak woły w kieracie, z dnia na dzień, mozolnie
dochrapując się swych żałosnych pragnień, wyzwolenia na czeladników, własnego warsztatu,
tłustej żony i gromadki bachorów. Nie widzieli nic poza kopytem, śmierdzącymi skórami
i lepką smołą. Przeżyją swoje i umrą, pozostanie po nich najwyżej para ciżem. Rozlazła
wdowa i dzieciaki, co radośnie roztrwonią uciułane sztuki srebra.
Jamroz, zwany Zelówą był stworzony do wyższych celów. Miał swoje marzenia,
niedostępne dla przyziemnych profanów. Przekraczające ich zdolności pojmowania. Przecież
już nie raz, jak ludzie prawili, szewczyka spotkała wielka kariera.
Zelówa czekał na swego smoka.
Był tylko jeden mały problem. Czekał już piętnaście lat, a żaden smok nie zapałętał się
w pobliże miasta. Czasy były ciężkie, również dla bezlitośnie tępionych smoków.
Ale wieczny uczeń Jamroz wciąż czekał. I wiedział, że kiedyś nadejdzie dzień, gdy stanie
przed wielką próbą, z której wyjdzie zwycięsko, inaczej przecież być nie może. A wtedy... Aż
westchnął, jak zawsze, gdy o tym myślał. Wtedy sława i szlachectwo, wtedy bogactwo.
Koniec ze śmierdzącym skórą warsztatem, koniec z gderliwym mistrzem. Koniec
z czeladnikami, którzy będą musieli w pas się kłaniać, w obawie, że wypłazuje... Zelówa
uśmiechnął się do siebie. Może wypłazuje, a może i nie... Może grosz z kulbaki rzuci,
uśmiechnie się tylko... Jak to ludzki pan, przecież mógł zabić...
Z tyłu dobiegł śmiech. Czeladnicy pokazywali go sobie palcami.
– Zobacz – zarechotał jeden. – Zelówa znowu mierzy swoje włości...
– Nie – zaprzeczył drugi. – Jak tak siedzi z rozwartą gębą, to dukaty liczy, ani chybi...
Jamroz zamknął istotnie otwartą gębę. Nie zareagował w widoczny sposób. Z wyrazu
twarzy nie można było poznać, iż postanowił, że nie rzuci grosza, jednak wypłazuje.
Plastycznie wyobraził sobie czerwone, wykrzywione strachem, spocone gęby. Trzeba było
przyznać, że wyobraźnię miał bogatą. Jednak miłe, choć wyobrażone krzyki zamilkły
wkrótce, bo w marzeniach pojawiła się ona. Już nie tak odległa, jak ją widywał z dna
wyschniętej, zarzuconej odpadkami fosy. Stojąca wysoko na blankach, niedostępna. Teraz
stała przy jego boku, a on odziany w pancerz wydawał rozkazy swej wiernej straży
i rycerzom z okolicy, co nie mieszkając pospieszyli na wezwanie suwerena... Jego, znaczy się,
męża książęcej córki. Albo nie, teraz w alkowie, białe ramiona wysuwające się spod
niedźwiedzich skór... Skóry osuwają się niżej, już widać...
– Zobacz, teraz o niej zamyśla!
– Istowo! – parsknął drugi głos, krztusząc się śmiechem. – Widać! Ani chybi o...
Mistrz Erazm uniósł głowę znad swej roboty.
– Cichajta! – warknął ze złością. – Z Zelówy jaja sobie robić, wolna wola! Ale od książęcej
córki wara!
Czeladnicy umilkli jak zmyci. Znali ciężką rękę mistrza Erazma. Nagle zajęli się pilnie
swoją robotą.
Twarz Jamroza pokraśniała. Wreszcie zrobił się zły, jak zwykle, kiedy mu przerwali.
Ciekawe, po czym poznali, pomyślał ze złością.
Wkrótce jednak humor mu się poprawił. Co oni wiedzą! Przecież kiedyś pojawi się smok.
***
Czeladnicy poszli już do domów, za przyzwoleniem mistrza oczywiście. Sam mistrz
kończył jakąś pilną pracę, wymagającą jego ręki. Coś dla któregoś z wielmoży, coś, czego nie
można powierzyć czeladnikom. Zapadł już wczesny, jesienny zmierzch, mistrz pracował przy
świetle kopcącego kaganka, mrużąc krótkowidzące oczy.
Jamroz czekał cierpliwie, aż przyjdzie jego kolej. Kolej na pozamiatanie izby, wygaszenie
ognia na palenisku. A kiedy już to zrobi, będzie mógł pójść na stryszek, do swej izdebki nad
warsztatem. Będzie mógł położyć się na posłaniu i układać plany. Trzeba być
przygotowanym. Smok może zjawić się w każdej chwili. Trzeba mieć plan, by pokonać
bestię.
Coś było w tym jesiennym zmierzchu, coś, co przejęło wrażliwą duszę Zelówy zwątpieniem
i zniechęceniem. Nie po raz pierwszy zresztą. Bo ile można czekać? Sam był jeszcze młody,
dla mężczyzny to pełnia sił. Ale, na Boga, książęca córka się starzeje! A smoka jak nie ma,
tak nie ma...
Może w ogóle już nie ma smoków?
Z wysiłkiem odepchnął od siebie defetystyczne rozmyślania. Kiedyś zjawi się smok, musi
się zjawić. Przecież jestem do tego stworzony, pomyślał z nowym przypływem optymizmu.
Skrzypnęły drzwi, płomyk kaganka zamigotał od podmuchu. Mistrz Erazm uniósł głowę.
– Hej, Zelówa! – dobiegł od drzwi wesoły, choć nieco bełkotliwy okrzyk. – Skończyłeś? To
chodź na piwo, wy, szewcy...
Przybysz nie dokończył, że szewcy zwykli mieć pieniądze, czego o uczniach mularskich nie
można powiedzieć.
Zelówa zobaczył, iż przekrwione oczy jego przyjaciela, ucznia mularskiego zwanego
Obszczymurem prawie wyszły z orbit. Obszczymur zbladł tak, że twarz przypominała
kolorem wapno, plamiące jego fartuch. Tylko fioletowy nos, którego barwa była
niewątpliwym skutkiem trapiącej mularzy choroby zawodowej pozostał fioletowy.
– Wybaczcie, mistrzu Erazmie – wybełkotał, zrywając z głowy czapkę. – Nie wiedziałem...
Odwrócił się i zniknął bez słowa.
Mistrz Erazm bez słowa powrócił do przerwanej pracy, uśmiechając się pod wąsem. Nie był
formalnie we władzach cechu, nie miał nic do mularzy. Ale z jego zdaniem liczyli się
wszyscy. Zaś Obszczymur miał się niedługo wyzwalać na czeladnika.
Kaganek znów świecił równym płomieniem. Mistrz pochylił się niżej, przygryzł obwisły
wąs, jak zwykle, gdy praca wymagała uwagi i skupienia. Nie zwracał uwagi na dobiegające
z zewnątrz, od bramy miejskiej odgłosy rogów. Nie zwrócił uwagi nawet wtedy, gdy
nierównym rytmem rozdzwonił się kościelny dzwon.
Drzwi z łomotem uderzyły o ścianę. Kaganek zamigotał, zgasłby niechybnie, gdyby mistrz
nie osłonił go dłonią.
Gdy płomień rozgorzał równym blaskiem mistrz Erazm wyprostował się ze ściągniętą
gniewem twarzą, widząc stojącego w drzwiach, dyszącego Obszczymura.
– To niebywałe – syknął groźnie. – To zupełnie niebywałe, żeby taki gówniarz jak ty
przeszkadzał mistrzowi w pracy. Poczekaj, już ja...
To rzeczywiście było niebywałe, bo mularczyk nie pozwolił mistrzowi skończyć.
– Smok! – wydyszał. – Smok srogi wioski pustoszy!
***
Dwie niedziele minęły jak z bicza trzasł. Jamroz był w rozpaczy. Co dzień przychodziły
nowe, straszliwe wieści. Podgrodzie pękało w szwach od koczujących wieśniaków, którzy
w panice porzucili swe wioski i chudobę, a poniektórzy korzystając z okazji również baby
i bachory. Od obozowiska uchodźców unosił się straszliwy zaduch nędzy i strachu, a także
czegoś jeszcze, tłumiąc nawet zwyczajny odór rynsztoków i wypełnionej wszelkimi
odpadkami fosy.
Jak wieść niosła smok poczynał sobie srodze, od czego blady strach padł na ludność,
zbrojnych i drużyny książęcej nie wyłączając. Jedyna nadzieja w odsieczy, po którą posłał
książę umyślnego, zaraz, jak tylko złowieszczą nowinę usłyszał. Tą jedyną nadzieją żył cały
gród.
I tylko jeden człowiek jej nie podzielał. Zelówa.
Dla niego był to koniec marzeń.
Dwie niedziele. Zda się, dużo czasu, by na bestię wyruszyć, łeb plugawy odciąć, rzucić go
księciu pod nogi. A potem nagrody zażywać, szlachectwa dostąpić, książęcą córkę...
Zelówa zmełł pod nosem plugawe przekleństwo. Miło byłoby pomyśleć, co zrobi z książęcą
córką, ale... Dwie niedziele. A on wciąż nie był gotów.
To była straszliwa ironia losu. Całe lata przygotowywał się do tej chwili. To nieprawda, że
był bezwolnym marzycielem. Wiele czasu poświęcił na zgłębianie smoczych obyczajów.
Zbierał każdy strzęp informacji, choćby najbardziej nieprawdopodobnej, każdą pogłoskę. Nie
było bajki czy legendy, której by nie znał. Znał wszelkie rodzaje smoków, ich obyczaje.
Oglądał przerażające ryciny, zadręczał mnichów z klasztornego skryptorium, by wynajdowali
Zgłoś jeśli naruszono regulamin