Kryński Stefan - Wspomnienia.doc

(48 KB) Pobierz
Kartki ze wspomnień starego profesora - Kartka dwudziesta szósta

Kartki ze wspomnień starego profesora - Kartka dwudziesta szósta

prof. Stefan Kryński

Kartki ze wspomnień starego profesora
Kartka dwudziesta szósta

Nim zacznę kontynuować wspomnienia z pierwszego roku moich studiów, chcę parę słów poświęcić stosunkom koleżeńskim. W środowisku studenckim, a nawiasem mówiąc również lekarskim, istniał zwyczaj zwracania się do siebie przez kolego i w drugiej osobie liczby mnogiej z zaimkiem wy, a do koleżanek w trzeciej osobie. Mówienie po imieniu i przez ty następowało niekiedy spontanicznie, ale zazwyczaj po zaproponowaniu tego przez jedną stronę i akceptację przez drugą. W akademikach i środowiskach korporanckich łączyło się to z wypiciem bruderszaftu". Z koleżankami mówienie po imieniu nie było częste i to raczej dopiero na wyższych latach. Generalnie rzecz biorąc stosunki między kolegami i koleżankami układały się zupełnie na innej płaszczyźnie niż obecnie. Miały one z małymi wyjątkami charakter czysto koleżeński, cechujący się nieraz dużą wzajemną życzliwością, a nawet przyjaźnią. Wynikało to z faktu, że dla naszych koleżanek nie byliśmy potencjalnymi kandydatami na mężów. Przed wojną mężczyzna żenił się dopiero wówczas, gdy mógł rodzinie zapewnić godny byt. Życie na garnuszku u swoich lub, co gorsza, rodziców żony stawiałoby go w rzędzie życiowych niedołęgów lub ludzi pozbawionych za grosz ambicji. Medyczki, zwłaszcza na pierwszych latach, nie myślały o małżeństwie ze względu na możliwość skomplikowania studiów, które przez wieki były niedostępne dla kobiet, gdyż medycyna stanowiła męską cytadelę. Dopiero w drugiej połowie XIX wieku udało się nielicznym kobietom przedrzeć przez jej mury. Jeszcze w pokoleniu mego ojca mówiono: jaki to tam lekarz z baby". Na początku lat trzydziestych nastąpił generalny atak kobiet na lekarską cytadelę. W naszym roczniku stanowiły już jedną trzecią. Nic dziwnego, że studiujące przed wojną kobiety starały się za wszelką cenę udowodnić, że są nie tylko niegorsze, ale nawet lepsze zarówno w nauce jak i w pracy. Małżeństwo i związane z tym problemy rodzinne mogły pokrzyżować plany i dać mężczyznom do ręki antyfeministyczne argumenty. Na pierwszym roku mieliśmy tylko jednego żonatego kolegę, Birulę-Białynickiego, który zniknął nam z oczu, oraz jedną koleżankę, Stefanię Promińską, liczącą wówczas około trzydziestu lat, z zawodu położną. Na trzecim roku za mąż wyszła Janina Denhelówna. Mąż jej, prokurator w Ostrowie Wielkopolskim, wykazał wiele cierpliwości oglądając żonę przez trzy lata tylko w niedzielę. Po absolutorium ożeniło się dwóch kolegów z koleżankami z naszego rocznika oraz trzeci z nauczycielką wychowania fizycznego. Na wyższych latach niektóre koleżanki myślały już o małżeństwie, ale interesowali je przeważnie nie koledzy, lecz nieżonaci asystenci. I tak na przykład, dwie najładniejsze koleżanki, siostry Micukówny, wyszły za mąż za asystentów z Kliniki Położnictwa i Chorób Kobiecych: Lila (Elżbieta) za dr. Stefana Hałazińskiego, a Ala (Alfreda) za dr. Henryka Bręborowicza, późniejszego profesora w Poznaniu. Koledzy medycy chętniej szukali partnerek na innych wydziałach, głównie na najbardziej sfeminizowanej humanistyce. Mówili, że będą mieli dość medycyny w pracy i nie chcą mieć jej na dodatek w domu. Moim pierwszym kolegą był już wspominany przeze mnie Wincenty Danilewicz. Kilkakrotnie gościł u mnie w domu. Po zakończeniu wspólnych ćwiczeń kontakty nasze się urwały. Po wojnie spotkałem go w Gdańsku. Był ordynatorem Oddziału Chorób Zakaźnych w Kartuzach. Spośród kolegów z mego gimnazjum najbliższe stosunki łączyły mnie z Teodorem Borówką. Pochodził z typowego dla Poznania solidnego środowiska rzemieślniczego. Był zdolny, niezwykle obowiązkowy i koleżeński. Po wojnie został laryngologiem w szpitalu chorób dzieci w Poznaniu. Na pierwszych dwóch latach bliskie i bardzo przyjazne stosunki łączyły mnie ze Zbyszkiem Laprusem i Bronkiem Trzaską. Znajomość zawarliśmy w dość zabawny sposób. Kiedyś wychodząc z wykładu z chemii przez omyłkę ubrałem się w cudzy, bardzo do mego podobny, płaszcz. Zauważyłem to dopiero na ulicy. Wróciłem i zobaczyłem nerwowo biegającego kolegę, który szukał swego płaszcza. Mój wisiał na wieszaku. Oddałem mu jego własność i przeprosiłem. Właściciel płaszcza, Zbyszek Laprus, mieszkał blisko mnie, więc od tej pory zawsze wracaliśmy razem z wykładów do domu. Towarzyszył nam współlokator Zbyszka, Bronek Trzaska. Laprus był wybitnie inteligentny i bardzo oczytany. Miał szeroki zakres zainteresowań. Wymowny, lubił prowadzić ożywione dyskusje zajmując z zasady zupełnie odmienne stanowisko od swego rozmówcy. Gdy się zorientowałem, to po paru dniach w pewnej sprawie zająłem stanowisko, jakie przedtem on reprezentował. Zbyszek natychmiast z równą namiętnością zaczął je zwalczać, jak poprzednio bronił. Bronek, w przeciwieństwie do Zbyszka, mało mówił, świetnie się bawiąc naszymi płomiennymi dyskusjami. Zbyszek pochodził z Zawiercia, a Bronek spod Ostrołęki. Zaprosiłem ich do domu i odtąd bywali niemal w każdą niedzielę na podwieczorku, a nieraz i na kolacji. Na trzecim roku zamieszkali w akademiku i odtąd moje drogi ze Zbyszkiem rozeszły się. Bronek nadal przychodził, ale rzadziej. O podyplomowych losach Zbyszka nic nie wiem. Ktoś mi mówił, że zginął w masakrze w Szpitalu Wolskim w czasie powstania warszawskiego. Bronek przewędrował szlak bojowy z Andersem i po wojnie wylądował w Gdańsku w Klinice Chorób Zakaźnych, gdzie się habilitował. Tak się złożyło, że byłem jednym z jego recenzentów. Potem wyjechał do Szczecina na kierownika Kliniki Chorób Zakaźnych. Zajęcia w drugim trymestrze zaczęły się 11 stycznia. Kolokwium z osteologii zdałem 18 stycznia, a 23 rozpocząłem prosektorium. Pod koniec 1932 roku w Poznaniu koło Katedry został bestialsko zamordowany ksiądz Masłowski. Wkrótce bandytów aresztowano. Byli nimi Bednarczyk i Grelka. Skazani na karę śmierci zostali powieszeni 18 stycznia. Ciała ich dosłownie rozkawałkowano. Narządy wewnętrzne poszły do muzeum Zakładu Anatomii i do Zakładu Histologii na preparaty, a reszta dla studentów do prosektorium. Mnie, Borówce i Dziedziulowi przypadła w udziale prawa ręka Grelki. Była fantastycznie umięśniona. Normalnie na anatomii zwłoki do preparowania są odpowiednio konserwowane. Myśmy dostali zupełnie świeżą nie nasyconą formaliną rękę człowieka, który przed pięcioma dniami jeszcze żył. Tkwiło w tym coś z makabry. Szczątki Bednarczyka powędrowały do prosektorium drugiego roku. Dziś, gdy mordercy księdza Popiełuszki nie tylko nie zostali powieszeni, ale są na wolności, a jednym z nich, Pękalą, zajął się osobiście arcybiskup przemyski, żal mi tych chłopców wychowanych w brudnych norach przedmiejskich w czasach, gdy wielki kryzys spychał ludzi na dno nędzy. Naszym asystentem był student czwartego roku, Grzymała. Tak się dziwnie złożyło, że w lutym 1938 roku zdawaliśmy razem egzamin z chirurgii, z tym, że ja zdałem na piątkę, a on z trudem na trójkę. Najpierw należało odpreparować skórę, a musieliśmy to robić niezwykle ostrożnie, gdyż ze względu na piękny tatuaż miała być oddana do muzeum Anatomii. To bardzo przedłużało pracę. Mogliśmy ją potem przyspieszyć. Nie konserwowana ręka, choć przechowywana w chłodni, zaczęła gnić. W połowie lutego cuchnęła w stopniu trudnym do zniesienia. Jak na złość Grzymała zachorował i nie mógł odebrać preparatu. Zjawił się dopiero pod koniec lutego. Kolokwium u dr. Łazarewicza oblaliśmy. Następny termin wyznaczono nam na 3 marca. Tego dnia wybuchł strajk studencki spowodowany zbliżającą się reformą Jędrzejewiczowską. Prosektorium zostało zamknięte, ale na drugim roku sytuacja znacznej liczby studentów nie przedstawiała się różowo i za wszelką cenę musieli wykończać swe preparaty. Z roku pierwszego kilkunastu studentów, między nimi Borówka i ja, zgłosiliśmy się do profesora Różyckiego z prośbą, byśmy mogli zdawać kolokwium. Profesor zgodził się i skierował nas do dr. Teodora Rafińskiego. Zdaliśmy. Po naszym odejściu do prosektorium wtargnęli endeccy bojówkarze uzbrojeni w grube pałki, by przepędzić medyków. Nie rozumieli, żeśmy mieli nóż na gardle. Gdy sięgnęli po kije, nasi studenci chwycili preparaty. Wówczas bojówkarze, już nie za dobrze czujący się wśród trupów, zrejterowali. Na drugi dzień rektor zawiesił zajęcia w uczelni. Rozgorzały walki między młodzieżą endecką a członkami Legionu Młodych. Poszły w ruch laski i pałki. Dziewczyny walczyły parasolami. Najwięcej szalała nasza koleżanka, zamożna panna ze Śląska, zagorzała endeczka, Kuderówna. Uniwersytet otworzono 13 marca, a więc na tydzień przed zakończeniem trymestru. Jako drugi preparat dostaliśmy z Borówką i Sobeckim kończynę dolną. Pracowaliśmy przez trzy dni po dwanaście godzin dziennie. Kolokwium zdaliśmy 20 marca. Po dwóch dniach, już bez preparowania - trzecie z mięśni tułowia. Wielu kolegów nie zdążyło wykonać przewidzianych zadań. Mogło już spakować manatki i wracać do domu. Również na ćwiczeniach z chemii szereg osób znalazło się w beznadziejnej sytuacji. Ja, na szczęście, nie miałem tu problemów. Również powiodło mi się na histologii, gdzie zdałem końcowe kolokwium u dr. Słotwińskiego. W czasie przerwy międzytrymestralnej zostałem zaproszony do Warszawy przez kuzyna mojej matki, wuja Stefana Skalskiego. W stolicy mieszkała również jego siostra, a moja chrzestna matka, Wanda Czerwińska. Jej mąż, Kazimierz, do 1930 roku był generalnym wizytatorem nauk przyrodniczych w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego oraz wykładał dydaktykę biologii w Uniwersytecie Warszawskim. Zamieszkałem w kancelarii wuja, który był adwokatem, przy ulicy Nowy Świat. Rodzina zadbała, bym dobrze spędził czas. Byłem z wujem Kaziem w Morskim Oku na Rewii miłości". Pierwszy raz oglądałem tego rodzaju widowisko. Konferansjerem był Eugeniusz Bodo. Najbardziej zachwyciła mnie swym tańcem Loda Halama. Aleksander Żabczyński śpiewał przebój sezonu, tango pt. Matka". Na drugi dzień z ciotką Wandą byliśmy w Teatrze Nowym na Cieniu" Niccodemiego, największym sukcesie scenicznym jednej z najlepszych aktorek tamtych czasów, Marii Malickiej. Rola ta przeszła do historii polskiego teatru. Malicka grała w Cieniu" przez setki wieczorów w Warszawie i wszystkich większych miastach. Wyszedłem z teatru pod wielkim wrażeniem. Zachowałem je w swej pamięci. Dużo mniej udana była bytność w Teatrze Letnim, gdzie obejrzałem głupawą komedyjkę pt. Och ta gotówka". Sytuację ratowała świetna gra wschodzącej wówczas gwiazdy polskiej komedii, Jana Kurnakowicza. Mój wuj, Stefan Skalski, liczył wówczas 38 lat. Kawaler, bardzo przystojny, o uroczym sposobie bycia cieszył się wielkim powodzeniem u kobiet, ale żadna z nich, nawet piękna milionerka Nuna Cz., nie zdołała doprowadzić go do ołtarza. Pracowała u wuja ładna, miła i skromna, dwudziestoparoletnia panna Wanda Czyrska. Wujowi się bardzo podobała, więc usiłował ją poderwać, ale panna Wanda pozostawała chłodna i pełna rezerwy. Odmawiała nawet wypicia wspólnie herbaty. Ta niedostępność dla wujka, który był dotychczas obleganą twierdzą, a nie oblegającym spowodowała, że w końcu postanowił prosić ją o rękę, ale się obawiał odmowy. W tej sytuacji jego męska duma byłaby narażona na szwank. Pannę Wandę poznałem już pierwszego dnia pobytu w Warszawie. Odnosiła się do mnie z wielką życzliwością. Wujek to zauważył i powierzył mi bojowe zadanie. Zaplanował, że w piątek 7 kwietnia celem uczczenia mnie pójdziemy wraz z wujostwem Czerwińskimi do teatru, a potem na kolację do najmodniejszej i najbardziej luksusowej restauracji Oazy". Jako honorowy gość miałem zaprosić na tę imprezę pannę Wandę. Uczyniłem to. Zaproszenie zostało przyjęte. Najpierw byliśmy w Teatrze Narodowym na makabrycznej sztuce Andrejewa pt. Ten, którego biją po twarzy". Akcja w niej odbywa się za kulisami cyrku. Grał w niej kwiat polskiej sceny: Maria Gorczyńska, Jadzia Andrzejewska, Franciszek Dominiak, Wojciech Brydziński (rola tytułowa), świetny Kazimierz Junosza-Stępowski, Bogusław Samborski, Zbyszko Sawan i Ryszard Kierczyński. Po teatrze udaliśmy się do Oazy". Osiemnastoletni Stefcio ubrany w nowiutki czarny garnitur po raz pierwszy był w nocnym lokalu na wykwintnej kolacji i podziwiał prawie zupełnie nagich Inę i Jerzego Neyów w pięknych tańcach na parkiecie Oazy". Patrzył na panie ubrane w toalety, z których każda kosztowała tyle, że z tych pieniędzy mogłaby przez miesiąc utrzymywać się niejedna polska rodzina, a były to czasy wielkiego kryzysu. Czułem się onieśmielony, a tu na dobitek wydarzyła się katastrofa, której mimo upływu ponad sześćdziesięciu lat nie mogę zapomnieć. Obsługujący nas kelner niechcący wylał mi na spodnie pół sosierki sosu tatarskiego. Zrobiło się zamieszanie. Przybiegł szef sali. Zaczęli czyścić ubranie. Na sali ucichły rozmowy i oczy wszystkich zwróciły się na mnie. Do dziś nie lubię być przedmiotem zainteresowania, a tym bardziej wówczas, gdyż byłem bardzo nieśmiałym chłopcem. Marzyłem, by podłoga rozpadła się pode mną i bym znalazł się w piwnicach Oazy". Ubranie oczyszczono tak, że nie zostało śladu, ale mnie było już wszystko jedno, a moim jedynym pragnieniem stało się jak najrychlejsze opuszczenie Oazy". Ogromnie żal mi było kelnera, który stał blady z rozpaczą w oczach. Dla niego oznaczało to utratę pracy, o którą było tak trudno w tamtych latach. Oczywiście nie zgłaszaliśmy żadnych pretensji. Oazę" opuściliśmy o czwartej rano. Nie ulegało wątpliwości, że panna Wanda zostanie wkrótce mecenasową Skalską. Tego czego nie mogła osiągnąć milionerka Nuna, to stało się udziałem Wandy, która nie miała nic, ale wiedziała jak. Małżeństwo okazało się bardzo udane. Wuj ubóstwiał swą żonę, a ona też darzyła go wielkim uczuciem. Pani mecenasowa umiała świetnie poruszać się w wielkim świecie, w którym los ją umieścił. Skalscy prowadzili szeroko otwarty dom, przez który przewijała się elita towarzyska Warszawy. W sobotę byłem w Operze na Cyruliku Sewilskim" Rossiniego, a w niedzielę, która była Niedzielą Palmową. wróciłem do Poznania. Byłem zmęczony swą warszawską ekspedycją, ale bardzo z niej zadowolony. W pierwszym kwartale 1933 roku dwaj ludzie objęli władzę w swych państwach. Rządzili nimi przez dwanaście lat, z czego połowa przypadła na wojnę. Obaj odegrali wielką rolę w naszych dziejach. Jeden z nich, Adolf Hitler, wylał morze naszej krwi, a stolicę zamienił w kupę gruzów, a drugi, Franklin Delano Roosevelt, sprzedał Polskę i parę innych krajów Stalinowi. W Polsce w pierwszej połowie lat trzydziestych, wbrew istniejącym obecnie mitom, nie było śladu prawdziwej demokracji. Rządziła nami oligarchia legionowa. Cenzura działała. Pisma opozycyjne ukazywały się z białymi szpaltami w miejscu nieprawowiernych artykułów. Ludzkie kariery się kończyły, gdy w aktach personalnych pojawiały dwie małe literki: pp" (politycznie podejrzany). Wielkimi miastami rządzili komisaryczni prezydenci, z zasady oficerowie legionowi.
Ogłoszona 15 marca ustawa o wyższym szkolnictwie rzuciła środowisko uczelniane na kolana. Policja wkroczyła na sale wykładowe i do pracowni aresztując studentów z wrogich rządowi organizacji. To wszystko stanowiło następstwo tego, że nie umieliśmy stworzyć autentycznej demokracji. Do 1926 roku padał rząd za rządem skutkiem rozgrywek licznych partii i partyjek. Polskie stronnictwo 1udowe stosowało tę samą metodę, co obecnie: raz na prawo, raz na lewo, raz Chienopiast", raz Centrolew", a wynik tego: wojskowy zamach stanu Piłsudskiego i Brześć

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin