Gould Judith - Trzy gwiazdy 2 - Tamara.doc

(1109 KB) Pobierz
JUDITH

JUDITH

GOULD

 

 

 

Trzy gwiazdy

 

 

 

 

Interludium: 1926

Scena dla współczesnego kryzysu na Bliskim i Środkowym Wschodzie została utworzona na długo przed brytyjską kontrolą Palestyny. Aby naprawdę zrozumieć tę beczkę z prochem, jaką stanowi dzisiaj konflikt arabsko-izraelski, należy przyjrzeć się najpierwszym aktorom tego dramatu, biblijnym Izraelitom Mojżesza. W ciągu następnych wieków dramat był właściwie taki sam; zmieniali się tylko aktorzy.

Contruci and Sullins, Środkowy Wschód Dziś: Strategie wobec pokłosia minionego roku.

 

 

 

 

Uff, ależ wspinaczka - westchnął do siebie Szmaria, łapiąc oddech. Zebrawszy resztę sił podciągnął się jeszcze trochę na płaską półkę oświetlonej słońcem skały. Przeklinał swą bezużyteczną protezę. Jak zwykle noga, której nie miął, bolała go i swędziała.

Wbijając łokcie w piaskowiec, podpełznął kilka metrów wdzięczny, że nie dopuścił, aby sztuczna noga utrudniała mu poruszanie. Jego ciało rekompensowało mu w pewien sposób ten brak i bardzo go to cieszyło. Ramiona, na których musiał teraz polegać, stały się bardzo silne i umięśnione, a zdrowa noga była znacznie mocniejsza niż przedtem.

Dotarł wreszcie na skalną półkę. Przed nim, jak okiem sięgnąć, rozpościerała się wypalona Negew z apokaliptycznymi, gołymi, brązowymi wzgórzami, upstrzonymi tu i ówdzie czerwonymi i fioletowymi kamieniami. Bezchmurne niebo było błękitne, w najjaskrawszym odcieniu, jaki można sobie wyobrazić. Gdzieś wysoko samotny ptak, orzeł czy jastrząb, krążył powoli w poszukiwaniu pożywienia. Szmaria mógł tylko w milczeniu zachwycać się tym pięknem i zastanawiać się, nie po raz pierwszy, czy ta surowość pustyni będzie kiedykolwiek monotonna. Chyba nie. Uważał ją za swój dom.

Dla jej nielicznych, rozproszonych mieszkańców wyraz „Negew" był synonimem pustyni i gdy Szmaria tu przyjechał, odniósł błędne wrażenie, że słowa te są używane zamiennie. Wkrótce zorientował się, że hebrajskie słowo oznaczało „południe" i nie było określeniem żadnej rzeczywistej granicy geograficznej.

Szmaria został „południowcem" z przypadku i z wyboru, i na swój sposób reprezentował pionierskiego ducha tych, którzy osadzali się na tej starożytnej, bezlitosnej ziemi. W wieku trzydziestu jeden lat nie był już tym przystojnym, zuchowatym młodzieńcem, pełnym bliżej nieokreślonych marzeń. Z latami jego błękitne oczy nabrały dojrzałości, a drobniutkie zmarszczki na spieczonej od słońca twarzy wiele mówiły o jego walce o to, aby marzenia stały się rzeczywistością. Ten bojowy młodzieniec z Ukrainy, który buntował się przeciw ciemiężycielom i uciekł z Rosji dziesięć lat temu, stał się człowiekiem jeszcze bardziej zdeterminowanym i bardziej nieustraszonym w budowaniu nowego świata. Teraz miał jednak wyraźny obraz tego, co chce osiągnąć.

Podróży z Piotrogrodu do Palestyny nigdy nie zapomni. Była długa, męcząca i prowadziła okrężną drogą. Około sześciu tysięcy mil, pokonanych pociągami, statkami i pieszo. Opuścił Rosję jedynie w cienkim, podartym kombinezonie więziennym, w którym wyszedł ze szpitala, i biletem, który załatwił mu książę, by mógł dotrzeć przez Zatokę do Finlandii. Tam pozostawiony był już sam sobie: bez pieniędzy, bez domu, bez przyjaciół i znajomych, a nawet bez dostatecznie ciepłego ubrania. Tylko jego dziedzictwo i zdecydowanie, by pomóc w tworzeniu ojczyzny w Palestynie, pozwalały mu

przetrwać mimo wszelkich przeszkód. Jakoś się trzymał. Zabrało mu to trzy długie, pełne trudów lata, by dostać się do Palestyny i zacząć urzeczywistniać marzenia wszystkich zażartych syjonistów. Najbardziej emocjonującym momentem w jego życiu była chwila, gdy zszedł z parowca w Hajfie. Przepełniony wzruszeniem, niezdarnie padł na zdrowe kolano i ucałował ziemię tego kraju, tak pełnego biblijnej historii i obietnic dla wszystkich Żydów.

W ciągu kilku pierwszych miesięcy imał się każdego zajęcia, jakie udało mu się znaleźć, nim dotarł do Jerozolimy, gdzie znalazł dom i pracę u rodziny arabskiego kupca ulicznego. W tym czasie nauczył się hebrajskiego i arabskiego i ciągle myślał o stworzeniu kibucu. W świętym mieście spotkał się z małą grupką Żydów, udających się na południe, do miejsca na wyżynie Negew, gdzie było niegdyś starożytne źródło. Szmaria przyłączył się do nich i teraz, po kilku tygodniach, stał na smaganej wiatrem skale, oglądając z góry cichy, majestatyczny teren. Tylko szum wiejącego piaskiem wiatru i powiewającego ubrania zakłócał to, co w dole byłoby niezwykłą, nieziemską ciszą, przerywaną tylko tam, gdzie gorący wiatr penetrował wyłomy w kanionach, jęcząc i pogwizdując tajemniczo. Samotny ptak nad jego głową wciąż leniwie zataczał kółka wysoko, na oślepiająco błękitnym niebie.

Odwrócił się powoli. Łatwiej się szło, gdy piasek nie wpadał do oczu, a wiatr, jak czyjeś niewidzialne ręce, pchał go do przodu. Pogwizdywał sobie cicho. Jego współmieszkańcy z Ein Shmona podniosą raban, kiedy go zobaczą, ponieważ przez trzy dni wędrował samotnie. Przecież to właśnie on wydał rozporządzenie, że nikt nie może sam wychodzić z kibucu poza zasięg wzroku.

Uśmiechnął się do siebie. Co wolno wojewodzie... Skoro on

ustanawiał przepisy, on mógł je łamać. Poza tym powinni być wdzięczni za to, co zrobił. Gdy się podzieli z nimi swym odkryciem, będą musieli powstrzymać narzekania i być mu wdzięczni. Jego poszukiwania zapewnią rozwiązanie najbardziej palącego problemu, jaki zagrażał świeżo założonemu kibucowi.

Źródło, które ich przyciągnęło na tę pustynię, powoli wysychało, powodując panikę. Teraz wystarczy trochę przemyślności i dużo ciężkiej pracy, i problem braku wody zniknie na zawsze.

W połowie północnego zbocza tego wzgórza, głęboko w wąskim zagłębieniu, odkrył obfite źródło wody: czystej i chłodnej, wytryskającej ż ukrytego miejsca w skałach, przez wąską szczelinę spływającej do głębokiego, zielonego stawku. Dalej łączyła się z podziemnym strumieniem. Odnalazł to źródło nie tyle patrząc, co nasłuchując i dlatego właśnie nie chciał nikogo z sobą zabierać. Musiał się skupić. Cichutki szmer wody mógłby zostać zagłuszony przez rozmowy, kroki, nawet oddechy. Gdy był sam, trafił tam dzięki ciszy. Jego radość z odkrycia przyćmiewał fakt, że ze swoją sztuczną nogą nie mógł zejść niżej w szczelinę. Któryś z wysportowanych młodzieńców w kibucu chętnie to zrobi. Będzie się musiał jakoś dostać na dół i podłożyć materiał wybuchowy, żeby odstrzelić część ściany. Wtedy kilkumetrowa rura może zmienić kierunek wypływu i doprowadzić cenną wodę przez pustynię do Ein Shmona. Nowe źródło wody z powodzeniem zastąpi stare. Źródło, które znalazł, było czyste i wydawało się niewyczerpalne. Dzięki niemu Ein Shmona będzie pełne sił życiowych, a otaczające kibuc popękane pola będą przez sto lat tętniły życiem. Był bardzo zadowolony z siebie.

Pokuśtykał prosto, ciągnąc drewnianą nogę. Był już prawie na skraju skały w miejscu, gdzie się wspiął. Stanął w dużym rozkroku, pochylił tułów do przodu i spojrzał w dół. Skulił się. Trudniej będzie zejść w dół niż było wspiąć się w górę. Położył się i przyczołgał na skraj skały. Wysunął głowę i badał nachylenie. Poniżej były gigantyczne skały, niektóre wielkości domów, postrzępione i groźne jak pogańskie ołtarze gotowe na przyjęcie ofiary.

Ostrożnie, nieskończenie powoli, zaczął spuszczać się na dół.

Na czole wyszły mu żyły i pojawiły się krople potu, bardziej ze strachu niż z wysiłku. Jedno złe postawienie nogi, jeden ruchomy kamień.... Nie może się tym przejmować. Musi mieć jasny umysł i myśleć tylko o jednej rzeczy: jak dotrzeć bezpiecznie do stóp skały. Nic innego nie ma znaczenia.

Wolniutko, najpierw centymetr po centymetrze, potem większymi odcinkami, zbliżał się do ziemi, choć ręce miał otarte do żywego od chwytania za wystające odłamki skał, a stopy ześlizgiwały się z wąziutkich podpórek.

Krew mu wrzała z wysiłku, ale i z podniecenia. To było niebezpieczeństwo. To było życie. Śmianie się śmierci prosto w twarz. Zapomniał o swej bezużytecznej nodze. Przytulony do skały, czuł się wszechmocny. Wyruszył na podbój i dokona go. To był Szmaria Boralevi, sam przeciwko siłom natury i nie miało znaczenia, że był kaleką. Panował nad swym ciałem i czuł, jak go mobilizuje własna adrenalina.

Kamyczki śpiewały i śmiały się, ześlizgując się i podskakując. I wtedy występ skalny, którego uchwycił się prawą ręką, nagle oderwał się od skały. Szmaria krzyknął cicho ze zdumienia i zawisł na jednym ręku na długą, przeraźliwie długą chwilę, nim oderwał się również fragment skały, którego trzymał się lewą ręką. Na moment zawisł w powietrzu, a potem pęd wiatru ruszył w górę na jego spotkanie, gdy leciał w dół, w dół, w dół poprzez ciszę.

Allach akbar „Bóg jest wielki"

Śpiewna modlitwa muezina rozlegała się wyraźnie w małej arabskiej wiosce w oazie al-Nadżaf. Mieszkańcy znajdujący się poza swymi chatami padli na kolana i odwracali się w kierunku olbrzymiego, czerwono zachodzącego słońca i odległej Mekki. W domach wierni porozkładali już swe cenne dywaniki do modlitwy i skłonili nisko, a głosy ich powtarzały modlitwę.

A shhadu allaa ilaha illa llah...

„Zaświadczam, że nie ma innego boga, jak bóg..." Modlitwa rosła z maleńkich kamiennych domków w głośne skandowanie, płynęła od ludzi pracujących jeszcze na polach, wielbłądników, beduinów, którzy rozbili swe namioty z kozich skór koło oazy, i od człowieka obsługującego „norię" - olbrzymie, Starodawne koło wodne, które toczyło cenne krople wody że stawu w oazie i przekazywało je do kanałów irygacyjnych, nawadniających okoliczne pola. Tylko skrzypienie drewnianego koła i niespokojne ruchy zwierząt mąciły tę nieziemską atmosferę panującą podczas wieczornej modlitwy. Gdy ostatnia nuta umilkła o zmierzchu, Naemuddin al-Ameer wstał, strzepnął piasek z szaty i pośpieszył do domu.

Był to wysoki, czterdziestotrzyletni mężczyzna o imponującej posturze, z obfitą czarną brodą, długimi wąsami i nosie jak dziób jastrzębia. Spoglądał na oazę i otaczające ją pola z miną proroka ze Starego Testamentu. Miał bystre oczy, a powiewający bisht był taki sam, jak jego ludzi. Jego pozycję podkreślała niezwykła czystość, zawój na głowie w kasztanowo-czarne wzory, a pod nim szaro-czarny szal z frędzlami. Tylko najważniejszy człowiek w osadzie mógł sobie pozwolić na szaty takiej jakości.

Jako wódz wioski musiał odwiedzić koczujących Beduinów,

którzy wyruszą na długo przed wschodem słońca. Opuścił właśnie ich duże, ciemne namioty, gdy usłyszał wezwanie do wieczornej modlitwy.

Przez cudownie bujne pola szedł do oazy, której granice wyznaczał pas daktylowych palm. Piaszczysta ścieżka prowadziła obok skromnych namiotów i nędznych szałasów biedniejszych mieszkańców, a dalej do zbiornika wodnego z magicznym kołem. Miniaturowe wodospady, jakie tam powstawały, wyglądały jak ciekły kryształ. Przez kilka chwil stał cicho, podziwiając się cudowną moc tego urządzenia, które zachwycało go już od dziecka. Bez tego koła wieś przestałaby funkcjonować, a mieszkańcy umarliby z głodu. Był to naprawdę cudowny wynalazek, podobnie jak olbrzymie, delikatnie rzeźbione „śruby Archimedesa", które, ręcznie poruszane, doprowadzały wodę z niższego poziomu sześciu głównych kanałów irygacyjnych do tych na wyższych poziomach, które przecinały ich małe pólka. Al-Nadżaf była osadą rolniczą i poza wątłym handlem z wędrującymi Beduinami, żyło tylko ze swych plonów i nielicznych stad kóz i owiec.

Kontynuował wieczorny spacer, wymieniając pozdrowienia z sąsiadami i machając im ręką, gdy zauważył swego ośmioletniego, przyrodniego brata, Abdullaha, który prowadził do domu trzy cenne kozy. A później podziwiał swój dom - mały, ale zgrabny prostokąt z grubo ciosanego kamienia. Za każdym razem zachwycały go jego czyste linie na tle zachodzącego słońca, gdy każdy kamień połyskiwał, jakby promieniował od wewnątrz.

Zakończywszy wieczorną inspekcję, otworzył małe drzwiczki do swego domu i wsunął głowę do środka. Jego żona Jehan, w czarnym czarczafie, przykucnęła na podłodze, by drewnianym tłuczkiem w wydrążonej z kamienia misie utłuc kibbe ~ danie z jagnięcia i pszenicy.

Uśmiechnęła się do niego oczami okolonymi czarnymi rzęsami. Mimo ostrego pustynnego klimatu i lat znoju, które pomarszczyły i zniszczyły jej niegdyś delikatną skórę, była wciąż, w wieku czterdziestu lat, przystojną kobietą o kanciastej sylwetce i niezwykłej sile.

- Jak tam nasz gość, moja żono? - spytał cicho. Obudził się dwa razy i zjadł - szepnęła, uśmiechając się.

- Jeszcze kilka dni i będzie zdrów. - Dalej cicho mełła pszenicę.

Naemuddin odsunął zasłonę, która przedzielała jeden duży pokój. Cicho podszedł do pryczy stojącej w odległym kącie i popatrzył. Mężczyzna spał. Naemuddin pokiwał głową. Pacjent potrzebował wypoczynku, jedzenia i wody, ale w niedużych ilościach. Nadmiar pokarmu po tym, jak prawie umierał z głodu, mógłby mu tylko zaszkodzić. Graniczyło to z cudem, że nomadowie, którzy go tu przynieśli, w ogóle go znaleźli. Jeszcze większym cudem było to, że nie umarł.

- Życie lub śmierć - mruknął ponuro Naemuddin. - Jaki los został mu przeznaczony, jest wolą Allacha.

Również z woli Allacha, pomyślał Naemuddin, znalazł się w tym domu. Przybysz był jednak tajemnicą, której nie mógł zgłębić: miał włosy koloru pustynnego piasku, jedną nogę i w gorączce majaczył w różnych językach, łącznie z arabskim. Naemuddin był jednak pewien, że Allach, w swoim czasie, rozwikła tę zagadkę, jeśli taka będzie jego wola.

Chciał już wyjść, gdy chory nagle jęknął przez sen. Zrozumiał od razu, że nie była to oznaka bólu, lecz przerażenia.

Szmaria wydał jeszcze jeden przerażony okrzyk. We śnie znów spadał, w tym strasznym tunelu powietrznym, wśród gwiżdżącego i świszczącego wiatru, wystające pazury skał były coraz bliżej i bliżej...

Obudził się z krzykiem i próbował usiąść, ale było to zbyt wyczerpujące. Głowa opadła mu z powrotem na poduszkę. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę z obecności Naemuddina. Popatrzył na niego, jakby zobaczył zjawę.

- Kim jesteś? Gdzie ja jestem? - Szmaria był pewien, że wykrzyknął po rosyjsku te pytania; w rzeczywistości jego głos był słabiutkim chrypnięciem.

Naemuddin nie odpowiedział. Przykucnął przy nim i uśmiechnął się.

Szmaria powtórzył pytanie, tym razem po hebrajsku. Naemuddin rozłożył bezradnie ręce, więc Szmaria spróbował ostatni raz, po arabsku.

Oczy Naemuddina zajaśniały.

- Jestem Naemuddin al-Ameer i jesteś w moim domu -odpowiedział.

- W twoim domu?

- Domu mojego ojca, a jeszcze przedtem jego ojca. Jesteś w oazie al-Nadżaf.

Szmaria westchnął głęboko.

- Więc nie umarłem? Naemuddin zaśmiał się. - Nie, przecież żyjesz.

Przez moment chciał zapytać Szmarię o wiele spraw: kim jest, skąd pochodzi, gdzie nauczył się tak dobrze arabskiego, jak na kogoś z jasną karnacją Brytyjczyka. Powstrzymał jednak ciekawość. Rozmowa mogłaby go tylko zmęczyć. Będzie dość czasu, żeby spytać jutro lub pojutrze.

Szmaria ostrożnie macał kości. Skrzywił się, gdy przeszył go ból, ale poczuł ulgę. Chyba nic nie było złamane. Nagle uświadomił sobie, że nie ma swojej drewnianej nogi. W oczach

pojawiło się przerażenie. Bez tego najcenniejszego skarbu nie będzie mógł chodzić, a nawet stanąć.

- Moja noga! - szepnął ochryple. - Moja noga!

- To? - Naemuddin pokazał kąt, w którym stała proteza oparta o ścianę.

Szmaria przytaknął i odetchnął z ulgą.

- Beduini byli bardzo zdumieni. Znaleźli ją leżącą obok ciebie.

- Musiała się odczepić, kiedy upadłem. Dzięki Bogu, że jej nie zostawili. - Szmarię aż dreszcz przeszedł na tę myśl.

- Beduini, którzy cię tu przynieśli, powiedzieli, że miałeś poważny wypadek - rzekł Naemuddin. - To był cud, powiedzieli. Wylądowałeś w kieszeni piasku, więc miałeś miękko. Inaczej.... - Naemuddin zaklął po cichu. Co za głupiec, żeby palnąć coś takiego. - Będziesz zdrowy - zapewnił Szmarię. - Nie mamy tu doktora, ale są tacy, którzy wiedzą, jak leczyć różne choroby. Jeszcze kilka dni wypoczniesz i wtedy...

- Jeszcze kilka dni! - Szmaria był przerażony. - Jak... jak długo tu jestem?

- Pięć nocy.

- Pięć nocy! A... - Wyschło mu nagle w gardle. - A jak długo leżałem tam, nim mnie znaleźli? - spytał szeptem.

- Tego dokładnie nie wiem. Trzy dni. Cztery. - Naemuddin zmarszczył brwi. - Beduini tak to określili na podstawie twojego stanu.

Pięć nocy i... trzy lub cztery dni! Czy to możliwe? To znaczyłoby, że zniknął z kibucu w sumie na osiem czy dziewięć dni, a dodawszy te trzy dni, przez które szukał wody przed wypadkiem...

Szmaria już sobie wyobrażał, jakie zamieszanie spowodował w Ein Shmona. Musi posłać jakąś wiadomość...

- Może jutro - powiedział mu Naemuddin. - Na razie musisz, jeszcze pospać.

Szmaria popatrzył w łagodne oczy tego człowieka, który go przyjął do swego domu i bezinteresownie pielęgnował. Zawdzięcza mu życie. I Beduinom, którzy go znaleźli. Miał wobec nich największy dług, jaki człowiek może zaciągnąć.

- Uratowałeś mnie - powiedział z trudem. - Jak ci się kiedykolwiek odwdzięczę?

- Jeśli człowiek znajdzie drugiego na pustyni, nie ratuje go po to, żeby mu odpłacił - powiedział cicho Naemuddin. - Wszyscy jesteśmy podróżnikami po tym samym piaszczystym morzu. W innych okolicznościach ty zrobiłbyś to samo dla któregoś z nas. A teraz śpij.

Szmaria zamknął oczy. Sen. Czuł, że nadchodzi, otulając go ciemną, spokojną zasłoną.

- Tak, masz rację - wymamrotał niewyraźnie. - Trochę pospać.... A jutro...

- Tak, jutro.

Ale Szmaria już pochrapywał.

Pod opieką Naemuddina i Jehan siły Szmarii powracały w niezwykłym tempie. Już następnego ranka wyszedł przed dom i przechadzał się po słońcu. Jeszcze następnego - zwiedził całą oazę. Wszyscy przyglądali mu się z ciekawością, ale nie zwracał na to uwagi. Zbyt go pochłaniało porównywanie al-Nadżaf z Ein Shmona.

Obie osady oddalone były od siebie zaledwie o około dwadzieścia kilometrów, ale prócz niego żadni mieszkańcy nigdy się jeszcze nie spotkali. —  

 

 

Osady miały wiele wspólnego, lecz w al-Nadżaf, z zasobem wody i po kilkuset latach zamieszkania i uprawiania ziemi, żyło się wygodniej i spokojniej. W Ein Shmona osadników oczekiwało skąpe źródło i pobliska ściana skalna, z której można było łupać kamień. Ein Shmona nie mogła się pochwalić polami uprawianymi i nawadnianymi od setek lat. Był tam jednak pionierski duch, który zapewne niegdyś panował i w al-Nadżaf, ale nie był już potrzebny. Jednak pracowitość mieszkańców obu osad była taka sama. Podstawową różnicą, jaką zaobserwował Szmaria, było to, że w Ein Shmona wszystko robiono metodą prób i błędów, natomiast w al-Nadżaf ludzie zgromadzili bogactwo wiedzy przekazywanej od pokoleń. Wyczarowywanie egzystencji z pustyni stało się ich drugą naturą. Trudności człowieka w pokonywaniu pustyni zostały dawno rozwiązane. Szmarię szczególnie interesowały dwa odkrycia - koło wodne i śruby Archimedesa,

Te odkrycia pomogą w ostatecznym rozwiązaniu problemu wody w kibucu. Teraz dopiero zdał sobie sprawę,z tego, że skierowanie wody, której źródło odnalazł, i doprowadzenie jej rurami do Ein Shmona, to dopiero pierwszy krok w nawod -nieniu kibucu. Te dwa starożytne, uświęcone czasem urządzenia: zwykłe koło i gigantyczna, delikatnie wystrugana, drewniana śruba, były konieczne do ostatecznego wprowadzenia w życie systemu wodnego. Przy ulepszonej wersji tych genialnych urządzeń będzie można nawodnić i uprawiać więcej pól, niż mógł to sobie wymarzyć.

Negew może rzeczywiście rozkwitnąć.

Nie mógł się doczekać, by wrócić do Ein Shmona, przynosząc z sobą nie tylko dar wody, ale i rozwiązanie, jak ją rozprowadzić na otaczającą pustynię. Nagle Ziemia Obiecana obiecywała więcej niż kiedykolwiek przedtem.

Czternaście miesięcy później, gdy prawie ośmiokilomet-rowej długości rury doprowadziły do kibucu świeżą, źródlaną wodę, radości i uroczystościom nie było końca. Szmarię wciąż wychwalano i fetowano, stał się bohaterem osady.

Gorące słońce i duża ilość wody wkrótce pomogły okryć otaczające pola tak obfitymi plonami, że pełne ciężarówki produktów wysyłano do Jerozolimy i Tel Awiwu, gdzie dawały niezły zysk. Coraz więcej pustyni przekształcano w pola w większym tempie, niż się to wydawało możliwe. Szmarii i mieszkańcom Ein Shmona wydawało się, że wystarczy posuwać się coraz bardziej w pustynię, a plony się pomnożą.

Możliwości wydawały się nieograniczone, więc dobrobyt przyciągał do Ein Shmona coraz więcej rodzin. Z dwudzie-stotrzyosobowej osady szybko powstała wieś studwudziesto-osobowa. Dwa lata później zainstalowano drugi rurociąg, a następnie trzeci. Pola pragnęły wody, a w zamian dawały coraz obfitsze plony. Woda, która normalnie łączyłaby się gdzieś na pustyni w podziemną rzekę, została ukierunkowana i wykorzystana przez człowieka do szlachetnych celów.

Nikt, a już najmniej Szmaria, nie zdawał sobie sprawy z tego, że z każdym następnym rurociągiem poziom wody w oazie al-Nadżaf systematycznie spadał. W momencie uruchomienia trzeciego rurociągu tyle wody odciągnięto z zasobów w całej okolicy, że staw w al-Nadżaf szybko wysychał i wkrótce przypominał zaledwie kałużę.

Jednak grzmienie z arabskiej oazy było zbyt odległe. A poza tym, osadnicy w Ein Shmona byli i tak zbyt zajęci, by się zatrzymać i posłuchać.

II

TAMARA 1930-1947

Po dziś dzień miłośnicy kina zastanawiają się, czy uroda Tamary była naturalna, czy - jak w przypadku Grety Garbo - magowie Hollywood postanowili pomóc naturze. Jeśli tak, pozostanie to jednym z nielicznych sekretów filmu.

Nick Bienes, Te cudowne lata trzydzieste

w Los Angeles jeszcze nie wzeszło słońce, gdy Tamara była ubrana i gotowa do wyjścia. Niestety, nie mogła rozsunąć zasłon i wyjrzeć na ulicę. Wielkie, duszne pomieszczenie było ciemne i nie miało okien. Na ścianach wisiały grube, aksamitne, brązowe kotary. Słodka woń stearyny i kwiatów wisiała w ciężkim powietrzu, z trudem maskując zapach śmierci.

Popatrzyła na zegarek. Była prawie szósta.

Wzięła ze składanego łóżka swój płaszcz, parasol i scenariusz i położyła je na najbliższym ze stu rozkładanych, metalowych krzeseł, ustawionych w dwudziestu rzędach po pięć, po każdej stronie głównego przejścia.

Wsunęła polowe łóżko do szafy w ścianie i zamknęła drzwi. Teraz pomieszczenie znów odzyskało charakter kaplicy. Wszelkie ślady zostały usunięte z tego ponurego miejsca, w którym sypiała w towarzystwie śmierci.- Starała się nie rozglądać, zbierając swoje rzeczy. Mieszkała tu już od dziesięciu miesięcy. Sala Żałobna Domu Pogrzebowego Pater-sona wryła się w jej świadomość. Był to pokój przeznaczony do spokojnej kontemplacji, gdzie żałobnicy żegnali się ze swoimi bliskimi i kochanymi. Czasami, gdy łóżko polowe

było rozłożone, a ona starała się zasnąć, wydawało jej się, że słyszy jeszcze ich płacz.

I trudno się dziwić, bo dokładnie na środku pokoju, na podium, zawsze stała trumna, której styl dyktowały książeczka czekowa i gust żyjących. Była zawsze otoczona olbrzymimi, cuchnącymi wieńcami i wiązankami kwiatów, wśród których przeważały tanie chryzantemy. Nad trumną, na fałdach aksamitnej kotary, wisiał krzyż, krucyfiks, gwiazda Dawida, a czasami w ogóle nic, w zależności od wyznania przebywającego tu zmarłego. W tej chwili wisiał smutny krucyfiks, z umierającym Jezusem w cierniowej koronie i oczyma uniesionymi ku niebu.

Nie mogła się doczekać, żeby opuścić miejsce. Jestem niecierpliwa, pomyślała, bo tyle zależy od dzisiejszego dnia. Albo dziś stanie się coś, co pozwoli jej stąd uciec, albo okaże się, że jest skazana na to miejsce przez miesiące, a może lata.

Dzisiaj rano ma mieć długo oczekiwane zdjęcia próbne do roli filmowej, która może otworzyć jej wrota do nowego życia. Wszystko zależało od tego, jak się spisze. Albo jej życie zmieni się z tego powodu, albo.... Nie, spróbuje nie myśleć o innej możliwości.

Wiedziała, że i tak powinna się uważać za szczęściarę. Kiedy tylko się tu wprowadziły, Inge zaproponowała, że to ona będzie tu spać, ale Tamara nie zgodziła się na to. Inge spała więc w mniej przygnębiającym pokoiku na górze, z piecem, łóżkiem i oknem wychodzącym na zaśmiecone podwórko. Dostała pracę na pół etatu jako recepcjonistka u Patersona, z czym łączył się przywilej mieszkania. Tamara pracowała również na pół etatu jako kelnerka w Sunset Restaurant, co miało też swoje, choć mizerne, korzyści. Mogła chodzić na próbne przesłuchania, jeśli zastąpiła ją koleżanka,

a w jakiej innej pracy byłoby to możliwe? Jej pensja w restauracji, powiększona o rzadkie dodatkowe dochody, kiedy pracowała jako statystka na planie filmowym, pozwalała im jakoś przeżyć.

Modląc się po cichu za powodzenie na zdjęciach próbnych, Tamara włożyła płaszcz i złapała torebkę, scenariusz i parasol. Później pofrunęła do sąsiedniego pokoju, będącego salonem wystawowym Patersona. Wieka trumien były rozdziawione, ukazując pluszowe, pikowane wnętrza. Tamara jęknęła. W blasku lamp ulicznych wielkie okno wychodzące na bulwar ociekało deszczem. Od kilku dni wciąż lało i nie chciało przestać. Pora deszczowa w Południowej Kalifornii rozpoczęła się ostro.

Nagle usłyszała przytłumione kroki, odwróciła się i zobaczyła Inge zbiegającą po wyłożonych dywanem schodach. Jej włosy, zwykle zaplecione w koronę, sięgały do pasa. Była jeszcze w nocnej koszuli i trzymała kubek z parującą kawą.

- Nie musisz mnie wyprowadzać - powiedziała Tamara.

- Idź spać.

- Spać! - Zmarszczyła brwi z udawanym oburzeniem.

- Jak myślisz ja mam spać w taki dzień? - spytała swym łamanym angielskim z niemieckim akcentem. - Muszę ci życzyć szczęścia. - Wyminęła trumny i objęła Tamarę uważając, żeby nie rozlać kawy. Podała jej kubek.

Tamara z wdzięcznością wypiła kawę. Ręce jej się trzęsły. Wzięła kilka głębszych oddechów, żeby się uspokoić i powtarzała sobie: Uda mi się! Musi mi się udać! Dla Inge. Dla pamięci mojej matki. Dla siebie!

- Nie denerwuj się - powiedziała Inge. - Dostajesz dobrą rolę, pamiętaj. Będziesz wielka gwiazda. Masz talent Sendy. Niedługo kupujemy pałac na wzgórzach i jeździmy z szoferem,

ja? - Przechyliła głowę na bok i uśmiechnęła się swymi chabrowymi oczami, patrząc czule na Tamarę. Tamara przymknęła oczy.

- Boże, mam nadzieję, że masz rację - powiedziała gorąco.

- Zawsze mam rację - uśmiechnęła się Inge. Nigdy nie traciła wiary w Tamarę, nigdy. - Oczywiście dostajesz rolę, Liebling. Teraz idziesz i padną oni trupem.

Tamara zaśmiała się.

- Chciałaś powiedzieć: oni padną trupem - poprawiła. Inge wzruszyła ramionami i machnęła wolną ręką w powietrzu.

- Wszystko jedno. Ty to zrobisz. Tamara pogładziła policzek Inge.

- Obiecuję, że tak. A teraz muszę już iść, bo spóźnię się na autobus.

- Nie autobus... -Hm?

- Nie jedziesz autobus. Nie dzisiaj.

- Nie karawanem pana Patersona - poprosiła Tamara. Wystarczy, że śpię koło pokoju balsamowania, nie chcę na dodatek jechać karawanem. - Wzdrygnęła się. - Wolę czekać na autobus.

- Nie, nie karawan - odpowiedziała Inge. - Nie na to. Widzisz? Załatwiam samochód.

Inge dumnie pokazała na okno, za którym dwa razy zatrąbił klakson. Tamara rozpoznała czterocylindrowego Plymoutha z 1928 roku, który zatrzymał się przy krawężniku, a jego przednie koła rozpruły masę wody jak motorówka pruje falę. Samochód należał do najbliższej przyjaciółki Inge, Pearl Dern, charakteryza-torki w International Artists. Pearl wykorzystała swe rozbudowane kontakty w IA, żeby zorganizować Tamarze próbne zdjęcia.

Tamara po raz ostatni uściskała Inge.

- Kochana jesteś - powiedziała ciepło.

Zawahała się, patrząc na jej minę, i zobaczyła, że na tej najłagodniejszej z twarzy maluje się kamienna pewność. Inge była przekonana, że Tamara posiada wszystko to, czego trzeba, żeby odnieść sukces. Kochana Inge, pomyślała, wierzy we mnie. Nie mogę jej zawieść. Podbudowana, odwróciła się, otworzyła drzwi i wypadła na ulewny deszcz.

Pearl otworzyła drzwiczki i Tamara wskoczyła do samochodu.

- Dzień dobry, pani Dera - powiedziała, zatrzaskując drzwi. - Obrzydliwy dzień, co?

- Już nic lepiej nie mów - powiedziała Pearl swym głębokim głosem, ochrypłym przez dziesięciolecia palenia ogromnej ilości papierosów bez filtra. - Pada równo cały tydzień. Słyszałam w radio, że te eleganckie damy na wzgórzach zjeżdżają w dół jak narciarze w Sun Valley. Dzięki Bogu, że mnie nie stać, żeby tam mieszkać. - Potrząsnęła głową. - Latem się martwisz

o pożary, zimą musisz sobie radzić z deszczem. - Wrzuciła bieg

i powoli wjechała w prawie całkiem opustoszałą ulicę.

- Naprawdę jestem pani bardzo wdzięczna za podwiezienie - powiedziała Tamara.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin