Jabłońska Katarzyna - Zatańczyć (na)prawdę.doc

(51 KB) Pobierz
Zatańczyć (na)prawdę

Zatańczyć (na)prawdę

Katarzyna Jabłońska

WIĘŹ 2004 nr 1.

 

Z Ewą Wycichowską – tancerką, choreografem, dyrektorem Poznańskiego Teatru Tańca – rozmawia Katarzyna Jabłońska

 

– Lubi Pani patrzeć na swoich tancerzy?

 

– Bardzo. To niezwykłe widzieć, jak osobowość człowieka, jego serce, dusza w widoczny sposób konkretyzuje się, przedziera się przez jego ciało. Mam poczucie, że taniec zmienia moich tancerzy na lepsze. Cieszę się, że mam w tym pewien udział.

 

– Rozumiem, że to, co Pani zapisuje w swoich „nutach choreograficznych”, tancerze wygrywają potem swoimi ciałami. Czy jednak zdarzają się zaskoczenia – sytuacje, w których wnoszą oni do spektaklu coś bardzo swojego, zaledwie przez Panią przeczutego albo wręcz zupełnie nieoczekiwanego?

 

– Oczywiście, zaskoczenia są zresztą niejako wpisane w moje spektakle. W kilku miejscach spektaklu jest możliwość interpretacji własnej „tu i teraz”, czyli w momencie, kiedy konkretne przedstawienie się dzieje. Wówczas obecność tancerzy wobec widza jest pewnym rodzajem wyznania, które niemożliwe jest na próbie – ujawnia się dopiero na scenie. To wyznanie również i mnie pozwala bardziej ich poznać.

 

– Jednym z bardziej niezwykłych momentów podczas oglądania „…a ja tańczę” (tak się złożyło, że było to w dniu Pani jubileuszu 35 lat pracy na scenie) była dla mnie chwila, kiedy patrzyłam na Panią stojącą w loży i patrzącą na swoich tancerzy. Pięknie było obserwować Pani skupienie, które w pewnym momencie zamieniło się radość. Było to równie piękne, jak to, co działo się na scenie.

 

– Dziękuję. Mam wrażenie, że właśnie w takich momentach ujawnia się więź między tym, kto prowadzi taką grupę – sama określam ją jako pewien rodzaj klasztoru – jaką jest Polski Teatr Tańca – Balet Poznański, a jej członkami. Jeżeli to było widać – to znaczy, że ta więź jest autentyczna.

 

– Swój ostatni spektakl zatytułowała Pani „ …a ja tańczę”. Czy patrząc na swoich tańczących tancerzy – Pani również tańczy?

 

– Jest chyba tak, jak w tekście o neuronach, który mówię w trakcie tego spektaklu: „Całkiem niedawno dwaj uczeni odkryli, że w strukturze naszego ciała zawarte są wielkie ilości nerwów, zwanych neuronami lustrzanymi. Gdy ktoś wykonuje jakąś czynność w obecności kogoś innego, to mięśnie tego drugiego, w tym samym czasie wykonują tę samą czynność, czyli: co ty robisz i ja robię, co ty czujesz i ja czuję. Prawidłowość tę wykryto wyłącznie u istot ludzkich.” Tak, tańczę z nimi cały czas!

 

– Wspominając początki swojej drogi artystycznej, mówiła Pani: „Tańcząc, starałam się sama wydobywać z siebie nie zwiewność tancerki, ale siłę tancerza”. Dlaczego?

 

– W balecie klasycznym, a zwłaszcza romantycznym, tancerka jest traktowana jako zwiewna, nieziemska wręcz istota, która w ogóle się nie męczy, nie poci, nieustannie się uśmiecha. To oczywiście nie jest prawdą – ona wkłada rodzaj maski. Natomiast tancerz, który dźwiga tę zwiewną istotę, ma prawo pokazywać siłę, energię, której potrzebuje. Taki był stereotyp, który próbowałam od początku przełamywać, na przykład poprzez potraktowanie swojej roli czasami nawet pozapłciowo, uwzględniając pełną prawdę o tym zawodzie – o nieodłącznych od tańca wysiłku i emocjach. Udawanie zawsze było mi obce.

 

– To dlatego mówiła Pani, że na scenie chciałaby być mężczyzną?

 

- Tak, ponieważ wolno mu było więcej, mógł pokazać grę mięśni – kobieta musiała swoje mięśnie raczej ukrywać. Uważano, ze im bardziej jest wiotka i „bezmięśniowa”, tym bardziej nadaje się na tancerkę, że to są jej atuty. W tej chwili oczywiście taniec współczesny to zmienił. Ja sama byłam jednak na początku postrzegana jako delikatna, wiotka, zwiewna dziewczynka, która może zatańczyć Królewnę Śnieżkę albo Julię. Tak wyglądałam, taką mnie widziano. Ten stereotyp udało się przełamać rolami w rodzaju Medei. Potem jako choreograf stwarzałam postacie, które miały cechy yin i yang. Człowiek posiada ciemną i jasną stronę, to jest prawda o nim.

 

– Patrząc na Pani tancerzy, na ich taniec ma się wrażenie, że chodzi w nim również o pojednanie z własnym ciałem, że taniec może być drogą do pojednania z własnym ciałem.

 

– W tańcu od początku fascynowała mnie prawda o człowieku, jego odczuciach, wyglądzie, czyli akceptacja rzeczywistego obrazu ciała i obrazu ruchu, który tańcem został obnażony. Taniec – tak jak ja go rozumiem – nie dąży do zmiany czy klonowania ciała według jakiegoś wzorca, lecz kształtuje się według prawdy o ludzkim ciele – tutaj również wada może być atutem. Ja sama zawsze próbuję traktować ją jako walor – nie ma złej figury, są różne. Taniec wymaga przede wszystkim świadomości ciała i ruchu, oraz niewstydzenia się tego wszystkiego, co jest ludzką sprawą. W tańcu ciała się używa, jest narzędziem. Jednak tancerz pokazując, co robi ze swoim ciałem – pokazuje, kim jest, a nie jak wygląda.

 

– Taniec ucieleśnia, z drugiej jednak strony wydobywa mistykę tej cielesności.

 

– To jest chyba połączone. W prasztuce poprzez taniec dokonywała się za sprawą ciała „korespondencja” ze światem nadprzyrodzonym. Ciało być może stawało się ciałem mistycznym, które modli się, wyraża tęsknotę za absolutem. Wciąż jednak było to ciało z krwi i kości, które się męczy, poci, którym wstrząsają emocje. W tym wszystkim chodzi po prostu o prawdę.

 

– Można zatańczyć prawdę?

 

– Taniec jest prawdą, jeśli jest prawdziwym tańcem. Jest tą niewypowiedzianą przez słowa Obecnością. Ciało ludzkie jest instrumentem, przez który ta Obecność może się ujawnić. Jednak, aby mogło się to stać, musi być niczym Stradivarius – znakomicie wyszkolone, niezwykle wrażliwe i czujne, poddane impulsom płynącym z mózgu, z serca i z podświadomości. Wówczas przez ciało może ujawnić się coś, co jest rdzeniem człowieka. To jednak wymaga koncentracji, czyli bycia w centrum – kon-centrum. Całe życie staram się przekazywać tancerzom, że wszystko zależy od tego centrum. Ono musi być bogate, inaczej człowiek nie ma z czego czerpać ani czym się dzielić. Trzeba nieustannie troszczyć się o wzbogacanie swojego człowieczeństwa, myśleć o wartościach. Zasadniczą regułą tego naszego „klasztoru” jest to, o czym zawsze mówiła Matka Teresa z Kalkuty – medytacja nad miłością.

 

– Porównuje Pani Polski Teatr Tańca do klasztoru, a rolę artysty i sztuki określa Pani jako „posługę wobec widza”. Co ona oznacza, czym jest?

 

– W teatrze tańca – inaczej niż w balecie klasycznym – nie chodzi tylko o popis czy skupienie na samym sobie, lecz o dążenie do komunikacji z widzem. Mnie samej zależy na takim rodzaju kontaktu, w którym mówi się o sprawach najważniejszych. Wymaga to pewnej służby, służby całym sobą. Jest to służba jednego człowieka drugiemu człowiekowi poprzez ludzkie ciało – czyli poprzez człowieka.

 

– Czym jest to „najważniejsze”?

 

– Są to różne pytania – czasami bez odpowiedzi – które nurtują człowieka, pytania o sens jego życia, o obecność w nim cierpienia, o brak miłości, jej istotę, o sens śmierci i cel narodzin. Pośród tego, co najważniejsze, jest jeszcze tęsknota za Absolutem. Próbując o tym mówić, stajemy wobec innego pytania: jak niewerbalnie wyrazić przez teatr tańca to, że utożsamiamy się z pytaniami i odpowiedziami zawartymi w naszym spektaklu. Wymaga to wielkiego zaangażowania artystów, przeczuwania przez swoje ciało tego, co jest ważne. Wymaga ciągłego, nieustannego poszukiwania, bycia nienasyconym w dążeniu do poznawania samego siebie i świata wokół siebie. Tego staram się uczyć i tym dzielić się z moimi tancerzami.

 

– Nie tylko z tancerzami z Polskiego Teatru Tańca. Pracuje Pani bowiem również z łódzkim Teatrem „Logos”.

 

– To bardzo ważne miejsce, również pewien rodzaj teatru tańca. Tworzą go profesjonalni aktorzy, którzy nie skończyli wprawdzie artystycznych uczelni, lecz jeśli ktoś zagrał w np. ponad tysiącu spektakli, nie można go nazwać amatorem, chyba że słowo amator rozumieć będziemy jako miłośnik. Nie oczekuję zresztą od artysty jedynie profesjonalizmu w swojej dziedzinie – interesuje mnie on jako cały człowiek.

 

Różnica polega na tym, że w „Logosie” jako teatrze chrześcijańskim o pewnych sprawach dotyczących Boga nie trzeba mówić – są one jasne, oczywiste. Posługa przez teatr, przez sztukę jest również czymś oczywistym i naturalnym. Każdy dzień naszej pracy zaczyna się od Mszy świętej, cały dzień czy dwa tygodnie przebywania wspólnie w jednym miejscu sprawiają, że tworzy się niezwykła więź i porozumienie. Tam do pewnych sensów dochodzi się szybciej niż w teatrze instytucjonalnym, w którym praca odbywa się w określonych ramach czasowych, często trzeba się wyłączać – przejść do swojego życia prywatnego: robić obiad, odbierać dzieci z przedszkola, załatwić sprawy w urzędzie... Potem trzeba na nowo wchodzić w ten świat podczas kolejnej próby.

 

Dotyczy to zresztą nie tylko pracy nad nowym spektaklem. Nigdy nie uznaję spektaklu, który miał już swoją premierę, za spektakl skończony. Każda kolejna prezentacja jest kolejnym etapem prób, uaktualnianiem tego, co jakiś czas temu się wydarzyło – to znowu dzieje się „tu i teraz”, czyli w pewnym sensie na nowo. A kiedy wchodzi nowa obsada, jest to w ogóle nowy spektakl.

 

Słowo „logos” rozumiem jako „sens”, a nie „słowo”. Z tancerzami Polskiego Teatru Tańca również czasem posługuję się słowem – jest to jeden ze środków służących nie do budowania narracji, a do wyrażenia jakiegoś stanu. Słowo jest jednym ze środków, istniejących na równi z ruchem, z dźwiękiem, czy wizualizacją tego wszystkiego w postaci światła, kostiumów, faktury, podłoża, np. w przypadku ostatniego spektaklu – piasku.

 

– …który przywodzi na myśl pustynię, ale sam w sobie jest bardzo pięknym elementem spektaklu – tańczy.

 

– Pięknym, ale bardzo trudnym jako tworzywo. Jednak ma Pani rację – rzeczywiście piasek tańczy, tak sobie jego „rolę” w „… a ja tańczę” wyobrażałam. Poza tym jest metaforą naszej sytuacji – dziś jesteśmy na pustyni, na której jednak pojawiają się kwiaty, „róże pustyni”. Piękno może urodzić się wszędzie.

 

– Na przykład na Lednicy, gdzie miała Pani sprawić, aby zatańczyło kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Co oni zatańczyli?

 

– Lednica to wielkie przeżycie moje i tych tysięcy młodych ludzi tam zgromadzonych. Może warto dopowiedzieć, że Lednica to plon. Ziarno zasiane było w Hermanicach – na kolokwiach dominikańskich. Początkowo właśnie tam podejmowaliśmy próby wyrażenia modlitwy poprzez ruch. Wymagało to oczywiście czasu, niemało pracy, odwagi wyrażania siebie całym ciałem – tak jak to robią dzieci. Potem młodzież hermanicka pełniła rolę liderów w naszych działaniach na Lednicy, podobną rolę pełnili chętni artyści i uczniowie szkoły tańca w Fouette Beaty Książkiewicz. Oni wszyscy poprowadzili pozostałych zgromadzonych, którzy tworzyli katedrę przy Bramie Modlitwy – przy Rybie.

 

Nasze gesty i ruchy miały być modlitwą i chyba rzeczywiście nią były. Miałam później znaki, że ktoś zostawił je sobie jako rodzaj swojej osobistej modlitwy. Lednica była bardzo pięknym doświadczeniem. Najważniejsze, że energia unosząca się tam w górę wyrażana była w tak wielkiej wspólnocie, z ofiarnością i bez wstydu. Wszystkie tańczące procesje, które odbywały się na Lednicy, nie były żadnym popisem ani reklamą poszczególnych tancerzy czy instytucji – były modlitwą poszczególnych osób.

 

– Pani Profesor Ewa Wycichowska – tak mówił o Pani ojciec Jan Góra – „nauczyła” zgromadzonych na Lednicy zatańczyć modlitwę?

 

– Zabraniałam ojcu Górze tytułować siebie w ten sposób, nie byłam wówczas żadnym profesorem. Jednak każdy, kto zna go choć trochę, wie doskonale, że jemu trudno czegokolwiek zakazać. Cóż było robić – w końcu przestałam zabraniać i zrobiłam tę profesurę... Mówiąc jednak już całkiem serio, jestem bardzo wdzięczna, że w Hermanicach, na Jamnej i na lednickich polach miałam okazję spotkać się z takim myśleniem o chrześcijaństwie, o Kościele. Teraz to dzieło poszło w trochę inną stronę, przestało dziać się – mnie samej właśnie tego brakuje – w skupieniu i koncentracji. Teraz, jak mi się zdaje, stało się bardziej wyrazem radości, co oczywiście też jest dobre i bardzo potrzebne. Młodzi ludzie wyrażając swoją radość, są w stanie zatańczyć niemal każdy taniec, począwszy od dyskotekowych, a skończywszy na góralskich. Jednak brakuje mi tego elementu skupienia, który był na początku Lednicy, szukania wewnątrz siebie, zbliżania się do kon-centrum.

 

– Czy osiągnąć to – jak Pani nazywa – kon-centrum to znaczy zatańczyć samego siebie, czyli siebie prawdziwego?

 

– Właśnie tak. I każdy to potrafi. Nie potrzeba być tancerzem, nie trzeba znać się na tańcu – trzeba siebie odnaleźć w samym sobie i zatańczyć. Ktoś może oczywiście podpowiedzieć czy ośmielić – to właśnie próbowaliśmy robić na Lednicy. Tak rozumiałam swoją tam obecność, nie spodziewałam się jednak, że aż tak to zadziała na tak wielkie zgromadzenie ludzi. To była ogromna niespodzianka i wielka radość. Jestem wdzięczna ojcu Górze, że podarował mi tamten czas, który zresztą bardzo zmienił moje myślenie o Kościele.

 

– ???

 

– Przestałam być chyba egoistką w wierze. Dotąd zajmowałam się głównie własnym zbawieniem, swoją modlitwą, nie myśląc o tym, że mogę się czymś podzielić z innymi i że oni tego oczekują ode mnie. Poczułam się potrzebna. Młodzież dała mi i do dzisiaj daje odczuć, że nasze wspólne spotkania były i są dla nich bardzo ważne.

 

– Podkreśla Pani, że w tańcu nie chodzi o popis czy o autoprezentację, nie toleruje tego Pani u tancerzy. Twierdzi Pani, że w tańcu chodzi o prawdę – wiedziała to Pani od początku, już wtedy, trzydzieści pięć lat temu, kiedy Pani debiutowała?

 

– Wiedziałam, ze taniec jest sztuką, w której najpełniej wypowiem siebie, że jest czymś związanym ze mną. Miałam niecałe cztery lata, kiedy postanowiłam: chcę tańczyć, będę tańczyć! I z różnymi kłopotami udało mi się ten zamiar zrealizować, chociaż wcale się na to nie zanosiło. Ta wielka miłość, wielka pasja stała się moim zawodem, moim życiem. Taniec nigdy nie przestał być pasją, ten płomień wciąż płonie. Nic nie było w stanie go zagasić. Taniec jest dla mnie kimś, tym kimś, kto nigdy mnie nie zdradził. Jest to miłość absolutnie odwzajemniona. W Apokalipsie jest zdanie, że człowiek będzie rozliczany z tego, czy zdradził swoją pierwszą miłość? („Ty masz wytrwałość i zniosłeś cierpienie dla imienia mego - niezmordowany. Ale mam przeciw tobie to, że odstąpiłeś od twej pierwotnej miłości” – Ap 2, 3-4). Czuję się osobą, która nie zdradziła swojej pierwszej miłości, pomimo wielu trudności.

 

– Jest Pani pedagogiem, uczy Pani tańca. A czy Panią samą taniec czegoś nauczył?

 

– Oczywiście! Taniec uczy nas siebie samych, uczy o drugim człowieku, pozwala zaakceptować swoją fizyczność, pomaga komunikować się z drugim człowiekiem, zaistnieć w grupie. A co najważniejsze – poprzez taniec możemy się zmieniać, możemy zyskać harmonię, uporządkować nasze emocje, nadać im właściwy kierunek czy wręcz je wyładować. Taniec ma właściwości terapeutyczne i dzisiaj wie o tym coraz więcej ludzi, stąd coraz większa popularność choreoterapii, czyli leczenia tańcem. My sami prowadzimy warsztaty terapii tańcem, które cieszą się bardzo dużym zainteresowaniem. Szkolimy całą grupę pedagogów i instruktorów w tej dziedzinie. Zostaliśmy wręcz zmuszeni do założenia Polskiego Stowarzyszenia Choreoterapii.

 

– Mówi Pani o sobie, że jest człowiekiem szczęśliwym. Nieczęsto zdarza się dzisiaj słyszeć taką deklarację. Co znaczy być szczęśliwym?

 

– Dla mnie znaczy to przede wszystkim, że nadal jestem potrzebna, że to, co robię, postrzegane jest jako coś ważnego. Mam poczucie, że to, czym usiłuję dzielić się z innymi, ma wartość, nie materialną wprawdzie, ale tę inną – ważniejszą. Szczęściem jest wiedzieć o tym. Teraz widzę wyraźnie, jak bardzo zostałam obdarowana – moja praca, ludzie, macierzyństwo. Moja córka, Paulina, też tańczy. Jest zupełnie inna niż ja, ale próbowałam ją tak wychowywać, żeby miała wiarę i nadzieję. Tak też próbuję wychowywać wszystkie „moje dzieci” w teatrze. Mam nadzieję, że oni wszyscy, podobnie jak ja teraz, odnajdą spełnienie w tym, co robią. Szczęściem jest być tym wszystkim i tymi wszystkimi obdarowaną, dlatego teraz głównie dziękuję.

 

Rozmawiała Katarzyna Jabłońska

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin