Basso Adrienne - 3 - Uwiesc aroganta.rtf

(539 KB) Pobierz

Uwieśc aroganta

 

1

 

 

Londyn, początek stycznia 1811

 

Zapadał zmierzch. Nathaniel Bennet, baron Avery i młodszy syn szóstego

księcia Claridge'a, stał przed rodzinnym pałacem w Londynie. Chociaż

z masywnych, mosiężnych kołatek zdjęto już czarne wstęgi, w pogrążonym

w głuchej ciszy domostwie wciąż jeszcze panował żałobny nastrój, jakby

smutek i żal jego mieszkańców udzieliły się murom.

 

Był już spóźniony, ale wciąż tkwił przed wejściem. Czekał w milczeniu,

chcąc się uspokoić i powściągnąć emocje. Kieliszek czegoś mocniejszego

doskonale by mu teraz zrobił. Kilka łyków whisky albo koniaku rozgrzałoby

go, ożywiło i pomogło w jego zamierzeniach. Westchnął głośno, zażenowany

własnymi myślami. Obłoczek pary z jego oddechu uniósł się do góry

w zimnym powietrzu. Przystojny arystokrata wzruszył ramionami i wcisnął

okryte rękawiczkami dłonie w kieszenie ciepłego płaszcza, żeby je rozgrzać.

Wiedział jednak, że to nie z powodu zimna dreszcz przenika go do szpiku kości.

Wizyty z dnia na dzień powinny stawać się coraz łatwiejsze. Tymczasem,

choć codziennie przychodził nieco później i odchodził trochę wcześniej, wcale

tak nie było. Podobno czas leczy rany, ale on wciąż czuł ten sam dojmujący głęboki ból.

Nie mógł się dłużej ociągać. Ze sztucznym, przylepionym do warg uśmiechem

podszedł do wejścia, usiłując nie myśleć o tym, że grecka klasyczna

prostota budowli nieodparcie przypomina mu mauzoleum.

Na jego energiczne kołatanie natychmiast otworzył drzwi szczupły młody lokaj, blondyn o jasnej cerze.

Jego Lordowska Mość nie przyjmuje dziś nikogo. Może zostawi pan kartę?

I wyciągnął ku niemu srebrną tacę na wizytówki w wyczekującym geście.

Nathaniel zmarszczył czoło. Widocznie lokaj był nowy, skoro nie wiedział, kogo powitał w drzwiach.

- Należę do rodziny! Zdjął ciężki płaszcz i wskazał palcem opaskę z krepy

na surducie. Nic trzeba mnie zapowiadać.

-Ale...

Nathaniel niedbałym gestem podał mu okrycie i odwrócił się plecami.

Jego Lordowska Mość jest w salonie nerwowo wyjąkał lokaj, rzucając

się do przodu, żeby palto nie upadło na śliską marmurową posadzkę.

Nie przyszedłem w odwiedziny do Jego Lordowskiej Mości - mruknął pod nosem Nathaniel.

- Ach, to pan, milordzie! - Gospodyni, pani Hutchinson, wybiegła na schody.

Obfity podbródek drgnął jej, kiedy oznajmiła: Panicz już o pana pytał.

Trochę się zezłościł, ale powiedziałam i jemu, i siostrom, że tylko pana patrzeć.

Bardzo im na tych wizytach zależy, a ja wiem, że pan nigdy by nie uchybił takiej powinności.

Nathaniel poczuł wyrzuty sumienia, świadomy, że nie zasłużył na pochwałę.

To jego brat, Robert, zawsze brał sobie do serca obowiązki rodzinne. Nie on.

- Czy dzieci już piły herbatę? - spytał, wchodząc na górę.

Nie, czekały na pana odparła. Ciężki pęk kluczy u pasa zadźwięczał

energicznie, gdy dzielnie usiłowała dotrzymać mu kroku. - Zaraz przyniosę

świeżej. Dzbanek w pokoju dziecinnym pewnie już wystygł.

- Znakomicie. Nathaniel powoli wspiął się na drugie piętro. Bez wahania

minął liczne drzwi w korytarzu. Dobrze znał drogę, przecież wiele razy

szedł tędy w młodości. Nie zwalniał kroku, póki nie stanął przed właściwym

wejściem. Bał się, że jeśli to zrobi, opuści go odwaga. Kiedy nacisnął klamkę,

opanował się jednak i przybrał miły wyraz twarzy. Potem przekroczył

próg. - Dobry wieczór.

Służąca siedząca w rogu zerwała się pospiesznie i dygnęła przed nim.

Robótka, nad którą pilnie pracowała, spadła na podłogę - przyklękła więc,

żeby ją podnieść. Nathaniel chciał jej pomóc, lecz dziewczyna zaczerwieniła

się i tak zaplątała w słowach, że zrezygnował.

Przeniósł powoli wzrok na środek pokoju, gdzie troje małych dzieci siedziało

przy stole, szepcząc coś do siebie po cichu.

Na kominku buzował ogień, przyjemnie ogrzewając pomieszczenie. Rozrzucone

zabawki i pikowane obicia w żywych barwach powinny stwarzać

miłą atmosferę. A mimo to wszystko tu tchnęło sztywnym, oficjalnym nastrojem,

bardziej pasującym do salonu niż pokoju dziecinnego.

-- Cieszę się, że poczekaliście na mnie z herbatą. Jestem wam szczerze wdzięczny.

Nathaniel uśmiechnął się zachęcająco, choć bez wielkich nadziei na reakcję.

I rzeczywiście żadnej nie było. Stłumił westchnienie, odsunął krzesło

i usiadł. Mebelki były wprawdzie przeznaczone dla dzieci, lecz podczas poprzednich

wizyt przekonał się, że mocne drewno wytrzyma jego ciężar. Było

mu niewygodnie siedzieć z kolanami znacznie powyżej blatu, ale zdołał się

jakoś skulić na krzesełku, podkurczając długie nogi. W końcu ojciec dzieci

robił to prawie codziennie, póki nie zmogła go śmiertelna choroba.

- Czy... czy mogę ci nalać herbaty, stryjku? cicho i niepewnie spytała

dziewięcioletnia Phoebe.

Zaskoczony Nathaniel uniósł głowę i z nadzieją spojrzał na swoją bratanicę.

Po raz pierwszy próbowała nawiązać z nim rozmowę! Podczas poprzednich

wizyt była grzeczna, ale prawie się nie odzywała, a jej niepewne wybą¬

kiwane pod nosem odpowiedzi sprawiały mu żywą przykrość.

- Jeśli wy też zechcecie się napić. - Posłał całej trójce zachęcający uśmiech.

Siedmioletnia Jeanne Marie odwzajemniła go przez krótką chwilę. Drobna

dziewczynka z jasnymi jedwabistymi lokami spływającymi na ramiona

miała niebieskie oczy okolone gęstymi rzęsami.

- Czy lady Julienne też może siąść z nami do herbaty?

- Lady Julienne? - zdumiał się Nathaniel.

To jej lalka - wyjaśniła szeptem Phoebe.

Wtedy dostrzegł, że Jeanne Marie tuli do piersi zniszczoną szmacianą lalkę

- zapewne swoją ulubioną zabawkę, bo lady Julienne brakowało jednego

oka i paru paluszków u lewej rączki, a niebieską sukienkę miała brudnawą i obszarpaną.

- Będzie mi bardzo miło. Phoebe, zrób miejsce dla lady Julienne.

Zobaczył, że starsza z dziewczynek odetchnęła z ulgą i ostrożnie postawiła

drugą porcelanową filiżankę przed Jeanne Marie.

- Czy Wasza Miłość zechce przyłączyć się do nas?

Gregory Quincy Reginald Bennet, ósmy książę Claridge, odwrócił się,

złożył szybko ręce i zasłonił nimi buzię. Pucołowaty, rumiany chłopiec był

duży jak na swoje cztery lata. Chociaż między Nathanielem a jego starszym

bratem, Robertem, nikt nie doszukałby się większego podobieństwa,

dziwnym zrządzeniem losu mały Gregory wyglądał jak wierna kopia stryja,

kiedy ten był dzieckiem. Świadczył o tym portret w rodzinnej galerii.

Najwyraźniej malec odziedziczył też władcze, zawzięte usposobienie krewnego i jego upór.

- Nie zachowuj się jak brzdąc, Gregory. - Jeanne Marie szturchnęła brata

w bok. Chłopiec pisnął i potknął się o brzeg dywanu. Nathaniel chwycił go

mocno za ramię, ratując przed upadkiem. Poczuł, że ciało dziecka sztywnieje.

Gregory spojrzał na niego niechętnie.

- Kiedy przyjdzie papa? spytał gniewnie.

Cicho, cicho - upomniała go Phoebe. - Już ci tyle razy powtarzałam, że papa nie może przyjść, bo jest w niebie.

- Razem z mamą- dodała Jeanne Marie.

Rozżalony Gregory, ze złością w oczach, tupnął nogą.

- Nie chcę, żeby on był w niebie! Niech tu przyjdzie! Zaraz! - Usta Jeanne

Marie zaczęły drżeć. - I mama też!

Nathaniel rozglądał się wokół bezradnie. Wybuch żalu, tłumionego od tak

długiego czasu, przyniósłby zapewne dzieciom ulgę, lecz on nie potrafił sprostać tej sytuacji.

W tejże chwili do pokoju wtoczyła się żwawo pani Hutchinson, a za nią

wszedł lokaj, niosąc na tacy dzbanek świeżej herbaty i ciasteczka.

- Boże święty, a to co znowu?! - Zaniepokojona gospodyni uklękła i szeroko

rozpostarła ramiona. Gregory i Jeanne Marie z łkaniem rzucili się jej

w objęcia, a ona przytuliła ich ze współczuciem.

- Przypomnieli sobie o papie i mamie powiedziała spokojnie Phoebe. -

Dlatego płaczą.

- Och, moje biedne niewiniątka! - Pani Hutchinson przygarnęła obydwoje

jeszcze mocniej, a dzieci ukryły główki w jej objęciach, głośno zawodząc.

Nathaniel spojrzał na Phoebe. Przygryzała wargę, a dłonie zacisnęła tak

mocno, że pobielały jej kostki palców. Domyślał się, że pragnie pociechy

równie gorąco, jak brat i siostra, lecz uważa, iż jest zbyt duża, żeby otwarcie dać upust uczuciom.

A przecież czuła taki sam żal. Avery nieznacznie przysunął się do niej z krzesłem

i położył rękę na stole koło jej dłoni. Nie chciał zawstydzać dziewczynki,

otwarcie oferując pocieszenie, choć troska ta była nieco przesadna. Rozpaczliwy

płacz Gregory'ego i Jeanne Marie całkowicie pochłonął uwagę służby.

Strata obydwojga ukochanych rodziców jest czymś strasznym. Dzieci,

chociaż pełne bólu, nie wszystko jeszcze pojmowały z całej grozy i zawiłości tego zdarzenia.

Niepewny uścisk palców wokół nadgarstka przerwał jego posępne rozmyślania.

Phoebe wsunęła drobną, delikatną rączkę w jego dłoń. Nathaniel ujął

ją łagodnie w nadziei, że ten prosty gest podtrzyma na duchu dziewczynkę.

Ona zaś, jakby w odpowiedzi, wzmogła swój uścisk.

- Wasz tata był nie tylko moim bratem, ale i najlepszym przyjacielem powiedział

półgłosem. - Kocham was z całego serca i zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby was chronić.

- Naprawdę? - szepnęła cichutko.

- Zawsze - zapewnił ją solennie.

Phoebe zadrżała, ale nie puściła jego ręki.

- No, no, dosyć już, zaraz otrę wam łzy mówiła pani Hutchinson. - Kucharka

upiekła wasze ulubione podpłomyki i ptysie. Trzeba je zaraz zjeść.

Jeśli zrobicie to później, stracicie ochotę na obiad.

Gospodyni wyjęła z kieszeni czystą lnianą chusteczkę i wytarła buzię Jeanne

Marie. Gregory, nie dbając o pomoc, wysiąkał nos w rękaw, a potem zasiadł

do stołu razem z siostrami i stryjem.

W większości londyńskich domów herbatę podawano po obiedzie. Nathaniel

czułby się nieswojo, wychylając kieliszek trunku przy malcach, dlatego

też rytuał picia tego napoju przesunięto na wcześniejszą porę. W ten sposób

dzieci miały przynajmniej jakieś zajęcie.

Cała trójka w milczeniu zgromadziła się przy stole. Emocje już nieco

opadły, lecz w spojrzeniach dwojga młodszych z rodzeństwa patrzących,

jak Phoebe w skupieniu napełnia porcelanowe filiżanki, wciąż jeszcze tlił się lęk.

Jeśli macie na coś ochotę, wystarczy zadzwonić, a Sanders zaraz to przyniesie

pouczyła je pani Hutchinson, uśmiechając się szeroko na odchodnym.

Avery, pozostawiony sam na sam z dziećmi, musiał jakoś nawiązać z nimi

rozmowę. Lady Julienne posłużyła mu za znakomity pretekst. Mógł kierować

do niej pytania, nie oczekując żadnej odpowiedzi, a cała trójka uznała

to za świetną zabawę i szybko dała się w nią wciągnąć.

Nathaniel z niewyraźnym uśmiechem pociągnął parę łyków słabej, letniej

herbaty, po czym uznał, że gdyby koledzy z klubu słyszeli jego konwersację

ze zniszczoną szmacianą lalką i trojgiem dzieci w pokoju dziecinnym, wydałby

się im pomyleńcem. Jeśli jednak te błazeństwa mogły choć na chwilę

złagodzić ból malców, to warte były takiej ceny.

Musiał się już pożegnać. Zabolało go w krzyżu, kiedy wstał od stołu, ale

nie okazał tego. W pokoju zapadła nagle trwożliwa cisza. Nathaniel nachylił

się i pocałował Phoebe oraz Jeanne Marie w czubek głowy, a potem obrócił się ku Gregory'emu.

Całus nie wydał mu się stosownym pożegnaniem z czupurnym bratankiem,

lecz Nathaniel czuł, że nie może odejść, nie okazując chłopcu w jakiś

sposób serdeczności. Zmierzwił mu więc lekko czuprynę i wziął go pod brodą.

Gregory przyjął to z zadowoleniem.

Nathaniel wyprostował się i z ulgą opuścił pokój dziecinny. Zamknął drzwi

i przez długą chwilę stał, patrząc bezmyślnie w głąb korytarza. Ruszył, rozcierając

obolały kark. Dwie godziny spędzone z dziećmi okazały się wyczerpujące

niczym dziesięć rund w salonie bokserskim.

Choć tęsknił za świeżym powietrzem i mocną whisky, wiedział, że to nie

koniec jego rodzinnych obowiązków. Musiał jeszcze porozmawiać z guwernantką,

panną Reynolds. Dziwne mu się zresztą wydało, że nie zastał jej tym

razem w pokoju dziecinnym. Może miała akurat wychodne?

Gdy jednak zapytał panią Hutchinson o guwernantkę, ta klasnęła w dłonie i pokręciła głową.

- O, to pan nie wie? Dwa dni temu wyjechała.

Nathaniel był zaskoczony.

- Nie wiedziałem. Zdawało mi się, że dzieci są z nią bardzo zżyte. Czy nie przygnębiło ich jej odejście?

- Jeszcze jak! - przytaknęła energicznie. - Na szczęście dbają o nie niańki.

Ale tak gwałtowna zmiana nie wyjdzie im na dobre po tym, co wycierpiały.

Świata poza nią nie widziały, a ona umiała się z nimi obchodzić. Aż się

serce ściska, tylu osób im już zabrakło. Toż dopiero przed miesiącem straciły

tatę i mamę.

- Czy pannę Reynolds zwolnił mój stryj?

A jakże, lord Bridwell mnóstwo pozmieniał, odkąd tu jest. Gospodyni

parsknęła, po czym dodała: - I nie zawsze na dobre, o nie! - Zmieszała się,

jakby dopiero teraz spostrzegła, z kim rozmawia. Proszą mi wybaczyć

moją śmiałość. Nie chciałam uchybić Jego Lordowskiej Mości.

- Rozumiem, rozumiem. - Nathaniel zacisnął zęby. - Ale jak to się właściwie stało?

- Nie chciałabym rozsiewać plotek, ale lordowi chyba nie w smak było, że

panna Reynolds tak się upomina o potrzeby dzieci. Ponoć pokłócili się o wynagrodzenie,

ale nie daję temu wiary. Pani Hutchinson się skrzywiła.

Doszły mnie słuchy, że rozsierdził się, iż za dużo wydała na sukienki dla

dziewczynek, buciki dla chłopca, pomoce szkolne i węgiel do pokoju dziecinnego.

Wszyscy byliśmy zaskoczeni, kiedy ją zwolnił bez uprzedzenia.

Nie dał biedactwu referencji. Mam nadzieję, że znajdzie sobie jakieś inne

miejsce, bo ona, wie pan, musi pomagać chorej matce.

Nathaniel sposępniał. Trzy dni po pogrzebie Roberta i Bernadette lord

Bridwell przybył do Londynu i rozgościł się w rodzinnym pałacu. Była to

z jego strony zaskakująca śmiałość, nawet jak na najstarszego krewnego

w linii męskiej, ale Nathaniel był wówczas zbyt zbolały, żeby się tym przejąć.

Sądził, że kiedy testament Roberta zostanie otwarty i uprawomocni się,

właśnie jemu przypadnie w udziale odpowiedzialność finansowa za rodowy

majątek oraz opieka nad dziećmi. Uporządkowanie spuścizny po bracie okazało

się jednak niełatwą sprawą. Nathaniel znużył się nią szybko i zlecił

rozstrzygnięcie doradcom prawnym.

Teraz już wiedział, że jego wcześniejsza niefrasobliwość wpędziła go w kłopoty.

Lord Bridwell najwyraźniej nie miał zamiaru opuścić domu, a takie posunięcia,

jak wymówienie pracy guwernantce, świadczyły, że poczuł się pewnie

w swojej nowej roli i robił wszystko, by inni mu się podporządkowali.

Nathaniel miał nadzieję, że tego wieczoru zdoła uniknąć spotkania ze stryjem,

ale wiedział już, że mu się to nie uda. Starszy pan musiał się dowiedzieć,

że Nathaniela żywo obchodzi los dzieci Roberta i że chce się nimi zaopiekować.

Gdzie mogę go zastać?

Pani Hutchinson zastanawiała się przez chwilę.

- O tej porze nigdy nie wychodzi z domu. Sanders zaniósł mu nową karafkę

whisky do gabinetu. Lord chyba tam właśnie sobie popija.

Pójdę więc i rozmówią się z nim.

Myślałam... znaczy się... miałam nadzieją, że to pan, a nie lord Brid

well będzie opiekunem dzieci. -- Gospodyni spojrzała na niego pytająco.

Nathaniel poczerwieniał na jej słowa. Przyrzekł umierającemu bratu, że się nimi zajmie.

Nie doszedłem jeszcze ze stryjem do porozumienia, ale stanowczo chcę

rozstrzygnąć tę kwestię.

Ja tam wiem tylko tyle, że te trzy niebożątka pana potrzebują i już. Z każdym

dniem coraz bardziej to widać - oświadczyła życzliwie. - Panu chodzi o ich dobro, milordzie.

I miała rację. Byłby dla nich o wiele lepszym opiekunem niż stryj. Wciąż

martwił się tym, że dzieci zbyt wiele przeszły.

Przeszedł przez hol, nie zatrzymując się przed czerwonym salonem, wyzłoconą

bawialnią ani nawet przed wyłożoną boazerią biblioteką. Uważał co

prawda za bzdurą, że musi zapowiadać wizytą we własnym domu, który znał

od dzieciństwa, lecz posłusznie oznajmił lokajowi swoje nazwisko, nim wszedł do gabinetu.

Lord Bridwell siedział rozparty w skórzanym fotelu przed kominkiem.

Głowę wsparł na dłoni, a łokieć na oparciu fotela. W drugiej ręce trzymał na

wpół opróżniony kieliszek whisky i żarzące się cygaro.

 

Nie pozdrowił Nathaniela, który zignorował tę oznakę lekceważenia, i siadł

w fotelu naprzeciw stryja. Był czujny. Niewiele wiedział o najstarszym bracie

ojca, a to, czego się domyślił w ciągu kilku ostatnich tygodni, stanowczo

czyniło naturę tego człowieka jeszcze bardziej zagadkową. I niebezpieczną.

 

Wiedział, że lord Bridwell był kiedyś żonaty, ale pozostał bezdzietny

i wcześnie owdowiał. Lubił wyścigi konne, uchodził za dobrego gracza w karty

i miał opinię dżentelmena. Choć zbliżał się do sześćdziesiątki, postawna

sylwetka i szpakowate włosy nadawały mu wygląd dystyngowanego świa¬ towca.

- Dobry wieczór, stryju. Nathaniel przerwał milczenie, zasiadłszy w fotelu.

- Avery? - Lord Bridwell spojrzał na niego z niechęcią. Co cię dziś sprowadza?

- Przyszedłem odwiedzić dzieci. Jak zresztą każdego wieczoru.

- Na kredensie są czyste kieliszki. I whisky. Nalej sobie. Od czasu do czasu

pijasz chyba coś mocniejszego, prawda? mruknął lord Bridwell, krzywiąc się przy tym.

Dziękuję. — Choć propozycja była bardzo kusząca, Nathaniel nie chciał

dać stryjowi satysfakcji. Przyszedłem pomówić o pannie Reynolds.

- O pannie Reynolds, tej przeklętej guwernantce? Lord Bridwell zaciągnął

się cygarem i wydmuchnął obłoczek smrodliwego dymu w stronę bratanka.

- Nie pracowała jak należy. Wyrzuciłem ją parę dni temu.

Nathaniel uniósł brwi.

- Moim zdaniem znakomicie wypełniała swoje obowiązki. Poza tym dzieci bardzo się do niej przywiązały.

A ja uznałem, że jest nieokrzesana i niegodna zaufania. - Krewny przymknął

na chwilę oczy i z irytacją ścisnął palcami grzbiet nosa. Cały dom łatwiej prowadzić bez niej.

- Skoro troska o dzieci zbytnio ci ciąży, stryju, chętnie zdejmę z ciebie to

brzemię. - Nathaniel udawał obojętność.

Lord Bridwell wsparł ponownie ramię na fotelu. W jego wzroku widniało

zawoalowane ostrzeżenie.

- Chyba ustaliliśmy to raz na zawsze, Avery. Nie masz prawa do legalnej opieki nad nimi.

- Mój brat...

- Ani trochę nie dbam o to, co ci rzekomo mówił na łożu śmierci! Mężczyzna

rzucił cygaro do kominka. - Umierał, był nieprzytomny, bredził w gorączce!

Nie można brać dosłownie majaczeń człowieka konającego na tę

straszną chorobę. Jestem jego najstarszym krewnym w linii męskiej. To ja

powinienem dbać o dobro rodziny.

Nathaniel ledwie panował nad sobą. Jak stryj śmiał mówić o jego bracie

w taki zimny, nieczuły sposób!

Ja także mam obowiązki wobec rodziny i czuję się za nią odpowiedzialny.

Robert chciał, żebym zajął się jego dziećmi.

- W takim razie powinien był wspomnieć o tym w swej ostatniej woli.

I zrobił tak! Nathaniel wiedział, że wezwano prawnika i że brat dokonał

zmian w testamencie, zwłaszcza co do opieki nad dziećmi, ale dokument gdzieś się zapodział.

Jesteśmy rozsądnymi ludźmi, stryju, i na pewno razem znajdziemy jakieś zadowalające rozwiązanie.

Nie musisz przede mną udawać szlachetnego, bezinteresownego dżentelmena.

- Lord Bridwell nachylił się ku niemu i zniżył głos do konspiracyjnego

szeptu. - Pamiętaj, że ja też jestem młodszym synem. Dobrze wiem, co

to znaczy mieć tylko drugorzędny tytuł, żadnych widoków na fortunę, żałosną

pozycję i mizerną pensję. Mam zamiar hojnie rozporządzać pieniędzmi,

które mi powierzono, i podwoić twoje dochody, ale tylko pod warunkiem, że

przestaniesz wsadzać nos w nie swoje sprawy.

Majątek pójdzie w powiernictwo aż do pełnoletności Gregory'ego zaprotestował energicznie Nathaniel.

Jak najbardziej. - Lord pociągnął tęgi łyk whisky. - O pieniądzach i inwestycjach

decydować będzie ten, do kogo należy opieka nad potomstwem.

Nie chcę pieniędzy, stryju - żachnął się Nathaniel. - Mnie obchodzi tylko opieka nad dziećmi.

Lord Bridwell spojrzał na niego ze zdumieniem.

- No dobrze, możesz sobie wziąć dziewczęta, skoro masz ochotę bawić

się w błędnego rycerza. - Wysączył resztkę whisky i spojrzał chytrze na

bratanka ponad brzegiem kieliszka. - Ale chłopca nie dam. Zostanie ze mną.

Nathaniel nagle poczuł przypływ zwątpienia. To z pewnością najhojniejsza

ze stryjowskich ofert. Przez chwilę był skłonny ją przyjąć, ale nie mógł

się zdob...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin