Baryłeczka.doc

(195 KB) Pobierz
Guy De Maupassant

Guy De Maupassant

BARYŁECZKA

 

Przez kilka dni z rzędu strzępy rozbitej armii szły przez miasto. Nie było to już wojsko, lecz luźne bandy. Żołnierze różnych pułków, o twarzach pokrytych niechlujnym zarostem, w podartych mundurach, bez sztandarów, posuwali się chwiejnym krokiem przed siebie. Zgnębieni, wycieńczeni, niezdolni do żadnej myśli ani decyzji, maszerowali siłą przyzwyczajenia i gdziekolwiek się zatrzymywali, padali ze zmęczenia. Wśród nich najwięcej widziało się rezerwistów, ludzi usposobionych pokojowo, spokojnych rentierów, uginających się pod ciężarem karabinu. Byli tam młodzi chłopcy z Gwardii Ruchomej, czujni, łatwo ulegający panice i entuzjazmowi, w każdej chwili gotowi zarówno do ataku jak i do ucieczki; kadrowi żołnierze w czerwonych portkach, rozbitki dywizji przetrzebionej w jakiejś warnej bitwie: ciemno ubrani artylerzyści, maszerujący obok żołnierzy z różnych formacyj piechoty; czasem połyskiwał wśród nich błyszczący hełm ciężkostopowego dragona, który z trudem nadążał za lżejszym krokiem liniowych piechurów. Za nimi ciągnęły podobne do band zbójeckich legiony wolnych strzelców o bohaterskich nazwach „Mścicieli Klęski", „Obywateli Mogiły", „Towarzyszy Śmierci".

Ich przywódcy, ongi kupcy bławatni lub zbożowi, dawni handlarze łojem lub mydłem, wojownicy z przypadku, mianowani oficerami za dukaty czy długie wąsy, szli obciążeni rynsztunkiem wojennym, ubrani we flanelę i galony. Mówili donośnym głosem i dyskutowali o planach kampanii, przeświadczeni, że jedynie oni podtrzymują konającą Francję swym fanfarońskim ramieniem. Mimo to lękali się własnych żołnierzy, ludzi prostych, lecz odważnych do zuchwalstwa, rabusiów i rozpustników.

Mówiono, że Prusacy wkroczą niebawem do Rouen.

Gwardia Narodowa, która od czasu do czasu zapuszczała się na ostrożne zwiady do pobliskich lasów, strzelała czasem do własnych posterunków i za lada poruszeniem się królika w krzakach szykowała się do walki, powróciła już do swych ognisk domowych. Jej broń, mundury, cały morderczy ekwipunek, budzący niegdyś postrach w promieniu trzech mil dokoła, znikł nagle z horyzontu.

Ostatni żołnierze francuscy przeprawili się właśnie przez Sekwanę, podążając przez Saint-Sever i Bourg-Achard do Pont-Audemer. Z tyłu za wszystkimi generał, zrozpaczony tym, że z tymi strzępami wojsk nie może niczego dokonać, sam oszołomiony klęską narodu, tak nawykłego do zwycięstw, a mimo legendarnego męstwa pobitego na głowę, wlókł się piechotą w towarzystwie dwóch adiutantów.

Wreszcie głęboka cisza, milczące, pełne lęku oczekiwanie zawisło nad miastem. Brzuchaci, zniewieściali w handlu mieszczanie z niepokojem oczekiwali zwycięzców, drżąc ze strachu, by ich rożny do pieczeni i kuchenne noże nie zostały uznane przez Niemców za broń.

Życie jak gdyby zamarło. Sklepy były pozamykane, ulica oniemiała. Od czasu do czasu któryś z mieszkańców, onieśmielony tą ciszą, szybko przemykał się pod murami.

Z trwogi oczekiwania rodziło się zwolna życzenie, by wróg wreszcie już nadszedł.

Po południu, nazajutrz po odejściu wojsk francuskich, nie wiadomo skąd wypadło kilku ułanów, którzy szybko przegalopowali przez miasto. Nieco później czarna masa wojsk spłynęła ze stoków Św. Katarzyny, a dwa inne strumienie najeźdźców ukazały się na drogach wiodących od Darnetal i Boisguillaume. Przednie straże trzech korpusów przybyły jednocześnie i połączyły się na Placu Ratuszowym. Przez wszystkie sąsiednie ulice napływała armia niemiecka rozwijając swe bataliony, bruk głucho jęczał pod ich twardym, rytmicznym krokiem.

Rozkazy wydawane obcym, chrapliwym głosem rozlegały się wśród domów, które zdawały się martwe i opuszczone, podczas gdy spoza zamkniętych okiennic oczy Francuzów śledziły poruszenia zwycięzców, panów miasta, losów i życia ludzkiego na mocy „prawa wojny". Mieszkańcy w swych zaciemnionych pokojach szaleli z przerażenia, jakiemu ulega człowiek podczas klęsk żywiołowych czy trzęsienia ziemi, wobec których wszelka siła i rozum są bezradne. Podobny nastrój rodzi się zawsze wówczas, gdy zwykły porządek rzeczy zostaje obalony, gdy znika poczucie bezpieczeństwa, a wszystko, co było chronione przez prawo ludzkie czy też prawo przyrody, wydane jest na pastwę dzikiej, nieświadomej przemocy. Trzęsienie ziemi miażdżące pod walącymi się domami całą ludność, powódź unosząca trupy ludzi i bydła i belki wyrwane z dachów czy zwycięska armia, mordująca tych, którzy się jeszcze bronią, biorąca jeńców, rabująca prawem silniejszego i chwaląca Boga przy huku strzałów armatnich, wszystkie te straszliwe plagi niszczą wiarę w sprawiedliwość wieczystą i podkopują wpajane w nas zaufanie do opieki niebios i ludzkiego rozumu,

Do każdych drzwi pukały drobne grupki żołnierzy i znikały w głębi domów. Po inwazji następowała okupacja. Dla zwyciężonych powstawał obowiązek świadczenia grzeczności zwycięzcom.

Po pewnym czasie, kiedy ludzie ochłonęli z pierwszego przerażenia, powrócił na nowo spokój. W wielu rodzinach oficer pruski jadał przy wspólnym stole. Zdarzało się niekiedy, że był to człowiek dobrze wychowany, który przez grzeczność ubolewał nad klęską Francji i mówił, jak niechętnie bierze udział w tej wojnie. Wyrażano mu wdzięczność za to uczucie, gdyż mogło się okazać, że dziś czy jutro potrzebna będzie jego opieka. Kto mu dogadzał, ten zyskiwał to, że mniej ludzi wyznaczą mu na kwaterę. Zresztą, po co narażać się komuś, od kogo jest się w zupełności zależnym? Byłoby to już nie dowodem odwagi, lecz zuchwalstwem.

Zaś zuchwałość przestała już cechować mieszczan z Rouen, jak to bywało niegdyś, za czasów bohaterskich walk, którymi wsławiło się miasto. Wreszcie, mówiono sobie, a wypływało to ze znanej francuskiej uprzejmości, że wolno być grzecznym we własnym domu, byle tylko w miejscu publicznym nie spoufalać się z obcym żołnierzem. Poza domem znajomość kończyła się, ale w domu rozmawiano z nim chętnie i Niemiec z każdym wieczorem coraz dłużej grzał się przy wspólnym ognisku rodzinnym.

Miasto powoli przybierało swój dawny wygląd. Francuzi jeszcze nie opuszczali mieszkań, ale ulice roiły się od pruskich żołnierzy. Zresztą oficerowie błękitnych huzarów, wlokący arogancko po bruku swoje długie szable, nie zdawali się żywić względem zwykłych obywateli o wiele większej pogardy niż francuscy oficerowie szaserów, którzy w zeszłym roku siadywali w tych samych kawiarniach.

A jednak było coś w powietrzu, coś nieokreślonego i subtelnego, jakaś obca a nieznośna atmosfera, niby szerząca się wokoło woń inwazji. Napełniała ona mieszkania i miejsca publiczne, zmieniała smak potraw i wywoływała wrażenie, że jest się w podróży, gdzieś bardzo daleko, wśród groźnych barbarzyńskich szczepów.

Zwycięzcy żądali pieniędzy, dużo pieniędzy. Mieszkańcy stale płacili, zresztą byli bogaci. Jednak kupiec normandzki, im jest bogatszy, tym bardziej boleje nad uszczerbkiem mienia, nad każdą jego cząstką przechodzącą w obce ręce. Tymczasem o dwie czy trzy mile za miastem, idąc z biegiem rzeki w kierunku Croisset, Dieppedale czy Biessart, marynarze lub rybacy wyławiali często z wody opuchłego trupa niemieckiego w mundurze, zakłutego nożem lub zabitego uderzeniem sabota, z głową zmiażdżoną kamieniem albo strąconego do wody z wysokości mostu. Rzeka kryła w swych głębiach owe zemsty tajemne, dzikie i sprawiedliwe, nieujawnione czyny bohaterskie, podstępne napaści, groźniejsze niż walki w biały dzień i pozbawione rozgłosu sławy.

Bowiem nienawiść do wroga potrafi zawsze uzbroić kilku śmiałków, gotowych umrzeć dla idei.

Wreszcie, skoro najeźdźcy poza narzuceniem miastu swej niezłomnej dyscypliny, nie popełnili żadnej z tych okropności, jakie im przypisywano podczas ich triumfalnego pochodu, ludzie zaczynali się ośmielać, a tęsknota za handlem zrodziła się na nowo w sercach miejscowych kupców. Wielu z nich łączyły poważne interesy z Hawrem, zajętym jeszcze przez wojska francuskie, usiłowali, więc, dostać się do tego portu, udając się drogą lądową do Dieppe i tam wsiadając na statek.

Paru takich kupców korzystając z wpływów oficerów niemieckich, z którymi się byli poznali, uzyskali od głównodowodzącego generała pozwolenie na wyjazd z miasta.

Wynajęto więc wielki, czterokonny dyliżans, a gdy dziesięć osób zamówiło miejsca u woźnicy, postanowiono wyruszyć w drogę we wtorek przed świtem, żeby uniknąć zbiegowiska.

Już od pewnego czasu ziemia była skuta mrozem; w poniedziałek koło trzeciej wielkie, czarne chmury nadciągnęły ód północy i przyniosły ze sobą śnieg, który bez przerwy padał cały wieczór i przez całą noc.

O pół do piątej rano podróżni zebrali się na dziedzińcu Hotelu Normandzkiego, gdzie mieli wsiąść do pojazdu.

Byli jeszcze bardzo zaspani i drżeli z zimna pod swymi okryciami. Trudno było się rozeznać w mroku, a nagromadzenie zimowych płaszczów nadawało wszystkim wygląd opasłych księży, ubranych w długie sutanny. Mimo to dwaj mężczyźni poznali się, zbliżył się do nich trzeci i zawiązała się rozmowa.

— Zabieram ze sobą żonę — powiedział jeden z nich. — Ja również. — I ja.

Pierwszy dodał:

— Nie wrócimy już do Rouen, a jeśli Prusacy podejdą do Hawru, przedostaniemy się do Anglii.

Wszyscy mieli podobne zamiary, gdyż mieli podobne usposobienia. Tymczasem koni jeszcze jakoś nie zaprzęgano. Mała latarenka w rękach stajennego migotała niekiedy w ciemnych drzwiach, by za chwilę zniknąć w innych. Z głębi budynku dochodził tupot kopyt końskich, tłumiony warstwą nawozu, i głos męski przemawiający do nich lub miotający przekleństwa. Lekki brzęk dzwonków świadczył, że zakładano uprząż; brzęk ten wkrótce zmienił się w głośny i trwały dźwięk, wyraźny i stały, regulowany przez poruszenia koni, niekiedy ustawał, potem nagle przy silniejszym wstrząśnieniu wzrastał, czemu towarzyszył głuchy odgłos podkutego kopyta, uderzającego o ziemię.

Nagle drzwi zamknęły się. Wszystko ucichło.

Przemarznięci obywatele umilkli. Stali sztywni i nieruchomi.

Nieprzerwana zasłona białych płatków migotała nieustannie, opadając ku ziemi, zacierała wszelkie kształty, prószyła na dookolne przedmioty lodowym puchem. W ogromnej ciszy milczącego, uśpionego pod śniegiem miasta słychać było tylko ten nieuchwytny, trudny do określenia szelest prószącego śniegu, raczej wrażenie szelestu niż szelest, wirowanie leciuchnych atomów, które zdawały się wypełniać przestrzeń i pokrywać świat cały.

Znów ukazał się człowiek z latarką prowadzący na lince smutnego, stąpającego niechętnie konia. Postawił go przy dyszlu, przymocował popręgi i długo krzątał się przy założeniu uprzęży, gdyż manipulował tylko jedną ręką, w drugiej trzymając latarkę. Gdy szedł już po drugiego konia, zauważył stojących nieruchomo i ubielonych śniegiem podróżnych i zapytał:

— Dlaczego u licha nie siadacie państwo do powozu? Będziecie tam przynajmniej pod dachem.

Widocznie nie przyszło im to na myśl, toteż pośpieszyli do środka. Trzej mężczyźni usadowili swoje żony w głębi, potem wsiedli sami. Wślad za nimi inne niewyraźne, opatulone postacie zajęły miejsca, nie zamieniwszy słowa.

Podłoga wozu wysłana była słomą, w którą powsuwano stopy. Trzy damy w głębi, które zabrały ze sobą małe, mosiężne grzałki, napełnione chemicznym węglem, zapaliły je zaraz; przez chwilę wyliczały szeptem zalety tych przyrządów i powtarzały sobie wzajem rzeczy znane wszystkim od dawna.

Nareszcie, gdy już zaprzężono do dyliżansu sześć koni zamiast czterech, ze względu na ciężką drogę, ktoś z zewnątrz zapytał:

— Czy wszyscy już wsiedli?

Ktoś z głębi wozu odpowiedział: „Tak" i konie ruszyły z miejsca.

Powóz posuwał się wolniutko, krok za krokiem. Koła grzęzły w śniegu; pudło głucho trzeszczało, konie ślizgały się, parskały i buchały parą, a ogromny bat woźnicy strzelał bez ustanku, wirował na wszystkie strony, zwijał się i rozwijał jak cienki wąż, smagając od czasu do czasu krągły zad koński, który wtedy prężył się do gwałtowniejszego wysiłku.

Tymczasem niepostrzeżenie zaczynało świtać. Leciutkie płatki, które jeden z podróżnych, roueńczyk czystej krwi, przyrównał do bawełnianego deszczu, przestały wirować. Mętne światło, przesiane przez ciężkie, ciemne chmury, potęgowało olśniewającą białość krajobrazu, z którego wyłaniał się to szereg wielkich, pokrytych szronem drzew, to chata w białym kapturze śniegu.

W powozie przyglądano się sobie ciekawie w tym sinym brzasku dnia.

W głębi na najlepszych miejscach drzemali naprzeciw siebie pani i pan Loiseau, właściciele hurtowego składu win przy ulicy Grand-Pont.

Dawny subiekt zrujnowanego szefa, Loiseau odkupił od niego firmę i zrobił na niej majątek. Sprzedawał drobnym, wiejskim detalistom bardzo kiepskie wina po bardzo niskiej cenie i wśród znajomych i przyjaciół uchodził za szczwanego lisa, prawdziwego normandczyka, chytrego a zarazem jowialnego. Jego sława starego spryciarza była tak ustalona, że pewnego wieczoru, w prefekturze, pan Tournel, znany żartowniś i autor piosenek, człowiek złośliwy i dowcipny, lokalna znakomitość, zaproponował znudzonym paniom zagrać partyjkę „Loiseau vole". Dowcip ten natychmiast obleciał salony prefektury, stamtąd przedostał się do miasta, wywołując przez miesiąc śmiech w całej okolicy.

Prócz tego Loiseau słynął ze swych „kawałów" i lepszych lub gorszych dowcipów. Toteż każdy, mówiąc o nim, dodawał natychmiast:

— Ten Loiseau jest wprost nieoceniony!

Był niewielkiego wzrostu, nad jego wzdętym niby balon brzuchem czerniała twarz w okolu siwiejących faworytów.

Jego żona, wysoka, tęga, rezolutna, odznaczająca się donośnym głosem i szybką decyzją, była wcieleniem porządku i rachunkowości tego domu handlowego, którego duszą była wesoła ruchliwość męża.

Obok nich usadowił się z godnością, gdyż należał do klasy wyższej, Pan Carré-Lamadon, człowiek poważny, kupiec bławatny, właściciel trzech przędzalni, kawaler Legii Honorowej i członek Rady Departamentu. Przez cały okres Cesarstwa był przywódcą łagodnej opozycji jedynie dlatego, by za wyższą cenę sprzedać przystąpienie do sprawy, którą zwalczał, jak sam się wyrażał, wytworną bronią. Pani Carré Lamadon, osoba znacznie młodsza od męża, była pociechą oficerów z dobrych rodzin, przydzielonych do garnizonu w Rouen.

Siedziała naprzeciw męża, drobna, milutka, ładniutka, otulona w futra, i rozglądała się smutno po nędznym wnętrzu pojazdu.

Jej sąsiedzi, hrabiostwo Hubertowie de Breville, nosili jedno z najstarszych i najszlachetniejszych nazwisk Normandii. Hrabia, stary szlachcic o wspaniałej postawie, za pomocą sztuczek toaletowych, starał się podkreślić swoje przyrodzone podobieństwo do króla Henryka IV, który, według zaszczytnej dla rodziny legendy, był sprawcą ciąży pewnej damy z rodu Breviile'ów, za co mąż jej został hrabią i gubernatorem prowincji.

Hrabia Hubert, kolegujący z panem Carré-Lamadon w Radzie Departamentu, reprezentował w tej dzielnicy partię orleanistów. Historia jego mariażu z córką drobnego armatora z Nantes była okryta mrokiem tajemnicy. Mimo to, ponieważ hrabina miała maniery wielkiej damy, umiała urządzać przyjęcia jak nikt w okolicy, a nawet niegdyś była jakoby adorowana przez jednego z synów Ludwika Filipa, przeto cała miejscowa szlachta składała jej hołdy; jej salon był pierwszy w okolicy i jedyny, w którym zachowała się jeszcze stara francuska galanteria i do którego dostęp nie był łatwy.

Majątek de Breville'ów, cały w nieruchomościach, przynosił, jak mówiono, pięćset tysięcy rocznego dochodu.

Tych sześć osób zajmowało głąb dyliżansu, byli to przedstawiciele klasy zamożnej, statecznej i silnej, ludzie uczciwi i ustosunkowani, religijni i posiadający zasady.

Dziwnym przypadkiem wszystkie kobiety znalazły się na jednej ławce. Obok hrabiny siedziały jeszcze dwie zakonnice, przesuwające w palcach paciorki długich różańców i mamroczące Ojcze nasz i Zdrowaśki. Jedna z nich była stara i tak zeszpecona przez ospę, jak gdyby cały ładunek śrutu ugodził ją prosto w twarz. Druga, bardzo wątła, miała ładną, o chorowitym wyglądzie główkę nad suchotniczą piersią; pożeraną przez namiętną wiarę, jaka rodzi świętych i wizjonerów.

Naprzeciw zakonnic siedzieli mężczyzna i kobieta, na których skupiały się spojrzenia wszystkich obecnych.

Mężczyzna, powszechnie znany demokrata Cornudet, był postrachem wszystkich „porządnych" ludzi. Od dwudziestu lat maczał swoją wielką, ryżą brodę w kuflach wszystkich demokratycznych kawiarni.

Przejadł z braćmi i przyjaciółmi dosyć znaczną fortunę, odziedziczoną po ojcu, byłym cukierniku, i z niecierpliwością czekał na przywrócenie Republiki, by wreszcie otrzymać stanowisko, na które dobrze zasłużył przez wypicie tylu demokratycznych trunków. Czwartego września, pewnie na skutek jakiegoś żartu, nabrał przekonania, że został mianowany prefektem, ale kiedy chciał objąć urzędowanie, woźni biurowi, jedyni wówczas panowie terenu, nie chcieli go uznać, co go zmusiło do odwrotu. Skądinąd niezły chłop, nieszkodliwy i usłużny, z niezrównaną gorliwością zabrał się do zorganizowania obrony. Kazał kopać doły na polach, wycinać młode drzewa z okolicznych lasów, urządzać pułapki na wszystkich drogach, lecz za zbliżeniem się nieprzyjaciela, zadowolony z tych przygotowań, cofnął się przezornie do miasta. Uważał, że obecnie przyda się bardziej w Hawrze, gdzie podobne zarządzenia wydawały mu się nieodzowne.

Kobieta, jedna z tak zwanych kobiet lekkich obyczajów, była znana ze swej przedwczesnej tuszy, co zjednało jej przezwisko Baryłeczki. Mała, okrągła, tłuściutka, o pulchnych paluszkach z dołeczkami, podobnych do wiązki kiełbasek, miała skórę połyskliwą i jędrną i bujne piersi wystające pod suknią; mimo to była apetyczna i pociągająca i taka świeża, że było przyjemnie na nią patrzeć. Jej twarz była różowa jak jabłko lub pączek piwonii, który lada chwila się rozwinie. Z twarzy tej spoglądało dwoje wspaniałych oczu, ocienionych długimi, gęstymi rzęsami, rzucającymi cień na policzki. W dodatku miała śliczne usta, wąskie, wilgotne, rozchylone jakby do pocałunku, w których błyszczały drobne, lśniące białością ząbki.

Ponadto mówiono o niej, że posiada mnóstwo innych nieocenionych zalet.

Ledwie ją poznano, wśród uczciwych kobiet wszczęły się szepty, a słowa „prostytutka" i „publiczna hańba" rozlegały się tak głośno, że podniosła głowę. Powiodła wtedy po sąsiadach spojrzeniem tak dumnym i wyzywającym, że wszyscy spuścili oczy, z wyjątkiem Loiseau, który przypatrywał się jej z rozbawioną miną.

Wkrótce jednak nawiązała się znów rozmowa między trzema paniami, które obecność tej dziewczyny zbliżyła do siebie w sposób nieledwie serdeczny. Zdawało im się, że wobec tej sprzedajnej dziewczyny powinny utworzyć niejako związek godnych małżonek, gdyż miłość legalna traktuje zawsze z wysoka swoją wolną siostrzycę.

Trzej mężczyźni, w których obecność Cornudeta zbudziła instynkt zachowawczej solidarności, zaczęli rozmawiać o sprawach pieniężnych owym wzgardliwym tonem, jaki przybiera się wobec ludzi ubogich. Hrabia Hubert wyliczał szkody wyrządzone mu przez Prusaków, straty poniesione przez zrabowanie mu bydła i zniszczenie zbiorów i zapewniał z miną dziesięciokrotnego milionera, że spustoszenia te będzie odczuwał nie dłużej jak przez jeden rok. Pan Carré-Lamadon, mocno poszkodowany jako przemysłowiec, był na tyle przezorny, że przesłał sześćset tysięcy franków do Anglii, którą to sumkę rezerwował sobie na wszelki wypadek. Co się tyczy Loiseau, to zdążył sprzedać intendenturze francuskiej wszystkie pośledniejsze wina, jakie miał w piwnicach, wobec czego rząd był mu winien ogromną sumę, którą spodziewał się podjąć w Hawrze.

Wszyscy trzej rzucali sobie wzajem szybkie, przyjazne spojrzenia. Mimo że każdy z nich był człowiekiem innej kondycji, wszystkich jednoczył pieniądz, wszyscy czuli się członkami wielkiego bractwa posiadaczy, którym wystarczy włożyć rękę do kieszeni, aby zabrzęczeć złotem.

Powóz posuwał się tak wolno, że do dziesiątej rano przebył zaledwie cztery mile drogi. Mężczyźni trzy razy wysiadali i szli pod górę pieszo. Podróżni zaczęli się niepokoić, gdyż mieli zjeść śniadanie w Tôtes, a teraz obawiali się, że nie dotrą tam przed nocą. Każdy rozglądał się, czy nie dojrzy po drodze jakiej karczmy, gdy nagle dyliżans utknął w zaspie śnieżnej i minęły dwie godziny, zanim go zdołano wydobyć.

Apetyt wzrastał, humory posępniały, a tu nie widać było po drodze żadnego szynku ani winiarni, gdyż zbliżanie się Prusaków i przemarsz zgłodniałych wojsk francuskich wypłoszył wszystkich przedsiębiorców. Panowie rozbiegli się po żywność do przydrożnych zagród wiejskich, lecz nie znaleźli tam nawet chleba, gdyż nieufni wieśniacy chowali zapasy w obawie przed rabunkiem ze strony żołnierzy, którzy, nie mając co włożyć do gęby, zabierali przemocą cokolwiek im wpadło pod rękę. Około pierwszej po południu Loiseau oświadczył, że ma wielką dziurę w żołądku. Wszyscy inni już od dawna odczuwali to samo i gwałtownie wzrastająca potrzeba jedzenia uciszyła rozmowy.

Od czasu do czasu ktoś poziewał; natychmiast ktoś inny szedł za jego przykładem i każdy po kolei, stosownie do swego charakteru, wychowania i pozycji społecznej, otwierał usta hałaśliwie lub dyskretnie, zasłaniając co prędzej dłonią ziejący otwór, skąd dobywała się para.

Baryłeczka kilka razy schylała się, jakby szukając czegoś pod spódnicami. Przez chwilę wahała się, spoglądała na sąsiadów i znów się prostowała. Twarze były blade i boleśnie wykrzywione. Loiseau twierdził, że chętnie dałby tysiąc franków za szynkę. Żona jego zrobiła gest, jak gdyby chciała zaprotestować, ale zaraz uspokoiła się. Nie lubiła słuchać, gdy mówiono przy niej o marnotrawstwie pieniędzy i na tym punkcie nie uznawała nawet żartów.

— I ja czuję się niedobrze — powiedział hrabia. — Dlaczegóż nie pomyślałem o zabraniu żywności? Wszyscy robili sobie po cichu te same wyrzuty.

Jeden Cornudet miał ze sobą manierkę pełną rumu. Zaczął nią częstować, ale spotkała go chłodna odmowa. Jedynie Loiseau przyjął parę kropel i podziękował: — To jednak dobra rzecz, rozgrzewa i tłumi głód.

Alkohol wprawił go w dobry humor, zaproponował tedy, by zrobić tak jak w piosence o statku — zjeść najpulchniejszego towarzysza podróży. Ta bezpośrednia aluzja do Baryłeczki uraziła ludzi dobrze wychowanych. Nikt nie odpowiedział, tylko Cornudet uśmiechnął się pod wąsem. Siostry miłosierdzia przestały odmawiać różaniec i siedziały nieruchomo z rękami wsuniętymi w szerokie rękawy, z oczyma uparcie spuszczonymi na dół, ofiarowując pewnie Niebu cierpienie, które na nie zesłało.

Wreszcie koło trzeciej po południu, gdy dyliżans posuwał się przez rozległą równinę, na której nie było widać ani jednej ludzkiej osady, Baryłeczka szybko się schyliła i wyciągnęła spod ławki duży koszyk nakryty białą serwetą.

Wydobyła z niego najpierw fajansowy talerzyk i srebrny kubek, potem sporą wazę, w której dwa całe kurczaki, pokrajane na kawałki, tonęły w zastygłym sosie. Z głębi kosza wyzierały jeszcze inne dobre rzeczy: pasztety, owoce, smakołyki i zapasy przygotowane na podróż trzydniową, by móc nie korzystać z przydrożnych zajazdów. Szyjki czterech butelek sterczały spośród paczek jadła. Baryłeczka wzięła skrzydełko kurczęcia i zaczęła je delikatnie zajadać z bułeczką, które w Normandii nazywają się „Régence".

Wszystkie spojrzenia skierowały się ku niej. Gdy rozszedł się łechcący nozdrza zapach jadła, obecnym napłynęła do ust ślinka, a szczęki zacięły się bolesnym skurczem. Jednocześnie pogarda dam dla tej dziewczyny stawała się okrutna, przechodziła nieledwie w chęć zamordowania jej lub wyrzucenia z powozu w śnieg razem z kubkiem, koszykiem i żywnością.

Ale Loiseau, pożerając wzrokiem wazę z kurczakami, zawołał:

— Dalibóg, pani była przezorniejsza od nas. Bywają osoby, które pamiętają o wszystkim.

Zwróciła ku niemu głowę:

— Jeśli pan sobie życzy, to bardzo proszę. Przykro jest pościć tak od samego rana.

Skłonił się:

— Doprawdy, mówiąc szczerze, nie odmówię. Nie mogę już dłużej wytrzymać. Na wojnie jak na wojnie, prawda, proszę pani?

Rozejrzawszy się dokoła powiedział:

— W  chwilach takich jak ta przyjemnie jest spotkać kogoś, kto nam może wyświadczyć grzeczność.

Rozpostarł gazetę, by nie poplamić spodni i końcem noża, który stałe nosił w kieszeni, wydobył z wazy udko kurczęcia pokryte szkliwem zastygłego masła, zatopił w nim zęby i zaczął żuć z tak widocznym zadowoleniem, że wywołało to w dyliżansie ogólne westchnienie.

Wtedy Baryłeczka głosem cichym i pokornym zaproponowała siostrom miłosierdzia, by podzieliły się z nią jej prowiantami. Obie przyjęły natychmiast zaproszenie i wybąkawszy podziękowanie szybko zabrały się do jedzenia. Cornudet również nie odmówił poczęstunku i wraz z zakonnicami utworzono rodzaj stolika na rozłożonych na kolanach gazetach.

Usta nieustannie otwierały się i zamykały, połykały, żuły i pochłaniały łakocie. Loiseau w swoim kąciku pracował zawzięcie i po cichu namawiał żonę, by poszła za jego przykładem. Długo się opierała, lecz gdy gwałtowny skurcz skręcił jej wnętrzności, ustąpiła. Wtedy mąż zręcznie ułożonym zwrotem zagadnął „czarującą towarzyszkę podróży", czy nie zechciałaby poczęstować czym jego żony.

— Ależ naturalnie — odpowiedziała Baryłeczka i z uprzejmym uśmiechem podała mu wazę.

Po odkorkowaniu pierwszej butelki nastąpiło małe zamieszanie, gdyż był tylko jeden kubek. Każdy przed podaniem go dalej starannie go wycierał. Tylko Cornudet, zapewne powodowany galanterią, przyłożył usta do miejsca jeszcze wilgotnego od warg jego sąsiadki.

Otoczeni przez tych jedzących ludzi, odurzeni zapachem potraw, hrabiostwo de Bréville i państwo Carré-Lamadon znosili potworne męki, które zachowały nazwę mąk Tantala. Wtem młoda żona przemysłowca wydała westchnienie, zwracając na siebie wszystkie spojrzenia. Była biała jak śnieg za oknami, przymknęła oczy, głowa jej opadła, zemdlała. Przerażony mąż błagał wszystkich o pomoc. Wszyscy stracili głowy, gdy starsza z sióstr przytknęła do jej warg kubek Baryłeczki i zmusiła ją do przełknięcia kilku kropel wina. Piękna pani poruszyła się, otworzyła oczy, uśmiechnęła się i oświadczyła omdlewającym głosem, że teraz czuje się już dobrze. Jednak zakonnica w obawie, by się to nie powtórzyło, zmusiła ją do wypicia pełnego kubka Bordeaux mówiąc:

— To nic innego jak tylko z głodu.

Wtedy Baryłeczka, zmieszana i zarumieniona, wyjąkała patrząc na czworo towarzyszów podróży, będących jeszcze na czczo:

— Mój Boże... gdybym śmiała państwu ofiarować... Umilkła lękając się, czy ich nie obraziła. Wtedy Loiseau zabrał głos:

— Dalibóg, w podobnych warunkach wszyscy jesteśmy braćmi i powinniśmy sobie nawzajem pomagać. Moje panie, nie róbcież ceremonii i przyjmijcie ten poczęstunek. Kto wie, czy znajdziemy dziś jeszcze jaki nocleg? Jeśli dalej będziemy jechali w tym samym tempie, to w Tôtes będziemy nie wcześniej jak jutro w południe.

Nastąpiła chwila wahania. Nikt nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności, że on pierwszy zgodził się.

Rozstrzygnął kwestię hrabia. Zwrócił się do onieśmielonej grubaski i powiedział wielkopańskim tonem:

— Przyjmujemy z wdzięcznością.

Lody pękły. Gdy Rubikon został już przekroczony, wszyscy z zapałem zabrali się do jedzenia. Kosz szybko się opróżnił. Zostało w nim jeszcze trochę pasztetu, pierożków z mięsem, kawałek wędzonego ozora, gruszki z Gréssane, główka sera, Pont-l'Evêque, parę kruchych ciasteczek i słoik marynowanych korniszonów z cebulą, gdyż Baryłeczka jak wszystkie kobiety lubiła ostre przyprawy.

Trudno było zajadać prowianty tej dziewczyny i rozmawiać z nią. Zaczęto się do niej zwracać zrazu z pewną rezerwą, lecz widząc, że zachowuje się bardzo poprawnie, powoli ożywiono się. Panie de Breville i Carré-Lamadon, obie taktowne i dobrze wychowane, zwracały się do niej z łaskawą uprzejmością. Szczególnie hrabina wykazała przy tym tę grzeczną pobłażliwość wielkich dam, których żadne dotknięcie nie zdolne jest splamić i była czarująca. Natomiast pani Loiseau, gruba baba o usposobieniu żandarma, była ciągle szorstka, mówiła mało, za to dużo jadła.

Rzecz prosta, rozmawiano o wojnie. Opowiadano sobie o potwornych czynach Prusaków i o brawurze Francuzów, wszyscy ci uciekinierzy składali hołd odwadze tych, co pozostali. Wkrótce rozmowa przeszła na tematy osobiste. Baryłeczka ze szczerym wzruszeniem i przejęciem, z jakim tego rodzaju dziewczęta zwykły wyrażać swoje naturalne porywy, opowiedziała, dlaczego opuściła Rouen.

— Z początku myślałam, że będę mogła zostać — mówiła. — Miałam w domu dużo zapasów i byłabym wolała żywić kilku żołnierzy, niż wyjeżdżać nie wiadomo dokąd. Kiedy jednak zobaczyłam tych Prusaków, nie mogłam już wytrzymać! Ze złości krew mnie zalewała i całymi dniami płakałam ze wstydu. Ach, gdybym była mężczyzną! Patrzałam z okna na tych opasłych wieprzów w pikelhaubach, a moja pokojówka musiała mnie trzymać za ręce, żebym nie rzuciła w nich jakim meblem. A gdy kilku żołnierzy chciało się u mnie zakwaterować, skoczyłam pierwszemu z nich do gardła. Zadusić takiego jest równie łatwo jak każdego innego człowieka. I byłabym go „wykończyła", gdyby mnie nie odciągnęli za włosy. Po tym fakcie musiałam się ukrywać. Wreszcie, kiedy nadarzyła się sposobność, wyjechałam i oto jestem tutaj.

Opowiadanie to zjednało jej ogólne pochwały. Wzrósł dla niej szacunek towarzyszów podróży, którzy nie mogli się wykazać podobną zuchwałością. Cornudet słuchając jej uśmiechnął się z uznaniem i życzliwością apostoła; podobnie słucha ksiądz, gdy jakiś pobożniś chwali Pana Boga.

Z kolei on sam zaczął mówić tonem doktrynerskim, z patosem wziętym żywcem z proklamacyj, rozlepianych codziennie na murach i zakończył krasomówczym zwrotem, wyniośle druzgocącym „tego łotra Badingueta".

Rozgniewało to Baryłeczkę, ponieważ była bonapartystką. Poczerwieniała jak wiśnia i jąkając się z oburzenia, zawołała:

— Chciałabym widzieć którego z was na jego miejscu! Ładnie byście wyglądali! Przecież to wy zdradziliście tego człowieka! Trzeba by chyba uciekać z Francji, gdyby mieli nią rządzić takie łobuzy jak wy!

Cornudet, niewzruszony, zachował uśmiech wzgardliwej wyższości, lecz czuło się, że ma na końcu języka słowa obelżywe, gdy hrabia wmieszał się do tej sprawy i nie bez trudu uspokoił wzburzoną dziewczynę, tłumacząc jej ze stanowczością, że wszelkie szczere poglądy zasługują na szacunek. Natomiast hrabina i pani fabrykantowa, w głębi duszy kryjące ową nierozsądną nienawiść, jaką ludzie z „lepszej sfery" żywią dla Republiki, i właściwą kobietom instynktowną sympatię dla rządów despotycznych i pobrzękujących szablą, mimo woli poczuły pociąg do tej kokotki, której uczucia tak bardzo były podobne do ich własnych.

Kosz był już pusty. W dziesięć osób opróżniono go z łatwością, żałując tylko, że nie był większy. Rozmowa toczyła się jeszcze przez pewien czas, aczkolwiek po spożyciu zapasów nieco ochłodła.

Zbliżała się noc. Mrok z każdą chwilą gęstniał, a zimno, bardziej dokuczliwe w czasie trawienia, dawało się we znaki Baryłeczce, którą mimo pokładów tłuszczu wstrząsały dreszcze. Wtedy hrabina de Breville zaofiarowała jej grzałkę, którą w ciągu dnia kilka razy napełniano świeżym węglem, co zostało natychmiast przyjęte, gdyż dziewczyna miała nogi zupełnie zlodowaciałe. Pani Carré-Lamadon i pani Loisseau oddały swoje grzałki zakonnicom.

Woźnica zapalił latarnie. Oświetlały one jasnym blaskiem obłok pary unoszącej się nad spoconymi zadami koni i przydrożny śnieg, który w chwiejnym świetle latarni zdawał się umykać wstecz.

W dyliżansie było już zupełnie ciemno; nagle między Baryłeczką i Cornudetem wszczął się jakiś ruch, a Loiseau przebijając oczami mrok dostrzegł, jak brodacz szybko się cofnął, jak gdyby wymierzono mu cichaczem potężnego kuksańca. W oddali na drodze ukazały się nikłe światełka. Było to już Tôtes. Jazda trwała 11 godzin, a doliczając do tego dwie godziny czterech postojów, podczas których konie zjadły trochę owsa i nieco odpoczęły, podróż zajęła trzynaście godzin. Dyliżans wjechał do miasteczka i zatrzymał się przed Hotelem Kupieckim.

Otworzono drzwiczki. Wtem dobrze znany dźwięk przejął dreszczem wszystkich podróżnych. Był to brzęk szabli po kamieniach. Równocześnie rozległ się wrzask jakiegoś Niemca.

Mimo że dyliżans stał nieruchomo, nikt nie wysiadał, jak gdyby wszyscy lękali się, że zaraz przy wyjściu zostaną pomordowani. Wtedy ukazał się woźnica, trzymając w ręku latarkę, która nagle oświetliła w głębi wozu dwa rzędy przerażonych twarzy o otwartych ustach i oczach rozszerzonych zdumieniem i lękiem.

Obok woźnicy stał w pełnym światłe niemiecki oficer, wysoki, bardzo szczupły, jasnowłosy, w mundurze oblegającym go niby gorset dziewczynę; płaska, błyszcząca czapka wojskowa, włożona na bakier czyniła go podobnym do gońca jakiegoś angielskiego hotelu. Miał niezwykłej długości wąsy, zwężające się coraz bardziej i zakończone po obu stronach jednym włosem jasnym i tak cienkim, że koniec stawał się niewidoczny. Wąsy te zdawały się ciążyć mu nad kątami ust i obsuwały w dół policzki, żłobiąc po obu stronach podłużną rysę.

Alzacką francuszczyzną wezwał podróżnych, by wysiedli, mówiąc ostrym głosem:

— Banowie i banie, broszę wyszadać.

Pierwsze wysiadły siostry miłosierdzia z uległością zakonnic, nawykłych do posłuszeństwa. Za nimi ukazali się oboje hrabiostwo, potem przemysłowiec z żoną, wreszcie Loiseau pchający przed sobą swoją grubą połowicę. Ten ostatni, stawiając nogę na ziemi, pozdrowił oficera: „Dzień dobry panu". Powodował się przy tym raczej ostrożnością niż grzecznością. Oficer, zuchwały jak wszyscy ludzie posiadający władzę, spojrzał na niego i nie odpowiedział. Baryłeczka i Cornudet, mimo że najbliżsi drzwiczek, wysiedli ostatni, poważni i wyniośli wobec wroga. Grubaska starała się być spokojna i opanowana; demokrata z miną tragiczną targał nieco drżącą dłonią swoją długą, rudą brodę. Starali się zachować godność w przekonaniu, że w tego rodzaju spotkaniach każdy z nich poniekąd reprezentuje swą ojczyznę. Oboje byli w równej mierze oburzeni uległością swoich towarzyszy; wobec czego ona starała się okazać dumniejszą niż tamte panie, kobiety uczciwe, on zaś w przeświadczeniu, że winien być przykładem dla innych, całym swym zachowaniem się spełniał nadal swą misję stawiania oporu, którą był zapoczątkował przez niszczenie dróg.

Wszyscy weszli do obszernej hotelowej kuchni, gdzie Niemiec kazał sobie pokazać pozwolenie na wyjazd, podpisane przez generała i zawierające nazwiska, rysopisy i zawód każdego z podróżnych. Badając je przyglądał się uporczywie wszystkim i porównywał dane, zapisane w paszporcie, z każdą poszczególną osobą.

Wreszcie powiedział szorstko: „Tobrze" i znikł.

Odetchnęli z ulgą. Wszystkim dokuczał jeszcze głód, więc zamówili kolację; przygotowanie posiłku miało trwać pół godziny i podczas gdy dwie służące krzątały się przy kuchni, poszli obejrzeć pokoje. Wszystkie były położone w długim korytarzu, zakończonym szklanymi drzwiami, na których były wypisane dwa zera.

Zamierzano właśnie siąść do stołu, kiedy ukazał się sam właściciel oberży. Był to dawny handlarz końmi, gruby, astmatyczny jegomość, któremu w gardle wiecznie świszczała i bulgotała flegma. Nazywał się Follenvie.

— Czy jest tu panna Elżbieta Rousset? — zapytał. Baryłeczka zadrżała i odwróciła się.

— To ja.

— Oficer pruski chce natychmiast z panią pomówić. — Ze mną?

— Tak, jeśli pani jest Elżbietą Rousset.

Trochę się zmieszała i po sekundzie zastanowienia powiedziała stanowczo:

— Być może, ale ja nie pójdę.

Dokoła niej powstało zamieszanie. Wszyscy sprzeczali się starając się odgadnąć cel tego rozkazu. Zbliżył się hrabia.

— Postępuje pani nieroztropnie, gdyż ta odmowa może pociągnąć za sobą duże przykrości nie tylko dla pani, ale i dla wszystkich towarzyszy podróży. Nigdy nie należy opierać się ludziom, którzy są od nas silniejsi. Nie widzę w tym żadnego niebezpieczeństwa, chodzi tu pewnie o jakąś przeoczoną formalność.

Inni przyłączyli się do zdania hrabiego. Zaczęli ją prosić, nalegać, robić wyrzuty, wreszcie zdołali ją przekonać. Zrobili to z obawy, by taki upór nie sprowadził na nich przykrości. Wreszcie oświadczyła:

— Robię to tylko dla państwa.

Hrabina uścisnęła ją za rękę:

— Jesteśmy pani za to bardzo wdzięczni.

Wyszła. Nie siadali do stołu czekając na jej przyjście. Każdy ubolewał, że nie on został wezwany zamiast tej gwałtownej, nieposkromionej dziewczyny i w myśli układał płaskie komunały, na wypadek gdyby sam został wezwany.

Po dziesięciu minutach powróciła zadyszana, purpurowa, rozdrażniona. Wyjąkała tylko:

— Bydlę! Bydlę!

Wszyscy chcieli się dowiedzieć, co się stało, lecz nie odpowiadała, a gdy hrabia nalegał, rzekła z wielką godnością:

— Nie powinno to pana obchodzić. Nie mogę o tym mówić.

Wobec tego zasiedli dokoła dużej wazy, z której rozchodziła się woń kapusty. Mimo tego zajścia wieczerza minęła wesoło. Jabłecznik, zamówiony, ze względów oszczędnościowych przez pana Loiseau i zakonnice, okazał się wcale niezły. Inni pili wino. Cornudet poprosił o piwo. Miał on swój specjalny sposób otwierania butelki, nalewania tak, by wytworzyła się piana, oglądania płynu w pochylonej szklance, którą następnie zbliżał do lampy, by rozkoszować się kolorem. Kiedy pił, jego długa broda, która jeszcze zachowała barwę ulubionego napoju, zdawała się drżeć z rozczulenia; patrzał zeze...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin