Brockway Connie - Miłość w cieniu piramid.pdf

(726 KB) Pobierz
725676331 UNPDF
Brockway Connie
Miłość w cieniu piramid
1890
Nad rozległą egipską pustynią wisiało nocne niebo, równie puste, jak ziemia w dole. Była to
niezbadana Wielka Pustynia, zapewniająca bezpieczny azyl tym, którzy go szukali.
W ponurym obozowisku handlarzy niewolników, u podnóża piaszczystej wydmy kręciło się
sporo takich uciekinierów przed światem. Obóz był niewielki: kilka wielbłądów, pół tuzina
namiotów rozbitych wokół ogniska, ze dwadzieścia otwartych skrzyń.
Kilkunastu mężczyzn w blasku ognia wpatryyało się w ich zawartość. Niektórzy wyglądali
na kupców. Przybyli na pustynię z odległych o wiele kilometrów miast po czarnorynkowe
towary. Byli to Arabowie zamieszkujący Egipt stosunkowo od niedawna. Bo cóż znaczy
czternaście stuleci w tym prastarym kraju? Sprzedawcy — nawet teraz, w nocy, zasłaniający
twarze — należeli do ludu Tuaregów, rdzennych mieszkańców tych ziem, prawdziwych
spadkobierców starożytnych Egipcjan. Tam, gdzie nie sięgał blask ognia, kryli swój
najbardziej wyjątkowy i bezcenny łup wśród innych też wyjątkowych i cennych: młodą,
jasnowłosą Angielkę.
Niewolnicę.
Bladolica dumna dziewczyna śmiało patrzyła w twarz swoim porywaczom, nawet nie
próbując ukrywać pogardy. Kiedy cztery dni temu schwytali ją na kairskim bazarze, strach
zupełnie ją sparaliżował. Bez reszty straciła głowę i upadła na duchu, pewna, że wkrótce
stanie się zabawką jakiegoś okrutnego pustynnego szejka.
Jednak mijał dzień za dniem, a żaden książę pustyni po nią nie przybywał. Prawdę mówiąc,
w ogóle nikt się do niej nie zbliżał i dziewczyna, I
której kobiecość dopiero zaczynała delikatnie rozkwitać, stwierdziła, że przerażenie ustąpiło
miejsca...
Nudzie?
Wsparta o stos perskich dywanów, odurzona napojem, którym poili ją porywacze,
Desdemona Carlisie ponuro rozważała to słowo. W jej położeniu wydawało się zbyt
nonszalanckie, ale nie mogła dłużej udawać przed samą sobą; że nadal dręczy ją śmiertelny
strach. Wsunęła palec pod osłaniający jej twarz czador, którego porywacze nie pozwalali
zdejmować ani na chwilę, i podrapała się.
Zniecierpliwiona? Tak!
Młoda dama o mężnym sercu z niecierpliwością pragnęła stawić czoło swemu losowi.
Ale najpierw, pomyślała Desdemona, młoda dama pociągnie kolejny łyk jedynego w swoim
rodzaju i wcale nie najgorszego mlecznego napoju, do picia którego ciągle nakłaniał ją
ponury chłopak o imieniu Rabi.
Prawdę mówiąc, poza nudzeniem się, układaniem kolejnych zdań do nieistniejącego
dziennika i popijaniem sfermentowanego mleka nie miała wiele do roboty. Sfałszowany
zwój papirusu, który dał jej Rabi, żeby czymś się zajęła, okazał się interesujący, owszem,
ale wymagał zbytniej... koncentracji... by go uważnie studiować wtakim miejscu. Stanowił
odpowiednią lekturę raczej w domowym zaciszu.
Desdemona była pewna, że w skrzyniach, zwalonych na stos wokół obozowiska, znalazłaby
wiele równie ciekawych rzeczy. Dostrzegła błysk lśniącego metalu, kolorowych kamieni,
figurki i posążki. Ale za każdym razem, kiedy zbliżała się do łupów, strażnicy warczeli na
nią; pokrzykiwali; za każdym razem, gdy próbowała ucieczki, sprowadzali ją z powrotem,
coraz mniej kryjąc niechęć, a kiedy starała się uprzejmie z nimi rozmawiać, gapili się tylko
w milczeniu.
Ta powściągliwość, doszła do wniosku Desdemona, brała się zapewne z przekonania, że
muszą strzec jej cnoty, by zażądać za towar wyższej ceny. Wzdrygnęła się i zaczęła szukać
po omacku cynowego kubka.
Uniosła wzrok i dostrzegła wlepione w nią oczy Rabiego. Gdy tylko zauważył, że na niego
patrzy, odwrócił się i oddalił chyłkiem niczym młody szakal, wcielenie opiekuna zmarłych,
Anubisa. Mądry chłopak, pomyślała ponuro.
To właśnie Rabi jąporwał. Oglądała ładne, wyglądające na oryginalne kanopy, urny
grobowe, kiedy zakneblowano jej ustajakąś brudnąszmatą, na głowę zarzucono równie
brudny worek i ktoś przerzucił ją sobie przez kościste ramię. W chwilę później znalazła się,
sądząc po zapachu, na grzbiecie wielbłąda.
Jechali cały dzień. Było jej gorąco w grubym worku na głowie. Wreszcie przybyli na
miejsce. Rozległ się młodzieńczy głos z durną obwieszczający o zdobyczy i chłopak zsadził
Desdemonę na ziemię. Potem teatralnym gestem zerwał z niej worek.
Zmieszana, przestraszona, odczuwając mdłości po podróży na wielbłądzie, zmrużyła
oślepione światłem oczy. Spod półprzymkniętych po- wiek ujrzała ciemne twarze
milczących mężczyzn, którzy ją obstąpili. Jeden z nich powiedział po arabsku coś, co
zabrzmiało podejrzanie podobnie do angielskiego „O, nie!” Mężczyźni pospiesznie zasłonili
się chustami. Od tamtej pory ani razu nie widziała już ich twarzy.
Wkrótce wzięli Rabiego na stronę i sprawili mu największe lanie wjego krótkim życiu.
Desdemona przypuszczała, że próbował uzurpować sobie do niej prawo włisności. Na tę
myśl aż się skrzywiła. Piętnastoletni wyrostek nie był dla niej ideałem... Boże, co też jej
przychodzi do głowy?
Uniosła cynowy kubek do ust. Cholera, pusty.
— Ej, Rabi! — zawołała. — Mógłbyś mi przynieść jeszcze trochę tego... no wiesz! — Na
dźwięk jej głosu, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w obozie umilkły wszelkie
rozmowy. Wszyscy, nie wyłączając kupców z miasta, zwrócili się w stronę, gdzie siedziała.
Pięć minut później Arabowie czmychnęli, zostawiając ją samą z porywaczami, którzy
zza swoich ćhust spoglądali na nią niechętnie.
— Przykro mi, ale oni itak z pewnością by mnie nie kupili. Nie stać ich nawet na wasze
podrabiane skorupy. Założę się, że nie było między nimi szejka — oświadczyła z logiką
zrodzoną w oparach alkoholu. Rzeczywiście mężczyźni, którzy uciekli, wyglądali raczej na
niezbyt dobrze prosperujących kupców niż na bezwzględnych handlarzy białymi
niewolnicami. Desdemona rozejrzała się wkoło. A może mogłaby ich
jeszcze dogonić. Może źle to sobie wymyśliła z tą białą niewolnicą? Może...
I właśnie wtedy go ujrzała.
W ciemnościach zamajaczyła postać jeźdźca. Tworzył ze swoim ruznakiem jedną całość.
Zdawał się raczej centaurem niż człowiekiem. Jego sylwetka odcinała się na osrebrzonym
księżycem skraju wydmy. Pęd powietrza wydął peieiynę, która powiewała niczym wielkie,
czarne skrzydła. Jeździec był coraz bliżej. Galopował przez spowite mrokiem piaski. Pędził
co sił ku niej.
Jej przeznaczenie.
Wstała i zachwiała się. Rabi przestał napełniać kubek i złapał ją za łokieć, by nie upadła.
— Kto to? — rzuciła bez tchu, utkwiwszy wzrok w ciemnej postaci. Nieznajomy już niemal
dotarł do obozu.
— Przyjechał po ciebie — powiedział Rabi.
Ze zdumieniem odwróciła głowę. Myślała, że jego znajomość angielskiego ogranicza się do
„pić, ty pić”. Rabi był wyraźnie ucieszony.
— Chcesz powiedzieć, że... zabierze mnie.., dziś w nocy?
— Tak, tak — potwierdził, ciągnąc ją za rękę w stronę ogniska. — Dzisiaj z nim
wyjedziesz. Wszyscy będą szczęśliwi.
Potknęła się i upadła na kolana.
— Dalej, dalej, dalej — krzyknął zrzędliwie jeden z mężczyzn z zasłoniętą twarzą. Podszedł
i stanął nad Desdemoną.
Dumnie uniosła podbródek.
— Czemu miałabym cię słuchać?
Chwycił ją więc sama pospiesznie zerwała się na nogi. Nie da mu tej satysfakcji, by
przerzucił ją sobie przez ramię niczym worek zboża i zaniósł do dusznego, śmierdzącego
namiotu, jak zdarzało się to przy wcześniejszych aktach buntu.
Była Angielką; miała swoją dumę. Odrzuciła włosy i weszła wjasny krąg światła.
— Oto Sitt — wymamrotał jeden z jej prześladowców, po czym wyrwał Rabiemu kozi
pęcherz i pociągnął z niego długi łyk.
Rozejrzała się i dostrzegła mężczyznę, którego wcześniej nie widziała w obozie. Serce
zaczęło jej walić w piersiach. Nie mogła złapać tchu. Nie wiedziała dlaczego, lecz nie miała
wątpliwości, że właśnie ten nieznajomy ją posiądzie.
Stał w mroku, spowity cieniami, i przyglądał się jej. Po chwili zbliżył się. Jego ruchy były
miękkie i pewne jak u pantery. Przechylił głowę, jakby oceniał swoją zdobycz. Desdemonie
jakoś udało się zachować spokój pod tym przenikliwym i obojętnym spojrzeniem.
Mężczyzna odrzucił atramentowoczarną pelerynę, spiętą na ramieniu wysadzaną drogimi
kamieniami broszą, i wsparł na biodrze dłoń w rękawicy. Twarz zasłaniała mu chusta koloru
indygo, wsunięta za skraj kafJjeh. Widać było tylko błyszczące oczy.
Jeszcze jeden Tuareg, pomyślała Desdemona bez tchu. Najbardziej dziki ze wszystkich
nomadów pustyni.
Niebezpieczny, gładki i bezczelny, podchodził do niej coraz bliżej. Głośno przełknęła ślinę.
Czuła, że traci panowanie nad sobą. Cofnęła się.
Nieznajomy roześmiał się głośno, bezlitośnie. Na ten dźwięk znieruchomiała.
Odziedziczona po przodkach durna sprawiła, że wyprostowała się i spojrzała na przybysza
buntowniczo. Ten wyciągnął rękę z szybkością atakującej kobry, chwycił dziewczynę za
przegub dłoni i przyciągnął do siebie. Stawiała zaciekły opór, wiedząc, że porywacze nie
ruszą palcem w jej obronie. Buńczuczność zastąpił strach.
Wysiłki na nic się jednak nie zdały. Mężczyzna bez trudu jąprzytrzymał i krzyknął coś po
Zgłoś jeśli naruszono regulamin